Żydzi - cytaty 5
wtorek, 26 czerwca 2018
środa, 20 czerwca 2018
Paryż przyszłości
Paryż przyszłości
Przybyli z Afryki inżynierowie wzięli się do pracy. Nowe domy jednorodzinne w Paryżu ( mieście zakochanych i miłości ) powstają z przedmiotów z recyklingu i ekologicznych materiałów odnawialnych. Wszystko zgodnie z najnowszymi trendami i wytycznymi UE.
Nieznane są zastosowane rozwiązania w dystrybucji elektryczności i wody. Nieznana jest technologia wykonania kanalizacji.
Na zdjęciu nowe osiedle w sercu Paryża !
Nowa architektura nie budzi zachwytu tubylców ale będą się musieli przyzwyczaić i zaakceptować nowe trendy cywilizacyjne w Europie "mamusi" Merkel.
Przybyli z Afryki inżynierowie wzięli się do pracy. Nowe domy jednorodzinne w Paryżu ( mieście zakochanych i miłości ) powstają z przedmiotów z recyklingu i ekologicznych materiałów odnawialnych. Wszystko zgodnie z najnowszymi trendami i wytycznymi UE.
Nieznane są zastosowane rozwiązania w dystrybucji elektryczności i wody. Nieznana jest technologia wykonania kanalizacji.
Na zdjęciu nowe osiedle w sercu Paryża !
Nowa architektura nie budzi zachwytu tubylców ale będą się musieli przyzwyczaić i zaakceptować nowe trendy cywilizacyjne w Europie "mamusi" Merkel.
niedziela, 17 czerwca 2018
Międzypokoleniowa mobilność dochodowa
Międzypokoleniowa mobilność dochodowa
Przeciętnie w świecie trzeba aż pięciu generacji czyli 5 x 30 = 150 lat aby dzieci z biednej rodziny osiągnęły przeciętne dochody w danym kraju. Rozpiętość jest od 2 do 10 generacji.
Rzeczywiście w Dani bardzo wyrównany jest start wszystkich dzieci a w pracy nie ma żadnego znaczenia skąd pochodzisz. Liczy się to co potrafisz i twoje zaangażowania. Dania jest krajem dla ludzi zdolnych i pracowitych.
To smutne ale Stany Zjednoczone nie są już krajem wielkich szans dla każdego chętnego do wytężonej pracy. USA coraz bardziej się petryfikują i zmierzają w stronę niezdrowych stosunków w III Świecie.
Polski nie ma na rysunku bowiem Polska "nie zbiera i nie przetwarza tego typu danych".
Przeciętnie w świecie trzeba aż pięciu generacji czyli 5 x 30 = 150 lat aby dzieci z biednej rodziny osiągnęły przeciętne dochody w danym kraju. Rozpiętość jest od 2 do 10 generacji.
Rzeczywiście w Dani bardzo wyrównany jest start wszystkich dzieci a w pracy nie ma żadnego znaczenia skąd pochodzisz. Liczy się to co potrafisz i twoje zaangażowania. Dania jest krajem dla ludzi zdolnych i pracowitych.
To smutne ale Stany Zjednoczone nie są już krajem wielkich szans dla każdego chętnego do wytężonej pracy. USA coraz bardziej się petryfikują i zmierzają w stronę niezdrowych stosunków w III Świecie.
Polski nie ma na rysunku bowiem Polska "nie zbiera i nie przetwarza tego typu danych".
sobota, 16 czerwca 2018
Gonienie Europy przez kraje postkomunistyczne
Gonienie Europy przez kraje postkomunistyczne
Szybkość i trwałość wzrostu gospodarczego w krajach postkomunistycznych jest od lat stałym tematem dyżurnym.
Tabela pokazuje PKB w parytecie siły nabywczej PPP w relacji do krajów EU15 w okresie 1989-2017. Za poważną osobą: https://twitter.com/JoanHoeyEIU
Jak wygląda to gonienie Zachodu ?
1.Sytuacja większości krajów Zachodnich Bałkanów czyli republik byłej Jugosławii jest dramatyczna by nie powiedzieć tragiczna. To skutek dezintegracji gospodarczej systemu a następnie wojny a w tym humanitarnych bombardowań USA.
2. Najbogatsza Słowenia polepszyła swoją pozycje z 69.8% na 75.8%. Tempo doganiania śmiechu warte.
Czechy polepszyły swoją pozycje z 65.1% do 72%.
3. W 1989 roku od Polski biedniejsza była tylko trochę Bośnia - Hercegowina. To dlatego że kryzys zadłużenia zagranicznego Polski z 1978 roku a następnie stan wojenny przyniosły pogrom polskiej gospodarce. Przypomnieć należy że sprawców potwornych strat w osobie Jaruzela i Kiszczaka nie powiesiliśmy.
4. Dobry wynik Polski jest tylko pozorny. Gdyby nie kryzys mielibyśmy w 1989 roku poziom taki jak Litwa, Słowacja, Węgry czy Chorwacja czyli około 55%. Obecnie mamy 59.9%. Czyli zyskaliśmy do Zachodu 4.9% a więc nawet mniej niż Słowenia.
Ciekawe i warte rozbioru są obecne pomysły rządu graniczące z obłędem. Mieliśmy już malutkie reaktory jądrowe w każdym miasteczku i milion wyprodukowanych samochodów elektrycznych w Polsce.
Są nowe ciekawostki. Na przykład pomysł "daniny solidarnościowej" czyli nowego podatku dla najbogatszych.
Każdy kierowca dopłaci 10 groszy nowego podatku do litra paliwa. Zebrany podatek pójdzie na 25 tysięcy dopłaty do każdego nowego samochodu elektrycznego, na które stać tylko najbogatszych. Najbogatsi zapłacą 4% podatku na najbardziej potrzebujących czyli niepełnosprawnych i odbiorą to sobie w nowym samochodzie... Czyli najbogatsi wyjdą na swoje albo nawet na plus.
Nowa opłata paliwowa uderzy w najuboższych. Uderzy też częściowo w niepełnosprawnych ponieważ rodzinom niepełnosprawnych samochód jest bardzo potrzebny do funkcjonowania !
Ale cymesem jest zebranie podatków od najbiedniejszych i danie go korporacjom. Na przykład rząd dał Mercedesowi 80mln złotych !
Szybkość i trwałość wzrostu gospodarczego w krajach postkomunistycznych jest od lat stałym tematem dyżurnym.
Tabela pokazuje PKB w parytecie siły nabywczej PPP w relacji do krajów EU15 w okresie 1989-2017. Za poważną osobą: https://twitter.com/JoanHoeyEIU
Jak wygląda to gonienie Zachodu ?
1.Sytuacja większości krajów Zachodnich Bałkanów czyli republik byłej Jugosławii jest dramatyczna by nie powiedzieć tragiczna. To skutek dezintegracji gospodarczej systemu a następnie wojny a w tym humanitarnych bombardowań USA.
2. Najbogatsza Słowenia polepszyła swoją pozycje z 69.8% na 75.8%. Tempo doganiania śmiechu warte.
Czechy polepszyły swoją pozycje z 65.1% do 72%.
3. W 1989 roku od Polski biedniejsza była tylko trochę Bośnia - Hercegowina. To dlatego że kryzys zadłużenia zagranicznego Polski z 1978 roku a następnie stan wojenny przyniosły pogrom polskiej gospodarce. Przypomnieć należy że sprawców potwornych strat w osobie Jaruzela i Kiszczaka nie powiesiliśmy.
4. Dobry wynik Polski jest tylko pozorny. Gdyby nie kryzys mielibyśmy w 1989 roku poziom taki jak Litwa, Słowacja, Węgry czy Chorwacja czyli około 55%. Obecnie mamy 59.9%. Czyli zyskaliśmy do Zachodu 4.9% a więc nawet mniej niż Słowenia.
Ciekawe i warte rozbioru są obecne pomysły rządu graniczące z obłędem. Mieliśmy już malutkie reaktory jądrowe w każdym miasteczku i milion wyprodukowanych samochodów elektrycznych w Polsce.
Są nowe ciekawostki. Na przykład pomysł "daniny solidarnościowej" czyli nowego podatku dla najbogatszych.
Każdy kierowca dopłaci 10 groszy nowego podatku do litra paliwa. Zebrany podatek pójdzie na 25 tysięcy dopłaty do każdego nowego samochodu elektrycznego, na które stać tylko najbogatszych. Najbogatsi zapłacą 4% podatku na najbardziej potrzebujących czyli niepełnosprawnych i odbiorą to sobie w nowym samochodzie... Czyli najbogatsi wyjdą na swoje albo nawet na plus.
Nowa opłata paliwowa uderzy w najuboższych. Uderzy też częściowo w niepełnosprawnych ponieważ rodzinom niepełnosprawnych samochód jest bardzo potrzebny do funkcjonowania !
Ale cymesem jest zebranie podatków od najbiedniejszych i danie go korporacjom. Na przykład rząd dał Mercedesowi 80mln złotych !
piątek, 15 czerwca 2018
E-mobilność jak lotnisko w Baranowie?
E-mobilność jak lotnisko w Baranowie?
https://kulturaliberalna.pl/2018/06/05/elektromobilnosc-samochod-elektryczny-pis-pawlowski-bodziony/
"Plan rozwoju elektromobilności miał być szansą dla polskiej gospodarki. Na razie jednak premier Morawiecki bezczynnie przygląda się, jak praca naukowców i biznesu staje się w najlepszym razie zakładnikiem politycznych rozgrywek, a w najgorszym – kolejnym przykładem tego, jak marnuje się duże publiczne pieniądze.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości ma skłonność do ogłaszania wielkich projektów, które w ciągu najbliższych lat mają fundamentalnie zmienić kraj. Ponad dwadzieścia nowych mostów na największych rzekach, odbudowa przemysłu stoczniowego, dziesiątki tysięcy nowych, tanich mieszkań, Centralny Port Komunikacyjny czy elektromobilność, która ma być „kołem zamachowym” polskiej gospodarki.
Każdy z tych projektów ma poważne wady. Już wiadomo, że do 2025 roku programu Mosty+ nie uda się zrealizować w pełni, choćby dlatego, że część projektowanych mostów przebiega przez rezerwaty przyrody. Powstanie Centralnego Portu Komunikacyjnego budzi kontrowersje nie tylko ze względu na koszty budowy, ale i leżące u jego podłoża przesłanki – CPK miałby obsługiwać dwa razy więcej pasażerów niż dziś wszystkie polskie lotniska razem wzięte. Nikt nie jest też w stanie powiedzieć, co stanie się z już istniejącymi lotniskami – takimi jak Modlin, Łódź czy warszawskie Okęcie – w modernizację, których zainwestowano setki milionów złotych.
Dopłaty dla bogatych?
Na tle tak wielkich i przemawiających do wyobraźni projektów jak CPK czy odbudowa stoczni, Plan Rozwoju Elektromobilności może wydawać się skromny. Nic bardziej mylnego. Tylko Fundusz Transportu Niskoemisyjnego, który zacznie działać w przyszłym roku i będzie finansowany między innymi z opłaty paliwowej ma dysponować budżetem wysokości około 6,5 miliarda złotych, a łącznie na promowanie elektromobilności rząd chce wyasygnować około 13 miliardów! Pieniądze te mają zostać przeznaczone między innymi na rozwój infrastruktury do ładowania pojazdów elektrycznych. Ale nie tylko – znaczna suma może też powędrować na dopłaty do zakupu samochodów elektrycznych.
„W 2019 r. dopłaty do zakupu samochodu elektrycznego mogą już wynieść ok. 25 tys. zł na pojazd. W kolejnych latach wysokość wparcia będzie zależna od potrzeb klientów i kształtowania się rynku” – mówił jeszcze na początku maja minister energii Krzysztof Tchórzewski .
Słowa ministra Tchórzewskiego nie odzwierciedlają jednak stanowiska całego rządu. Minister przedsiębiorczości i technologii, Jadwiga Emilewicz, jest znacznie bardziej ostrożna. W rozmowie z „Kulturą Liberalną” twierdzi, że priorytetowe znaczenie mają nie dopłaty, ale właśnie rozwój infrastruktury, „która jest niezbędna do tego, by transport elektryczny mógł w ogóle istnieć”. Zdaniem Emilewicz rząd nie wyklucza jednak wprowadzenia dopłat, choć to „rozwiązanie kontrowersyjne”. Dlaczego? Choćby dlatego, że z takich dopłat mogliby korzystać przede wszystkim klienci zamożni, których stać na zakup bardzo drogiego auta, tyle że w wersji elektrycznej. Tę przeszkodę można próbować obejść, wprowadzając ograniczenia wartości samochodu, do której będzie można uzyskać dopłatę. Kupujący samochód „dla ludu” z dopłaty mógłby skorzystać, a samochodu luksusowego – już nie. Ale nawet w takim przypadku nowe samochody elektryczne i tak będą droższe niż przeciętne kupowane na polskim rynku. To z kolei rodzi problemy natury politycznej – jak wytłumaczyć przeciętnie zamożnym wyborcom, że na wsparcie rządu zasługują ci, których stać na zakup nowych, relatywnie drogich pojazdów?
Ograniczenie dopłat nie znosi też znacznie poważniejszej trudności. Elektromobilność miała być kołem zamachowym polskiej gospodarki. Trudno sobie wyobrazić, jak dopłacanie setek milionów złotych do samochodów produkowanych przez zagraniczne koncerny miałoby polską gospodarkę modernizować.
Teraz Polska?
W tym miejscu dochodzimy do pomysłu budowy polskiego samochodu elektrycznego. Realizacją tego zadania miała się zająć spółka ElectroMobility Poland [EMP], którą w październiku 2016 roku powołały do życia cztery spółki skarbu państwa – Energa, Enea, Tauron i PGE. Już na początku działalności EMP ogłosiła konkurs na budowę polskiego auta elektrycznego, a pierwszym etapem był konkurs na projekt nadwozia. Jak tłumaczył wówczas dyrektor zarządzający spółki, Krzysztof Kowalczyk, celem konkursu było wzbudzenie zainteresowania projektem. Kolejnym etapem miało być wyłonienie pięciu zwycięzców, którzy mieli otrzymać nagrody wysokości 50 tysięcy złotych, a ich projekty miały zostać zrealizowane w postaci krótkich serii pojazdów, po kilka sztuk każdy. Koszty homologacji tych pojazdów miała – twierdził Kowalczyk – pokryć EMP. Następnie planowano dokonać wyboru jednego pojazdu, który zostałby skierowany do seryjnej produkcji.
Stało się inaczej. Na konkurs wpłynęło 66 prac, ale wiele z nich – jak pisaliśmy po ich publikacji – przypominało „dziecięce mazaje”. O danych technicznych zgłoszonych projektów nie było wiadomo nic. Dziś na stronach EMP nie można nawet obejrzeć wszystkich zgłoszonych wówczas projektów. Mimo tych wszystkich niejasności we wrześniu 2017 roku faktycznie przyznano cztery nagrody wysokości 50 tysięcy złotych i dwa wyróżnienia. Potem jednak, zamiast przejść do kolejnego etapu procedury, EMP – z której w międzyczasie odszedł Krzysztof Kowalczyk – rozpisała postępowanie na budowę prototypu polskiego samochodu elektrycznego, do którego zaprosiło „profesjonalistów” mających doświadczenie w konstrukcji i budowaniu prototypów pojazdów”.
Jak czytamy na stronie EMP: „Uruchomione 27 listopada postępowanie jest nawiązaniem do konkursu na wizualizację miejskiego auta przyszłości zakończonego we wrześniu br., w którym nagrodzono cztery oraz wyróżniono dwa projekty wizualizacji nadwozia”.
„Nawiązanie” nie oznacza jednak, że któryś ze zwycięskich projektów zostanie wprowadzony w życie. Jak tłumaczy w rozmowie z „Kulturą Liberalną” nowy prezes EMP, Piotr Zaremba: „Nagrodzone projekty wizualizacji nadwozia zostały dopuszczone do postępowania, które rozpoczęliśmy w listopadzie. W rezultacie, jedno z nich m o ż e zostać wybrane na projekt, który konsorcjum zdecyduje się realizować”. Innymi słowy – 200 tysięcy złotych, które wydano na nagrody. nie musi mieć żadnego przełożenia na dalszy los wybranych projektów.
To jednak nie wszystko. W kwietniu 2018 roku po nominacji na prezesa EMP (wcześniej zajmował stanowisko dyrektora zarządzającego) Piotr Zaremba rozesłał list do uczestników postępowania, w którym informował, że również pośród podmiotów, które zgłosiły się do postępowania w listopadzie, żaden nie został wybrany.
„Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom części zespołów, postanowiono, że integrację projektu budowy samochodu elektrycznego zapewni spółka ElectroMobility Poland, przy maksymalnym wykorzystaniu potencjału zespołów uczestniczących w postępowaniu”, pisał Zaremba. Dalej czytamy, że EMP zaangażuje się w dialog z uczestnikami postępowania co do ostatecznej koncepcji „technicznej i biznesowej pojazdu”. O popłochu, jaki ta informacja wywołała wśród konkursowiczów, pisał wówczas „Puls Biznesu”.
„«Wygląda to tak, jakby EMP, zebrawszy cudzym kosztem wszystkie pomysły, chciała teraz zatrudnić u siebie tylko wybrane osoby i zrealizować cały projekt sama. Może to dla nas oznaczać, że zmarnowaliśmy dwa lata przygotowań i ponad pół miliona złotych, które wydaliśmy choćby na wynagrodzenia projektantów. Niepokoją mnie też kwestie związane z prawami autorskimi do proponowanych rozwiązań» — mówi jeden z uczestników postępowania, proszący o anonimowość”. Jak twierdziła gazeta, „uczestników, którzy żywią podobne obawy, jest więcej”.
Rząd wątpi sam w siebie?
Dziś EMP zapewnia, że udało jej się dojść do porozumienia, ale z kim projekt będzie realizowany i w jakiej formie, nie wiadomo. Prezes Zaremba zapewnia jednak, że harmonogram realizacji projektu nie jest zagrożony, a prototyp zobaczymy wiosną przyszłego roku.
W taki przebieg wydarzeń zdaje się wątpić jednak minister Emilewicz, która twierdzi, że polski samochód elektryczny może… w ogóle nie powstać.
„Nie będę oceniać możliwości dojścia do polskiego pojazdu elektrycznego w rok czy dwa lata. Myślę, że to jest niemożliwe i nie taką też ideę miał minister Kurtyka i Ministerstwo Energii”, mówi w rozmowie naszym tygodnikiem. „Z mojej perspektywy, jeśli w samochodach elektrycznych różnych znanych dziś marek będzie 60 proc. polskiej baterii i kilka innych polskich systemów, uznam to za sukces. Nie stawiam sobie celu, zgodnie z którym musimy mieć polską elektryczną Syrenkę czy inną markę. Jeśli uda się to zrobić, to bardzo dobrze, ale dochodźmy do tego celu po kolei, budując kolejne kompetencje”.
Minister Emilewicz może z pewnym dystansem odnosić się do projektu elektrycznego samochodu osobowego, ponieważ jej resort (najpierw Ministerstwo Rozwoju, a następnie Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii) kładł nacisk przede wszystkim na elektryczny transport publiczny, czyli głównie autobusy. Tu polskie doświadczenia produkcyjne, zasoby technologiczne i prestiż polskich marek na czele z Solarisem zdecydowanie zwiększa szanse na sukces, co potwierdzają eksperci do spraw rynku motoryzacyjnego.
Kłopot w tym, że – jak już wspominaliśmy – rynek autobusowy jest w porównaniu z rynkiem samochodów osobowych niewielki. Jak twierdzi minister Emielewicz, rząd chciałby, aby w 2021 roku w polskich miastach było… tysiąc autobusów elektrycznych. Na razie popyt na takie pojazdy jest, ale, jak pisze „Rzeczpospolita”: „Trzeba pamiętać, że wykreowanie popytu na elektryczne autobusy jest zasługą unijnych dopłat. Gdy się skończą, liczba chętnych może się gwałtownie zmniejszyć. Cena takiego pojazdu jest dwukrotnie wyższa niż w przypadku standardowego napędu spalinowego”.
Co gorsza, z perspektywy planów rządu, właściciele Solarisa planują sprzedać spółkę, a najpoważniejszymi oferentami są rzekomo spółki z Chin i Turcji. Wówczas promowanie elektromobilności jako specjalności polskiej gospodarki straciłoby kolejne uzasadnienie. Dlatego, jak twierdzi informator „Dziennika Gazety Prawnej”, na krótkiej liście chętnych do zakupu spółki znalazł się też kontrolowany przez władze… Polski Fundusz Rozwoju. Na razie jednak PFR szuka partnera do tej wartej około miliarda złotych transakcji.
Na rynku samochodowym, gdzie trzeba konkurować z globalnymi koncernami, sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana.
Auto nie jedno, ale dwa
Niestety, wbrew sugestiom minister Emilewicz, nie udało nam się dowiedzieć, jak z tymi wyzwaniami chce sobie poradzić Ministerstwo Energii, a w szczególności wiceminister Michał Kurtyka. Chociaż mail z prośbą o rozmowę wysłaliśmy do ministerstwa 24 kwietnia, przez kolejne tygodnie, w odpowiedzi na telefony, otrzymywaliśmy jedynie komunikat, że mail dotarł i „został przekazany dalej”.
Tymczasem jest o co pytać, ponieważ chaotyczne zmiany w EMP to nie jedyny dowód na bałagan w projekcie na budowę polskiego samochodu elektrycznego. Nie tak dawno okazało się bowiem, że polskie władze planują wyprodukować nie jeden, ale… co najmniej dwa samochody elektryczne.
Na początku kwietnia bieżącego roku podczas konferencji Polskiej Organizacji Przemysłu i Handlu Naftowego Piotr Naimski, pełniący funkcje sekretarza stanu w kancelarii premiera i pełnomocnika rządu do spraw strategicznej infrastruktury energetycznej, oświadczył, że opracowanie prototypu polskiego samochodu elektrycznego jest wpisane w obecna strategię… Grupy Lotos. W dostępnym na stronie firmy dokumencie opisującym plany spółki w latach 2017–2022 próżno jednak szukać zapisu dotyczącego elektrycznego samochodu. Na 45 slajdach prezentacji elektromobilności poświęcony został jeden akapit, opatrzony nagłówkiem „Nowe obszary działalności”. Firma ma zaangażować się w rozwój projektów dotyczących przechowywania czystej energii i tankowania pojazdów elektrycznych, w tym w budowę stacji ładowania na głównych szlakach transportowych kraju. Ostatnim punktem w tym zakresie jest enigmatycznie brzmiący zapis o opracowaniu „nowych modelów biznesowych i rozwiązań wypracowanych przy udziale funduszu innowacyjności”.
Zakładając, że słowa przedstawiciela administracji rządowej nie są kłamstwem lub manipulacją, jeszcze większe zdziwienie budzi fakt, że działania Lotosu są niezależne od projektu spółki ElectroMobility Poland, co potwierdza rzeczniczka tej firmy, Aleksandra Baldys.
Czy to oznacza, że rząd planuje realizację dwóch prototypów polskiego auta elektrycznego? Jeśli tak, to dlaczego? Tego nie sposób się dowiedzieć, bo chociaż to minister Naimski, jako jedyny przedstawiciel administracji rządowej, wypowiedział się o ewentualnym prototypie auta elektrycznego stworzonego przez Lotos, to jego sekretariat uprzejmie poprosił nas „o przesłanie zaproszenia na rozmowę na temat elektromobilności, zgodnie z właściwością do Ministerstwa Energii”. Cierpliwie podążając za sugestiami ministerialnych urzędników, próbowaliśmy drogą telefoniczną i elektroniczną uzyskać komentarz w tym zakresie od wiceministra Kurtyki lub ministra Tchórzewskiego – bezskutecznie.
Strategiczne milczenie za metodę obrała również Grupa Lotos, której prezes w ciągu miesiąca nie znalazł czasu na rozmowę z nami. Ostatecznie firma zaproponowała, że na pytania może odpowiedzieć w formie tekstowej. Wysłaliśmy zagadnienia dotyczącego prototypu auta, które miałby zbudować Lotos, a w odpowiedzi otrzymaliśmy informacje, że spółka… „nie komentuje tematu lub wypowiedzi innych osób w tym zakresie”. To dziwne, tym bardziej że – jak zapowiadał Piotr Naimski – rząd już ma szukać miejsca pod fabrykę produkowanych przez Lotos samochodów.
Dokąd zmierzamy?
Opisane wyżej przykłady to tylko fragment większej całości. Pytań nie brakuje też w przypadku grantów przyznawanych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego rozdysponowywanych przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju w ramach programu Innomoto. W zeszłym roku jednym z największych ich beneficjentów była firma Fulco, która na budowę elektrycznego samochodu wyścigowego dostała od państwa ponad 15 milionów złotych. Projekt miała realizować wspólnie z mającą równie niewielkie doświadczenie w tej branży spółką Skytech Research z siedzibą w Gliwicach. Co udało się zrobić w ciągu roku?
Przedstawiciel Fulco, mimo wcześniejszych zapewnień, nie znalazł dla nas czasu przed zamknięciem tego numeru, a na stronach firmy, podobnie jak na stronach Skytech próżno szukać informacji o postępach w realizacji projektu. Jedynie w NCBiR dowiedzieliśmy się, że „wnioskodawca sygnalizował zmiany w strukturze podmiotów, które będą realizowały ten projekt”. Jakie zmiany? Nie wiadomo, bo te objęte są „tajemnicą biznesową”.
Plan rozwoju elektromobilności miał być szansą dla polskiej gospodarki. Na razie jednak Mateusz Morawiecki, rzekomo premier technokrata, bezczynnie przygląda się, jak praca naukowców i biznesu staje się w najlepszym razie zakładnikiem politycznych rozgrywek, a w najgorszym – kolejnym przykładem tego, jak łatwo marnuje się duże publiczne pieniądze."
https://kulturaliberalna.pl/2018/06/05/elektromobilnosc-samochod-elektryczny-pis-pawlowski-bodziony/
"Plan rozwoju elektromobilności miał być szansą dla polskiej gospodarki. Na razie jednak premier Morawiecki bezczynnie przygląda się, jak praca naukowców i biznesu staje się w najlepszym razie zakładnikiem politycznych rozgrywek, a w najgorszym – kolejnym przykładem tego, jak marnuje się duże publiczne pieniądze.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości ma skłonność do ogłaszania wielkich projektów, które w ciągu najbliższych lat mają fundamentalnie zmienić kraj. Ponad dwadzieścia nowych mostów na największych rzekach, odbudowa przemysłu stoczniowego, dziesiątki tysięcy nowych, tanich mieszkań, Centralny Port Komunikacyjny czy elektromobilność, która ma być „kołem zamachowym” polskiej gospodarki.
Każdy z tych projektów ma poważne wady. Już wiadomo, że do 2025 roku programu Mosty+ nie uda się zrealizować w pełni, choćby dlatego, że część projektowanych mostów przebiega przez rezerwaty przyrody. Powstanie Centralnego Portu Komunikacyjnego budzi kontrowersje nie tylko ze względu na koszty budowy, ale i leżące u jego podłoża przesłanki – CPK miałby obsługiwać dwa razy więcej pasażerów niż dziś wszystkie polskie lotniska razem wzięte. Nikt nie jest też w stanie powiedzieć, co stanie się z już istniejącymi lotniskami – takimi jak Modlin, Łódź czy warszawskie Okęcie – w modernizację, których zainwestowano setki milionów złotych.
Dopłaty dla bogatych?
Na tle tak wielkich i przemawiających do wyobraźni projektów jak CPK czy odbudowa stoczni, Plan Rozwoju Elektromobilności może wydawać się skromny. Nic bardziej mylnego. Tylko Fundusz Transportu Niskoemisyjnego, który zacznie działać w przyszłym roku i będzie finansowany między innymi z opłaty paliwowej ma dysponować budżetem wysokości około 6,5 miliarda złotych, a łącznie na promowanie elektromobilności rząd chce wyasygnować około 13 miliardów! Pieniądze te mają zostać przeznaczone między innymi na rozwój infrastruktury do ładowania pojazdów elektrycznych. Ale nie tylko – znaczna suma może też powędrować na dopłaty do zakupu samochodów elektrycznych.
„W 2019 r. dopłaty do zakupu samochodu elektrycznego mogą już wynieść ok. 25 tys. zł na pojazd. W kolejnych latach wysokość wparcia będzie zależna od potrzeb klientów i kształtowania się rynku” – mówił jeszcze na początku maja minister energii Krzysztof Tchórzewski .
Słowa ministra Tchórzewskiego nie odzwierciedlają jednak stanowiska całego rządu. Minister przedsiębiorczości i technologii, Jadwiga Emilewicz, jest znacznie bardziej ostrożna. W rozmowie z „Kulturą Liberalną” twierdzi, że priorytetowe znaczenie mają nie dopłaty, ale właśnie rozwój infrastruktury, „która jest niezbędna do tego, by transport elektryczny mógł w ogóle istnieć”. Zdaniem Emilewicz rząd nie wyklucza jednak wprowadzenia dopłat, choć to „rozwiązanie kontrowersyjne”. Dlaczego? Choćby dlatego, że z takich dopłat mogliby korzystać przede wszystkim klienci zamożni, których stać na zakup bardzo drogiego auta, tyle że w wersji elektrycznej. Tę przeszkodę można próbować obejść, wprowadzając ograniczenia wartości samochodu, do której będzie można uzyskać dopłatę. Kupujący samochód „dla ludu” z dopłaty mógłby skorzystać, a samochodu luksusowego – już nie. Ale nawet w takim przypadku nowe samochody elektryczne i tak będą droższe niż przeciętne kupowane na polskim rynku. To z kolei rodzi problemy natury politycznej – jak wytłumaczyć przeciętnie zamożnym wyborcom, że na wsparcie rządu zasługują ci, których stać na zakup nowych, relatywnie drogich pojazdów?
Ograniczenie dopłat nie znosi też znacznie poważniejszej trudności. Elektromobilność miała być kołem zamachowym polskiej gospodarki. Trudno sobie wyobrazić, jak dopłacanie setek milionów złotych do samochodów produkowanych przez zagraniczne koncerny miałoby polską gospodarkę modernizować.
Teraz Polska?
W tym miejscu dochodzimy do pomysłu budowy polskiego samochodu elektrycznego. Realizacją tego zadania miała się zająć spółka ElectroMobility Poland [EMP], którą w październiku 2016 roku powołały do życia cztery spółki skarbu państwa – Energa, Enea, Tauron i PGE. Już na początku działalności EMP ogłosiła konkurs na budowę polskiego auta elektrycznego, a pierwszym etapem był konkurs na projekt nadwozia. Jak tłumaczył wówczas dyrektor zarządzający spółki, Krzysztof Kowalczyk, celem konkursu było wzbudzenie zainteresowania projektem. Kolejnym etapem miało być wyłonienie pięciu zwycięzców, którzy mieli otrzymać nagrody wysokości 50 tysięcy złotych, a ich projekty miały zostać zrealizowane w postaci krótkich serii pojazdów, po kilka sztuk każdy. Koszty homologacji tych pojazdów miała – twierdził Kowalczyk – pokryć EMP. Następnie planowano dokonać wyboru jednego pojazdu, który zostałby skierowany do seryjnej produkcji.
Stało się inaczej. Na konkurs wpłynęło 66 prac, ale wiele z nich – jak pisaliśmy po ich publikacji – przypominało „dziecięce mazaje”. O danych technicznych zgłoszonych projektów nie było wiadomo nic. Dziś na stronach EMP nie można nawet obejrzeć wszystkich zgłoszonych wówczas projektów. Mimo tych wszystkich niejasności we wrześniu 2017 roku faktycznie przyznano cztery nagrody wysokości 50 tysięcy złotych i dwa wyróżnienia. Potem jednak, zamiast przejść do kolejnego etapu procedury, EMP – z której w międzyczasie odszedł Krzysztof Kowalczyk – rozpisała postępowanie na budowę prototypu polskiego samochodu elektrycznego, do którego zaprosiło „profesjonalistów” mających doświadczenie w konstrukcji i budowaniu prototypów pojazdów”.
Jak czytamy na stronie EMP: „Uruchomione 27 listopada postępowanie jest nawiązaniem do konkursu na wizualizację miejskiego auta przyszłości zakończonego we wrześniu br., w którym nagrodzono cztery oraz wyróżniono dwa projekty wizualizacji nadwozia”.
„Nawiązanie” nie oznacza jednak, że któryś ze zwycięskich projektów zostanie wprowadzony w życie. Jak tłumaczy w rozmowie z „Kulturą Liberalną” nowy prezes EMP, Piotr Zaremba: „Nagrodzone projekty wizualizacji nadwozia zostały dopuszczone do postępowania, które rozpoczęliśmy w listopadzie. W rezultacie, jedno z nich m o ż e zostać wybrane na projekt, który konsorcjum zdecyduje się realizować”. Innymi słowy – 200 tysięcy złotych, które wydano na nagrody. nie musi mieć żadnego przełożenia na dalszy los wybranych projektów.
To jednak nie wszystko. W kwietniu 2018 roku po nominacji na prezesa EMP (wcześniej zajmował stanowisko dyrektora zarządzającego) Piotr Zaremba rozesłał list do uczestników postępowania, w którym informował, że również pośród podmiotów, które zgłosiły się do postępowania w listopadzie, żaden nie został wybrany.
„Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom części zespołów, postanowiono, że integrację projektu budowy samochodu elektrycznego zapewni spółka ElectroMobility Poland, przy maksymalnym wykorzystaniu potencjału zespołów uczestniczących w postępowaniu”, pisał Zaremba. Dalej czytamy, że EMP zaangażuje się w dialog z uczestnikami postępowania co do ostatecznej koncepcji „technicznej i biznesowej pojazdu”. O popłochu, jaki ta informacja wywołała wśród konkursowiczów, pisał wówczas „Puls Biznesu”.
„«Wygląda to tak, jakby EMP, zebrawszy cudzym kosztem wszystkie pomysły, chciała teraz zatrudnić u siebie tylko wybrane osoby i zrealizować cały projekt sama. Może to dla nas oznaczać, że zmarnowaliśmy dwa lata przygotowań i ponad pół miliona złotych, które wydaliśmy choćby na wynagrodzenia projektantów. Niepokoją mnie też kwestie związane z prawami autorskimi do proponowanych rozwiązań» — mówi jeden z uczestników postępowania, proszący o anonimowość”. Jak twierdziła gazeta, „uczestników, którzy żywią podobne obawy, jest więcej”.
Rząd wątpi sam w siebie?
Dziś EMP zapewnia, że udało jej się dojść do porozumienia, ale z kim projekt będzie realizowany i w jakiej formie, nie wiadomo. Prezes Zaremba zapewnia jednak, że harmonogram realizacji projektu nie jest zagrożony, a prototyp zobaczymy wiosną przyszłego roku.
W taki przebieg wydarzeń zdaje się wątpić jednak minister Emilewicz, która twierdzi, że polski samochód elektryczny może… w ogóle nie powstać.
„Nie będę oceniać możliwości dojścia do polskiego pojazdu elektrycznego w rok czy dwa lata. Myślę, że to jest niemożliwe i nie taką też ideę miał minister Kurtyka i Ministerstwo Energii”, mówi w rozmowie naszym tygodnikiem. „Z mojej perspektywy, jeśli w samochodach elektrycznych różnych znanych dziś marek będzie 60 proc. polskiej baterii i kilka innych polskich systemów, uznam to za sukces. Nie stawiam sobie celu, zgodnie z którym musimy mieć polską elektryczną Syrenkę czy inną markę. Jeśli uda się to zrobić, to bardzo dobrze, ale dochodźmy do tego celu po kolei, budując kolejne kompetencje”.
Minister Emilewicz może z pewnym dystansem odnosić się do projektu elektrycznego samochodu osobowego, ponieważ jej resort (najpierw Ministerstwo Rozwoju, a następnie Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii) kładł nacisk przede wszystkim na elektryczny transport publiczny, czyli głównie autobusy. Tu polskie doświadczenia produkcyjne, zasoby technologiczne i prestiż polskich marek na czele z Solarisem zdecydowanie zwiększa szanse na sukces, co potwierdzają eksperci do spraw rynku motoryzacyjnego.
Kłopot w tym, że – jak już wspominaliśmy – rynek autobusowy jest w porównaniu z rynkiem samochodów osobowych niewielki. Jak twierdzi minister Emielewicz, rząd chciałby, aby w 2021 roku w polskich miastach było… tysiąc autobusów elektrycznych. Na razie popyt na takie pojazdy jest, ale, jak pisze „Rzeczpospolita”: „Trzeba pamiętać, że wykreowanie popytu na elektryczne autobusy jest zasługą unijnych dopłat. Gdy się skończą, liczba chętnych może się gwałtownie zmniejszyć. Cena takiego pojazdu jest dwukrotnie wyższa niż w przypadku standardowego napędu spalinowego”.
Co gorsza, z perspektywy planów rządu, właściciele Solarisa planują sprzedać spółkę, a najpoważniejszymi oferentami są rzekomo spółki z Chin i Turcji. Wówczas promowanie elektromobilności jako specjalności polskiej gospodarki straciłoby kolejne uzasadnienie. Dlatego, jak twierdzi informator „Dziennika Gazety Prawnej”, na krótkiej liście chętnych do zakupu spółki znalazł się też kontrolowany przez władze… Polski Fundusz Rozwoju. Na razie jednak PFR szuka partnera do tej wartej około miliarda złotych transakcji.
Na rynku samochodowym, gdzie trzeba konkurować z globalnymi koncernami, sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana.
Auto nie jedno, ale dwa
Niestety, wbrew sugestiom minister Emilewicz, nie udało nam się dowiedzieć, jak z tymi wyzwaniami chce sobie poradzić Ministerstwo Energii, a w szczególności wiceminister Michał Kurtyka. Chociaż mail z prośbą o rozmowę wysłaliśmy do ministerstwa 24 kwietnia, przez kolejne tygodnie, w odpowiedzi na telefony, otrzymywaliśmy jedynie komunikat, że mail dotarł i „został przekazany dalej”.
Tymczasem jest o co pytać, ponieważ chaotyczne zmiany w EMP to nie jedyny dowód na bałagan w projekcie na budowę polskiego samochodu elektrycznego. Nie tak dawno okazało się bowiem, że polskie władze planują wyprodukować nie jeden, ale… co najmniej dwa samochody elektryczne.
Na początku kwietnia bieżącego roku podczas konferencji Polskiej Organizacji Przemysłu i Handlu Naftowego Piotr Naimski, pełniący funkcje sekretarza stanu w kancelarii premiera i pełnomocnika rządu do spraw strategicznej infrastruktury energetycznej, oświadczył, że opracowanie prototypu polskiego samochodu elektrycznego jest wpisane w obecna strategię… Grupy Lotos. W dostępnym na stronie firmy dokumencie opisującym plany spółki w latach 2017–2022 próżno jednak szukać zapisu dotyczącego elektrycznego samochodu. Na 45 slajdach prezentacji elektromobilności poświęcony został jeden akapit, opatrzony nagłówkiem „Nowe obszary działalności”. Firma ma zaangażować się w rozwój projektów dotyczących przechowywania czystej energii i tankowania pojazdów elektrycznych, w tym w budowę stacji ładowania na głównych szlakach transportowych kraju. Ostatnim punktem w tym zakresie jest enigmatycznie brzmiący zapis o opracowaniu „nowych modelów biznesowych i rozwiązań wypracowanych przy udziale funduszu innowacyjności”.
Zakładając, że słowa przedstawiciela administracji rządowej nie są kłamstwem lub manipulacją, jeszcze większe zdziwienie budzi fakt, że działania Lotosu są niezależne od projektu spółki ElectroMobility Poland, co potwierdza rzeczniczka tej firmy, Aleksandra Baldys.
Czy to oznacza, że rząd planuje realizację dwóch prototypów polskiego auta elektrycznego? Jeśli tak, to dlaczego? Tego nie sposób się dowiedzieć, bo chociaż to minister Naimski, jako jedyny przedstawiciel administracji rządowej, wypowiedział się o ewentualnym prototypie auta elektrycznego stworzonego przez Lotos, to jego sekretariat uprzejmie poprosił nas „o przesłanie zaproszenia na rozmowę na temat elektromobilności, zgodnie z właściwością do Ministerstwa Energii”. Cierpliwie podążając za sugestiami ministerialnych urzędników, próbowaliśmy drogą telefoniczną i elektroniczną uzyskać komentarz w tym zakresie od wiceministra Kurtyki lub ministra Tchórzewskiego – bezskutecznie.
Strategiczne milczenie za metodę obrała również Grupa Lotos, której prezes w ciągu miesiąca nie znalazł czasu na rozmowę z nami. Ostatecznie firma zaproponowała, że na pytania może odpowiedzieć w formie tekstowej. Wysłaliśmy zagadnienia dotyczącego prototypu auta, które miałby zbudować Lotos, a w odpowiedzi otrzymaliśmy informacje, że spółka… „nie komentuje tematu lub wypowiedzi innych osób w tym zakresie”. To dziwne, tym bardziej że – jak zapowiadał Piotr Naimski – rząd już ma szukać miejsca pod fabrykę produkowanych przez Lotos samochodów.
Dokąd zmierzamy?
Opisane wyżej przykłady to tylko fragment większej całości. Pytań nie brakuje też w przypadku grantów przyznawanych przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego rozdysponowywanych przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju w ramach programu Innomoto. W zeszłym roku jednym z największych ich beneficjentów była firma Fulco, która na budowę elektrycznego samochodu wyścigowego dostała od państwa ponad 15 milionów złotych. Projekt miała realizować wspólnie z mającą równie niewielkie doświadczenie w tej branży spółką Skytech Research z siedzibą w Gliwicach. Co udało się zrobić w ciągu roku?
Przedstawiciel Fulco, mimo wcześniejszych zapewnień, nie znalazł dla nas czasu przed zamknięciem tego numeru, a na stronach firmy, podobnie jak na stronach Skytech próżno szukać informacji o postępach w realizacji projektu. Jedynie w NCBiR dowiedzieliśmy się, że „wnioskodawca sygnalizował zmiany w strukturze podmiotów, które będą realizowały ten projekt”. Jakie zmiany? Nie wiadomo, bo te objęte są „tajemnicą biznesową”.
Plan rozwoju elektromobilności miał być szansą dla polskiej gospodarki. Na razie jednak Mateusz Morawiecki, rzekomo premier technokrata, bezczynnie przygląda się, jak praca naukowców i biznesu staje się w najlepszym razie zakładnikiem politycznych rozgrywek, a w najgorszym – kolejnym przykładem tego, jak łatwo marnuje się duże publiczne pieniądze."
czwartek, 14 czerwca 2018
Przestrzeganie praw pracowniczych w Europie
Przestrzeganie praw pracowniczych w Europie
Niestety ciągle jesteśmy w dziedzinie przestrzegania praw pracowniczych "dzikim krajem". Identyczna sytuacja jak u nas jest w Rosji. Znacznie gorzej jest na Ukrainie i Białorusi.
W sytuacji gdy w Polsce PIP wymierzy firmie 500 złotych grzywny we Francji można za to samo zapłacić 400 tysięcy euro !
Niestety ciągle jesteśmy w dziedzinie przestrzegania praw pracowniczych "dzikim krajem". Identyczna sytuacja jak u nas jest w Rosji. Znacznie gorzej jest na Ukrainie i Białorusi.
W sytuacji gdy w Polsce PIP wymierzy firmie 500 złotych grzywny we Francji można za to samo zapłacić 400 tysięcy euro !
wtorek, 12 czerwca 2018
Żydzi - cytaty 4
Żydzi - cytaty 4
Za https://pl.scribd.com/document/46604976/Marek-Jan-Chodakiewicz-Po-Zag%C5%82adzie-Stosunki-polsko-%C5%BCydowskie-1944-1947
"W społeczności żydowskiej istniała też oddolna opozycja wobec udziału Żydów we władzach komunistycznych, szczególnie w aparacie bezpieczeństwa. Ortodoksyjny Żyd Zygmunt (Srul) Warszawer z Łaskarzewa stwierdzał: „Po wojnie źle tym kierowano. Tylu Żydów zapisało się do milicji i do UB. Ja bym na nich krzyknął: ludzie, czemu to robicie? Do czego wam to potrzebne? Chcecie bić i zabijać ludzi? To jedźcie do Izraela. Chcesz być jakimś pułkownikiem albo kimś w rządzie? To rób to w swoim kraju, ale nie tu. Została nas garstka, a wy się pchacie”.
Po przeanalizowaniu kadr UB na poziomie lokalnym (Katowice), John Sack absolutnie nie zgadza się ze stwierdzeniem, iż funkcjonariusze żydowscy stracili swoją świadomość narodowo - religijną. Sack polemizował zwłaszcza z poglądem wyrażonym przez jednego z profesorów z University of California, że ludzie ci mieli być „bardziej komunistami niż Żydami”, „komunistami z rodzin żydowskich”, „komunistami o żydowskich korzeniach” czy „komunistami pochodzenia żydowskiego”. „Znam tych ludzi od siedmiu lat i nigdy bym nie pomyślał, że przeczytam coś takiego. Zebrałem relacje od 27 Żydów, którzy pracowali w Urzędzie [Bezpieczeństwa] i jeden, tylko jeden, uznawał się w 1945 r. za komunistę. Zarówno on, jak i pozostali chodzili do szkół żydowskich, studiowali Torę, przeszli bar micwę, niektórzy mieli pejsy. W obozach niemieckich przygotowywali macę na Paschę, ryzykując życie, a w 1945 r. zapalali świece w szabas, urządzali wieczerze sederowe w święto Paschy, dęli w szofary w Rosz ha-Szana, stali pod chupą podczas ślubu, świętowali w Jom Kippur. Według jakich definicji nie byli Żydami? Nie według Talmudu i zdecydowanie nie według rządu Izraela czy hitlerowskich Niemiec. Gdyby zginęli w czasie Holocaustu, najpewniej zaliczono by ich do pozostałych sześciu milionów”
Mówiąc o tych „komunistach” żydowskiego pochodzenia Bernard Weinryb zauważa, że „w okresie powojennym obchodzenie takich świąt jak [żydowski] Nowy Rok i Pascha stało się pewnego rodzaju sprawą publiczną, kiedy tysiące Żydów w tym również funkcjonariusze milicji i sił zbrojnych uczestniczyli w obrzędach w synagogach i w publicznych wieczerzach sederowych”
Jak pisała wroga komunizmowi Polka pochodzenia żydowskiego, „nie mogłam nie dostrzegać Żydów na eksponowanych pozycjach - w wojsku, w administracji, we władzach bezpieczeństwa. Ci sami, którzy dopiero niedawno opowiadali o mrozach i głodach, o łagrach i wszach, o nędzy, przekupstwie i oblodzonych eszelonach, szli teraz ochoczo w służbę ustroju wzorującego się na ideologii i praktyce kraju ich wygnania. Sporo też spostrzegłam nadgorliwości. Nie mogłam tego nie widzieć, w równym stopniu jak nie mogłam zrozumieć”
Jeden z nadgorliwców tłumaczy: „Pracowałem wtedy jako dziennikarz dla rzekomo apolitycznej gazety «Słowo Polskie», wydawanej we Wrocławiu. Odpowiadając za jej różne wydania lokalne, zostałem awansowany na stanowisko zastępcy redaktora naczelnego. Tak szybko awansować pozwoliły mi nie tyle moje zdolności, co fakt, iż byłem więźniem obozu koncentracyjnego i Żydem. Władze komunistyczne pomagały ludziom takim jak ja wychodzić na prowadzenie, gdyż nie ufały polskiej inteligencji katolickiej. Będąc najmłodszym z trzech zastępców redaktora naczelnego zatrudnionych w «Słowie Polskim», jednym z dwóch wysokonakładowych dzienników wrocławskich, osiągnąłem szczyt kariery zawodowej w wieku 23 lat. Najwyższe stanowiska były oczywiście zarezerwowane wyłącznie dla członków partii”."
Za https://pl.scribd.com/document/46604976/Marek-Jan-Chodakiewicz-Po-Zag%C5%82adzie-Stosunki-polsko-%C5%BCydowskie-1944-1947
"W społeczności żydowskiej istniała też oddolna opozycja wobec udziału Żydów we władzach komunistycznych, szczególnie w aparacie bezpieczeństwa. Ortodoksyjny Żyd Zygmunt (Srul) Warszawer z Łaskarzewa stwierdzał: „Po wojnie źle tym kierowano. Tylu Żydów zapisało się do milicji i do UB. Ja bym na nich krzyknął: ludzie, czemu to robicie? Do czego wam to potrzebne? Chcecie bić i zabijać ludzi? To jedźcie do Izraela. Chcesz być jakimś pułkownikiem albo kimś w rządzie? To rób to w swoim kraju, ale nie tu. Została nas garstka, a wy się pchacie”.
Po przeanalizowaniu kadr UB na poziomie lokalnym (Katowice), John Sack absolutnie nie zgadza się ze stwierdzeniem, iż funkcjonariusze żydowscy stracili swoją świadomość narodowo - religijną. Sack polemizował zwłaszcza z poglądem wyrażonym przez jednego z profesorów z University of California, że ludzie ci mieli być „bardziej komunistami niż Żydami”, „komunistami z rodzin żydowskich”, „komunistami o żydowskich korzeniach” czy „komunistami pochodzenia żydowskiego”. „Znam tych ludzi od siedmiu lat i nigdy bym nie pomyślał, że przeczytam coś takiego. Zebrałem relacje od 27 Żydów, którzy pracowali w Urzędzie [Bezpieczeństwa] i jeden, tylko jeden, uznawał się w 1945 r. za komunistę. Zarówno on, jak i pozostali chodzili do szkół żydowskich, studiowali Torę, przeszli bar micwę, niektórzy mieli pejsy. W obozach niemieckich przygotowywali macę na Paschę, ryzykując życie, a w 1945 r. zapalali świece w szabas, urządzali wieczerze sederowe w święto Paschy, dęli w szofary w Rosz ha-Szana, stali pod chupą podczas ślubu, świętowali w Jom Kippur. Według jakich definicji nie byli Żydami? Nie według Talmudu i zdecydowanie nie według rządu Izraela czy hitlerowskich Niemiec. Gdyby zginęli w czasie Holocaustu, najpewniej zaliczono by ich do pozostałych sześciu milionów”
Mówiąc o tych „komunistach” żydowskiego pochodzenia Bernard Weinryb zauważa, że „w okresie powojennym obchodzenie takich świąt jak [żydowski] Nowy Rok i Pascha stało się pewnego rodzaju sprawą publiczną, kiedy tysiące Żydów w tym również funkcjonariusze milicji i sił zbrojnych uczestniczyli w obrzędach w synagogach i w publicznych wieczerzach sederowych”
Jak pisała wroga komunizmowi Polka pochodzenia żydowskiego, „nie mogłam nie dostrzegać Żydów na eksponowanych pozycjach - w wojsku, w administracji, we władzach bezpieczeństwa. Ci sami, którzy dopiero niedawno opowiadali o mrozach i głodach, o łagrach i wszach, o nędzy, przekupstwie i oblodzonych eszelonach, szli teraz ochoczo w służbę ustroju wzorującego się na ideologii i praktyce kraju ich wygnania. Sporo też spostrzegłam nadgorliwości. Nie mogłam tego nie widzieć, w równym stopniu jak nie mogłam zrozumieć”
Jeden z nadgorliwców tłumaczy: „Pracowałem wtedy jako dziennikarz dla rzekomo apolitycznej gazety «Słowo Polskie», wydawanej we Wrocławiu. Odpowiadając za jej różne wydania lokalne, zostałem awansowany na stanowisko zastępcy redaktora naczelnego. Tak szybko awansować pozwoliły mi nie tyle moje zdolności, co fakt, iż byłem więźniem obozu koncentracyjnego i Żydem. Władze komunistyczne pomagały ludziom takim jak ja wychodzić na prowadzenie, gdyż nie ufały polskiej inteligencji katolickiej. Będąc najmłodszym z trzech zastępców redaktora naczelnego zatrudnionych w «Słowie Polskim», jednym z dwóch wysokonakładowych dzienników wrocławskich, osiągnąłem szczyt kariery zawodowej w wieku 23 lat. Najwyższe stanowiska były oczywiście zarezerwowane wyłącznie dla członków partii”."
niedziela, 10 czerwca 2018
Mężowie pani Mosbacher, Faberge i Armand Hammer czyli sukces a la USA
Mężowie pani Mosbacher, Faberge i Armand Hammer czyli sukces a la USA
https://www.salon24.pl/u/bobry7/872735,mezowie-pani-mosbacher-faberge-i-armand-hammer-czyli-sukces-a-la-usa
"Pan minister Szczerski był łaskaw poinformować, że pan Prezydent RP przyjmie listy uwierzytelniające pani Georgette Moschacher ambasador USA w Polsce, więc już czytamy wiele artykułów o „dynamicznej biznes woman”, co to może dużo a nawet jeszcze więcej.
Zjeżdża do nas siedemdziesięciojednolatka zrobiona na „gorącą czterdziestkę piątkę” i „kobieta sukcesu”, której sukces, jak głoszą złośliwe pisemka kobiece w USA, sprowadzał się do hojnych odpraw w nieruchomościach i gotówce, których nie żałowali trzej bardzo dojrzali i obrzydliwie bogaci ex-mężowie podczas trzech kolejnych rozwodów.
A ponieważ po rozwodzie z panią Georgette wszyscy trzej zaraz się ożenili mimo zaawansowanego wieku z jakimiś innymi paniami, istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, że wcale po pani Georgette nie rozpaczali. Co oznacza, że sukces pani Mosbacher wg kryteriów rynku matrymonialnego był taki raczej częściowy.
W ostatniej umowie rozwodowej Pani Georgette zawarowała sobie prawo używania nazwiska męża – Mosbacher, co wskazuje na czerpanie garściami z doświadczeń innej „poszukiwaczki skarbów” w układach matrymonialnych – pani Pameli Churchill Harriman, zmarłej jako ambasador USA w Paryżu po opublikowaniu przez rozgoryczonego ghost writera Christofera Ogdena jej bardzo soczystej biografii pt. „Życie jak bankiet”.
Oczywiście dla dziewczęcia z przedmieść Chicago pozycja i kariera pięknej Pameli to niedościgły wzorzec, ale jak to mówią „jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma”.
W USA nie ma stosunkowo młodych i obrzydliwie bogatych koneserów damskich wdzięków jak w swoim czasie Agha Khan czy ten cały Agnelli od Fiata ale są za to starsi i obrzydliwie bogaci rozwodnicy po dwóch żonach poszukujący rozkosznej dziewuszki, która umili jesień życia.
Trzeba się tylko zakręcić koło tematu czyli znaleźć się w miejscu, które nawiedza namierzony rozwiedziony i wyselekcjonowany starannie pod względem dochodów, pozycji towarzyskiej i hojności przy poprzednich rozwodach. .
Wszystko zaczęło się w roku 1969, kiedy po ukończeniu Indiana University i krótkim postoju w Detroit, gdzie pracowała w agencji reklamowej, panna Georgette Paulsin pożeglowała do Los Angeles, gdzie jej brat George Paulsin w wieku lat 16 w roku 1965 załapał się do jednego odcinka serialu kryminalnego „FBI”. Następna szansa filmowa miała mu się trafić w roku 1971, kiedy zagrał w filmie „Simon, King of the Witches” (Simon, król czarownic). A potem został przykładnym prawnikiem.
Panna Georgette zainstalowała się w mieszkaniu brata i wdrożyła projekt upolowania bogatego męża, dzięki któremu została opisana na 181 stronie dzieła pani Charlotte Hays pt. „The Fortune Hunters: Dazzling Women and The Men They Married”. ( Łowczynie Fortun: Błyskotliwe Kobiety i Mężczyźni, Których One Poślubiły).
Otóż dzieweczka lat 22 udała się do domu aukcyjnego Sotheby’s, gdzie akurat odbywała się aukcja memorabiliów słynnego filmu wojennego „Tora, Tora, Tora”. Tam zwrócił jej uwagę pewien koneser, który dokonał zakupu makiet kilku okrętów wojennych. Wysłała brata do recepcjonistki czy innej sekretarki, żeby dowiedział się o nazwisko kupującego. Ta odmówiła. Wówczas panna Paulsin oznajmiła, że jest dziennikarką Time Magazine i chce przeprowadzić wywiad z kupującym owe okręty.
Był to pan Robert C. Muir właściciel dużej agencji nieruchomości, lat 40, rozwiedziony, mormon.
Panna Paulsin zadzwoniła do sekretariatu firmy i przedstawiła się jako dziennikarka Time Magazine i że chce przeprowadzić wywiad. Pan Robert C. Muir zaprosił ją do ekstrawaganckiej restauracji a wtedy „dziennikarka” wyznała, iż nie ma żadnych związków z gazetą Time.
Pan Robert C. Muir miał się roześmiać wesoło i znajomość potoczyła się sympatycznie: rok randek i w 1972 ślub i pierwsze luksusowe gniazdko: dom w Beverly Hills. Było też dla młodej żony luksusowe auto podarowane przez zauroczonego małżonka, który przejeżdżając obok salonu Rolls Royce’a na Wildshire Boulevard usłyszał od żonki świeżej jak wiosenny poranek wyznanie sentymentalne, że „jako dziecko wyobrażała sobie siebie jadącą Rollsem tam i tu”. Kochający mąż cofnął samochód, wszedł do salonu Rollsa i kupił Żorżetce błękitny dwudrzwiowy kabriolet Corniche. Właśnie zaczęli produkcję w 1971 r.
Sielanka trwała do roku 1975, kiedy pani Georgette Muir namierzyła znacznie bogatszego (i znacznie starszego) kandydata na męża. Był to urodzony w 1912 r. w Brooklynie muzyk samouk i handlowiec w branży kosmetycznej a z czasem właściciel firmy kosmetycznej Faberge Inc. , projektant linii kosmetycznych dla panów Brut, producent filmowy i kompozytor muzyki filmowej nominowany do Oscara i właściciel prywatnego samolotu: pan George Barrie z rodziny żydowskich emigrantów z Rosji.
Pan Barrie był już dwukrotnie żonaty: w latach 1936-1959 z panią Lucille Schlussel Barrie ( 2 dzieci) a od roku 1960 z panią Glorią Barrie (1 dziecko).
Był majątkowo bardzo spełniony bowiem kiedy w latach 30-tych rzucił muzykę zawodową i zaczął pracować w fabryce kosmetyków do włosów Rayette, uznał, że to jest bardzo ciekawe i z czasem założył własną firmę a ostatecznie wykupił Rayette.
W roku 1964 wykupił za 26 mln USD od pana Samuela Rubina, urodzonego w Białymstoku (Rosja) w roku 1901, przyjaciela Armanda Hammera firmę kosmetyczną o nazwie Faberge Inc.
Nieprzypadkowo kojarzy się ona z legendarną firmą jubilerską Faberge, albowiem nazwę tę w roku 1937 wykorzystał bez wiedzy rodziny Faberge, po ucieczce z Rosji Sowieckiej żyjącej więcej niż skromnie we Francji – pan Samuel Rubin za poradą pana Armanda Hammera, który zdążył już zakupić po cenach oszałamiająco niskich aż 15 jajek Faberge spośród 71 wyprodukowanych ogółem a spośród 54 należących do rodziny carskiej. Kupował oczywiście w Rosji Sowieckiej dzięki wielkiej zażyłości z Lwem Trockim, kiedy rodzina carska spoczywała w anonimowej studni gdzieś w na Syberii.
Tymczasem w 1937 r. wybuchła wojna domowa w Hiszpanii, na którą już się szykował pan Sam Rubin ze swoją firmą handlową Spanish Trading Corporation. Jak można się domyślać, liczył na zwycięstwo rewolucji i jumę taką jak w Rosji w 1918 r., dzięki której będzie mógł skupować różne cenne drobiazgi i większe fanty z rabowanych pałaców, klasztorów i zamków. Tak jak pan Armand Hammer w sowieckiej Rosji w latach 20-tych. Aby sprzedać potem fanty z dużą przebitką w Stanach.
Jak wiadomo, rewolucja poległa w 1939 r. i pan Sam Rubin porzucił marzenia o fortunie miliardowej na miarę Armanda Hammera i skupił się na handlu kosmetykami. Kiedy II WW się zakończyła, rodzina Faberge dowiedziała się o „samowolnym przywłaszczeniu marki Faberge” przez błyskotliwego pana Rubina i próbowała wytaczać procesy.
Ale rodzina Faberge była wtedy biedna, USA daleko a prawnicy drodzy. Kto kupuje luksusową biżuterię wg faktycznej wartości w zdemolowanym dwiema wojnami kraju.
Więc w 1951 r. zgodzili się w sądzie na zbójecką cenę 25.000 USD za prawo pana Rubina do używania nazwy „Faberge” w odniesieniu WYŁĄCZNIE DO PERFUM. Tymczasem zdolny pan Rubin z Białegostoku dodał do listy produktów Faberge kosmetyki i przybory toaletowe. Tego w umowie nie było, ale co mogli mu zrobić biedni jubilerzy? Może nawet o tym nie wiedzieli i cieszyli się kwotą 25 tysięcy USD, która po II WW była całkiem poważnym majątkiem we Francji aby żyć skromnie ale bez kłopotów.
W 1964 r. pan Rubin sprzedał za 26 mln USD firmę Faberge Inc panu Barrie i został „filantropem’.
Tymczasem pan Barrie miał mnóstwo pomysłów na nowe formy marketingu wyrobów kosmetycznych, które sam wymyślał, w tym słynną linię kosmetyków męskich „Brut”. Jeden z pomysłów polegał na kojarzeniu kosmetyku ze słynnym i prestiżowym nazwiskiem aktora/aktorki Hollywood. I takim sposobem jako „konsultant” w Faberge USA u pana Barrie zasiadł np. Cary Grant.
A pan Barrie pożeglował do Hollywood, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym: komponował muzykę do filmów, produkował filmy i zatrudniał aktorów do kampanii reklamowych. M.in. Rogera Moore, Muriel Hemingway, Jima Browna.
No i tak się składa, że w roku 1976 pani Georgette Muir, dotąd przykładnie pomagająca mężowi w handlu nieruchomościami w Beverly Hills , nagle pojawia się na liście płac jednego odcinka serialu „Hunters” a następnie w roku 1978 w filmie fabularnym o włoskiej mafii pt. „Fingers” (Palce), w którym główną rolę zagrał Harvey Keitel a grał też Jim Brown a producentem był pan George Barrie.
Wcześniej, bo w roku 1973 pan George Barrie skomponował muzykę do docenionej przez Akademię komedii „A Touch of Class” , u nas znany pod dziwacznym tytułem „Miłość w godzinach nadliczbowych” z Glendą Jackson i Georgem Segalem. A film wyprodukowała jego firma „Brut Productions”. Glenda Jackson zdobyła Oscara a pan Barrie był nominowany za muzykę.
Jak podaje pani Jill Gerston 22 września 1993 r. w Los Angeles Times w artykule pt. „Hurricane Georgette : Books: The Divine Mrs. M (Mosbacher) has a few tips for women who want to tap their 'feminine force.' Let's start with neutral nail polish.” ( Huragan Georgette: Książki: Boska Pani M. (Mosbacher) ma kilka wskazówek dla kobiet, które chcą odblokować ich „kobiecą siłę”), w roku 1980 kiedy w wieku 33 lat wychodziła za mąż za 67 letniego Barrie była „marketing executive” w Faberge Inc. Owej firmie z wyłudzoną za grosze od legendarnych jubilerów – nazwą.
Z panem Muirem rozwiodła się w 1977 r. W roku 1980 r. wyszła za mąż za pana Barrie i poczuła jak to jest być multimilionerową i latać prywatnym samolotem zwłaszcza na safari w Afryce.
A w roku 1981 doszło do separacji z panem Barrie a w 1982 do rozwodu. Jak utrzymuje pani Mosbacher z powodu skłonności pana Barrie do alkoholi oraz z powodu jednego uderzenia w twarz.
Z tym, że warto zwrócić uwagę, że pan Barrie był niższy od pani Georgette o głowę i lżejszy o jakieś 15 kg.
W roku 1982 miała dopiero i już 35 lat. Trzeba było ruszyć na następne „polowanie na milionera”. Tym razem miała już przyjaciół w interesującej ją sferze i podpowiedziano jej, że akurat wolny jest pan Robert Mosbacher lat 55, szczęśliwie ożeniony z pierwszą żoną, która zmarła w 1970 r. po 24 latach małżeństwa a po rozwodzie z drugą żoną w 1982, z rodziny prominentnych Żydów niemieckich ze Wschodniego Wybrzeża, którzy reprezentowali wielkie pieniądze a także wielkie wpływy polityczne na poziomie Białego Domu a konkretnie bliską znajomość z rodziną Bushów „po linii ropy naftowej i gazu”.
Do USA przypłynął pod koniec XIX w. dziadek Louis Mosbacher urodzony w 1867 w Eschau w Bawarii. A w 1896 r. urodził się w Nowym Jorku jego syn Emil Mosbacher Sr. , który został bardzo utalentowanym spekulantem giełdowym. Tak utalentowanym, że tuż przed krachem na giełdzie w 1929 r. wyprzedał się z akcji. Jak to mówią: sprzedał drogo a potem kupił tanio.
Emil Mosbacher gracz na giełdzie od początku celował towarzysko w najwyższe sfery amerykańskie, czego symbolem miała być przynależność do Knickerbocker Yacht Club, założony w 1874 r. Synów Emila juniora (ur. 1922) i Roberta (ur. 1927) posłał do najlepszych szkół jakie były dostępne dla dzieci ambitnych imigrantów w drugim pokoleniu. Konsekwentnie obaj synowie, również zapaleni żeglarze, w czasie II WW zaciągnęli się ochotniczo do marynarki i służyli gdzieś na Pacyfiku.
Starszy syn Emil junior osiągał już w szkole niezwykłe sukcesy w żeglarstwie a w latach 50-tych zbierał wszystkie nagrody w lokalnych zawodach aby wylądować w zawodach America Cup, gdzie pojawiali się miliarderzy i prezydenci USA oraz piękne kobiety.
W efekcie Emil Junior, prywatnie zdolny przedsiębiorca został w 1969 r. Chief of Protocol of the United States przy prezydencie Nixonie.
Roberta ojciec Emil Sr. rzucił w ramach dywersyfikacji portfela kapitałowego na odcinek wydobycia ropy i gazu, z czego wynikło osiedlenie się na stałe w Houston Teksas. Pan Robert Mosbacher ożenił się przykładnie w 1946 r. z panną Jane Pennybacker z bardzo dobrego towarzystwa i przy tej okazji konwertował na prezbiterianizm.
Jako przykładny protestant, milioner i syn milionera oraz żeglarz i właściciel pól naftowych w Teksasie jak również weteran II WW na Pacyfiku pan Robert Mosbacher był niemal skazany na znajomość z Georgem Bushem seniorem. Trzykrotnie był odpowiedzialny za zbieranie funduszy na kampanie wyborcze Busha Seniora odpowiednio w roku 1970 w kampanii do Senatu oraz w roku 1980 i 1988 w kampaniach Busha na Prezydenta USA.
Bush odwdzięczył się Robertowi Mosbacherowi stanowiskiem Sekretarza ds. Handlu, na którym ten zasiadał od 31 stycznia 1989 r. do 15 stycznia 1992 r. Podobno jest autorem projektu układu NAFTA.
Pani Georgette doprowadziła pana Roberta Mosbachera do ołtarza czy raczej do sędziego w 1985 r. i dzięki temu została sekretarzową ds. handlu. Było to apogeum jej kariery: spotykała prezydentów, premierów, wydawała przyjęcia i była zapraszana jako bardzo ważny gość na wiele bardzo prestiżowych imprez. I miała wstęp do Białego Domu głównym wejściem. Ale wyłącznie jako ŻONA SWOJEGO MĘŻA.
Zanim mąż objął stanowisko publiczne pani Georgette postanowiła sprawdzić się w biznesie i dokonała zakupu szwajcarskiej spółki La Prairie AG, produkującej od kilkudziesięciu lat najdroższe kosmetyki dla starzejących się desperatek z użyciem różnych tajemniczych składników, jak to w Szwajcarii. Kosztowało to podobno 31 mln USD, co by wskazywało na zakup za pieniądze pana męża Mosbachera. Pani Georgette była szefem tej firmy około 3 lat i sprzedała ją do niemieckiej firmy Beiersdorrf AG (krem Nivea). Brak danych za ile.
Kiedy mąż odszedł ze stanowiska i powrócił do Houston pani Georgette była niepocieszona, bowiem życie w Nowym Jorku w apartmą w starych dekoracjach z kamerdynerem, kucharzem i pokojówkami było absolutnie fascynujące.
Pani Georgette popełniła wtedy drugi w swoim życiu fundamentalny błąd, którego nie popełniają tzw. zwykłe żony. Nie chciała starzeć się u boku męża w spokoju i luksusie „na prowincji” w Houston. Czarę goryczy przelała działalność literacko memuarystyczna naszej bohaterki, uwzględniająca w treści wątki związane z poradnictwem matrymonialnym na bazie własnych doświadczeń.
Jak wiadomo naprawdę wielkie pieniądze i wielka polityka potrzebują ciszy i wielkiej dyskrecji oraz unikania śmieszności. A pani Georgette napisała i wydała aż dwie książki wspomnieniowe, podobno bardzo szczere: w 1993 r. „Feminine Force: Release The Power Within To Create The Life You Deserve” ( w luźnym tłumaczeniu: “Kobieca Siła: Uwolnij Moc aby wykreować życie, na jakie zasługujesz”) a w 1998 roku dzieło „It Takes Money, Honey: A Get-Smart Guide to Total Financial Freedom”.( To Daje Kasę Kochanie: Inteligentny Przewodnik do Totalnej Finansowej Wolności).
Drugie dzieło okazało się, jak wszystkie tego rodzaju „poradniki” sukcesem wydawniczym, ale słodycz sukcesu wydawniczego przykryła gorycz porażki małżeńskiej. Chociaż może nie do końca.
Pan Robert zażyczył sobie rozwodu, ale nie robił trudności. Pani Georgette wyszła z tego małżeństwa z luksusowym apartamentem w Nowym Jorku (jakieś 20 -30 mln USD), domem w Hamptons i chyba trzecim na Florydzie. Oraz alimentami w wysokości 32 tysięcy USD miesięcznie. Zapewne aby utrzymać kamerdynera i pokojówki bo dzieci w związku nie było. No i najważniejsze: w umowie rozwodowej zachowała nazwisko Mosbacher. Jak jej idolka Pamela Churchill.
Pani Georgette oskarżała pana Mosbachera co prawda o „Inną Kobietę” ale oficjalnym powodem rozwodu było jakoby to, że „on mieszkał w Houston a ona nie chciała powrócić z Nowego Jorku i Waszyngtonu”.
Aby pozostać w kręgu towarzyskim, który tak panią Georgette zachwycił, rzuciła się do kampanii politycznych Partii Republikańskiej.
A pan Robert Mosbacher ożenił się w 2000 roku z uroczą damą z wyższych sfer panią Michele „Micą” McChuchen, z którą pozostał do swojej śmierci w roku 2010.
Na co pani Georgette odpowiedziała zatrudnieniem się w charakterze szefowej firmy kosmetycznej Borghese Inc.
Było to dobre posunięcie, bowiem pan Robert Mosbacher zmarł był w 2010 r. i alimenta się skończyły. Plotka głosi, ze wcześniej zostały obcięte znacznie, bo pan Robert się wściekł, że pani Georgette zbierała fundusze na kampanię wyborczą McCaina, którego on nie znosił.
Biorąc wszystkie powyższe informacje pod uwagę, mam podejrzenie graniczące z pewnością, iż pani Mosbacher III dosłownie stanęła na głowie, aby pan prezydent Trump dał jej posadę ambasadora USA gdziekolwiek na świecie, albowiem pani Mosbacher IV czyli wdowa po Robercie Mosbacherze już od roku 2010 pełni funkcję Honorowego Konsula Islandii. To pani Michele „Mica” McCuchen Duncan Mosbacher blondynka młodsza o 6 lat.
Druga możliwość jest taka, że jest to skutek działań pani Georgette Mosbacher jako szefowej firmy kosmetycznej Borghese Inc.
Frima „Borghese Inc.” , założona została w latach 50-tych XX w. przez małżonkę księcia z jakiejś bocznej linii włoskiego rodu Borghese (Papież Paweł V i kilku kardynałów) księżnę Marcellę Borghese z domu Fazi, primo voto Maurizio, pod światłym kierownictwem właściciela i szefa firmy Revlon pana Charlesa Haskella Revsona Żyda rodem z Litwy i działała w segmencie bogatych dam z towarzystwa ratujących resztki urody za duże pieniądze.
W roku 2010 r. szefowa firmy Georgette Mosbacher skierowała przeciwko potomkom księżnej Marcelli, żyjącym w USA i prowadzącym na małą skalę jakiś kosmetyczny biznes internetowy – bardzo niezręczny pozew z żądaniem, aby rodzina Borghese zaprzestała w akcjach promocyjnych swoich produktów odwoływać się czy też zwyczajnie – przedstawiać historię swojej rodziny, bo ta jest zawarowana wyłącznie dla „marki Borghese” czyli dla szminek i innych pachnideł sprzedawanych przez Borghese Inc.
Sprawa zakończyła się umową pozasądową ale niesmak pozostał, bo książęta to książęta i długofalowy skutek marketingowy może być negatywny. I pani Georgette Mosbacher jakoś tak niedawno przestała być szefową firmy Borghese Inc.
Więc nie ma „to tamto” . Trzeba było szukać posady rządowej. I niestety, padło na Polskę. Taka jest moja osobista teoria spiskowa w gorący czerwcowy wieczór.
Ponieważ Polska i tak jest „zarządzana bezpośrednio” z Waszyngtonu przez poważnych facetów o zimnych oczach i zimnych sercach, więc bez ryzyka większego nieszczęścia można było powierzyć tę posadę damie z towarzystwa nowojorskiego, mającej doświadczenie głównie w sprzedaży kremów „z kawioru” i podobnych cudów. Oraz doświadczenie w zbieraniu funduszy na kampanie i wydawaniu dużych przyjęć. No i doświadczenie w negocjacjach handlowych, jak dotąd głównie matrymonialnych i kosmetycznych.
Nie wydaje mi się, aby pani Mosbacher miała jakąś wiedzę na temat Polski, chociaż odwiedzała nas z Małżonkiem tuż przed „wielką jumą” kiedy był Sekretarzem ds. Handlu. Ma zapewne długą na cztery metry ściągę, co ma mówić i czego żądać a czego unikać.
Natomiast niewątpliwie dama, która każe sobie TATUOWAĆ brewki w kolorze toffi i ma zupełnie: nowy nosek, nową bródkę, nowe czółko, nowe policzki , co czyni ją siostrą bliźniaczą legendy Hollywood Ann- Margaret (grała z Elvisem w filmie „Viva Las Vegas”) w wieku lat 71, dostarczy nam wiele radości. Zwłaszcza kiedy będzie żądała od nas fantów w naturze „za Holocaust”.
My wtedy zapytamy o sprawę praw do nazwy Faberge Inc. i o okoliczności zakupu jajek Faberge przez Armanda Hammera obywatela USA. Z ciekawości. Nie będziemy przecież pytać, dlaczego przywódca państwa –sojusznika Polski w czasie II WW – zaoferował 51% naszego terytorium innemu państwu w formie prezentu w Jałcie w 1945 r. Wartość tego prezentu można szacować na parę bilionów złotych a może i dolarów.
https://www.nytimes.com/2013/06/16/business/borghese-v-borghese-battle-for-a-royal-name.html
https://en.wikipedia.org/wiki/Robert_Mosbacher
https://web.archive.org/web/20040805183205/http://www.harpersbazaar.com/etoc/articles/2004/070104_3.html
https://books.google.pl/books?id=eCoEAAAAMBAJ&pg=PA164&dq=Dorothy+Bell+Paulsin&hl=en&sa=X&ei=MIqnVLb_CYS9yQTcwYKgAw&redir_esc=y#v=onepage&q=Dorothy%20Bell%20Paulsin&f=false
http://www.houstonpress.com/news/how-to-divorce-a-millionaire-6569355
https://alchetron.com/Georgette-Mosbacher
https://people.com/archive/eyes-on-the-prize-vol-40-no-16/
https://books.google.pl/books?id=WEjRKZ1nxSgC&pg=PA181&lpg=PA181&dq=robert+muir+georgette&source=bl&ots=CGddjuLOJy&sig=8ufexvrjEprH3wKBGvNh07qQT9o&hl=pl&sa=X&ved=0ahUKEwj6-KbFw7_bAhVJDSwKHfPjDLkQ6AEILzAB#v=onepage&q=robert%20muir%20georgette&f=false
https://www.telegraph.co.uk/news/obituaries/1413910/George-Barrie.html
http://articles.latimes.com/1993-09-22/news/vw-37834_1_georgette-mosbacher
https://www.nytimes.com/2010/01/25/business/25mosbacher.html"
https://www.salon24.pl/u/bobry7/872735,mezowie-pani-mosbacher-faberge-i-armand-hammer-czyli-sukces-a-la-usa
"Pan minister Szczerski był łaskaw poinformować, że pan Prezydent RP przyjmie listy uwierzytelniające pani Georgette Moschacher ambasador USA w Polsce, więc już czytamy wiele artykułów o „dynamicznej biznes woman”, co to może dużo a nawet jeszcze więcej.
Zjeżdża do nas siedemdziesięciojednolatka zrobiona na „gorącą czterdziestkę piątkę” i „kobieta sukcesu”, której sukces, jak głoszą złośliwe pisemka kobiece w USA, sprowadzał się do hojnych odpraw w nieruchomościach i gotówce, których nie żałowali trzej bardzo dojrzali i obrzydliwie bogaci ex-mężowie podczas trzech kolejnych rozwodów.
A ponieważ po rozwodzie z panią Georgette wszyscy trzej zaraz się ożenili mimo zaawansowanego wieku z jakimiś innymi paniami, istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, że wcale po pani Georgette nie rozpaczali. Co oznacza, że sukces pani Mosbacher wg kryteriów rynku matrymonialnego był taki raczej częściowy.
W ostatniej umowie rozwodowej Pani Georgette zawarowała sobie prawo używania nazwiska męża – Mosbacher, co wskazuje na czerpanie garściami z doświadczeń innej „poszukiwaczki skarbów” w układach matrymonialnych – pani Pameli Churchill Harriman, zmarłej jako ambasador USA w Paryżu po opublikowaniu przez rozgoryczonego ghost writera Christofera Ogdena jej bardzo soczystej biografii pt. „Życie jak bankiet”.
Oczywiście dla dziewczęcia z przedmieść Chicago pozycja i kariera pięknej Pameli to niedościgły wzorzec, ale jak to mówią „jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma”.
W USA nie ma stosunkowo młodych i obrzydliwie bogatych koneserów damskich wdzięków jak w swoim czasie Agha Khan czy ten cały Agnelli od Fiata ale są za to starsi i obrzydliwie bogaci rozwodnicy po dwóch żonach poszukujący rozkosznej dziewuszki, która umili jesień życia.
Trzeba się tylko zakręcić koło tematu czyli znaleźć się w miejscu, które nawiedza namierzony rozwiedziony i wyselekcjonowany starannie pod względem dochodów, pozycji towarzyskiej i hojności przy poprzednich rozwodach. .
Wszystko zaczęło się w roku 1969, kiedy po ukończeniu Indiana University i krótkim postoju w Detroit, gdzie pracowała w agencji reklamowej, panna Georgette Paulsin pożeglowała do Los Angeles, gdzie jej brat George Paulsin w wieku lat 16 w roku 1965 załapał się do jednego odcinka serialu kryminalnego „FBI”. Następna szansa filmowa miała mu się trafić w roku 1971, kiedy zagrał w filmie „Simon, King of the Witches” (Simon, król czarownic). A potem został przykładnym prawnikiem.
Panna Georgette zainstalowała się w mieszkaniu brata i wdrożyła projekt upolowania bogatego męża, dzięki któremu została opisana na 181 stronie dzieła pani Charlotte Hays pt. „The Fortune Hunters: Dazzling Women and The Men They Married”. ( Łowczynie Fortun: Błyskotliwe Kobiety i Mężczyźni, Których One Poślubiły).
Otóż dzieweczka lat 22 udała się do domu aukcyjnego Sotheby’s, gdzie akurat odbywała się aukcja memorabiliów słynnego filmu wojennego „Tora, Tora, Tora”. Tam zwrócił jej uwagę pewien koneser, który dokonał zakupu makiet kilku okrętów wojennych. Wysłała brata do recepcjonistki czy innej sekretarki, żeby dowiedział się o nazwisko kupującego. Ta odmówiła. Wówczas panna Paulsin oznajmiła, że jest dziennikarką Time Magazine i chce przeprowadzić wywiad z kupującym owe okręty.
Był to pan Robert C. Muir właściciel dużej agencji nieruchomości, lat 40, rozwiedziony, mormon.
Panna Paulsin zadzwoniła do sekretariatu firmy i przedstawiła się jako dziennikarka Time Magazine i że chce przeprowadzić wywiad. Pan Robert C. Muir zaprosił ją do ekstrawaganckiej restauracji a wtedy „dziennikarka” wyznała, iż nie ma żadnych związków z gazetą Time.
Pan Robert C. Muir miał się roześmiać wesoło i znajomość potoczyła się sympatycznie: rok randek i w 1972 ślub i pierwsze luksusowe gniazdko: dom w Beverly Hills. Było też dla młodej żony luksusowe auto podarowane przez zauroczonego małżonka, który przejeżdżając obok salonu Rolls Royce’a na Wildshire Boulevard usłyszał od żonki świeżej jak wiosenny poranek wyznanie sentymentalne, że „jako dziecko wyobrażała sobie siebie jadącą Rollsem tam i tu”. Kochający mąż cofnął samochód, wszedł do salonu Rollsa i kupił Żorżetce błękitny dwudrzwiowy kabriolet Corniche. Właśnie zaczęli produkcję w 1971 r.
Sielanka trwała do roku 1975, kiedy pani Georgette Muir namierzyła znacznie bogatszego (i znacznie starszego) kandydata na męża. Był to urodzony w 1912 r. w Brooklynie muzyk samouk i handlowiec w branży kosmetycznej a z czasem właściciel firmy kosmetycznej Faberge Inc. , projektant linii kosmetycznych dla panów Brut, producent filmowy i kompozytor muzyki filmowej nominowany do Oscara i właściciel prywatnego samolotu: pan George Barrie z rodziny żydowskich emigrantów z Rosji.
Pan Barrie był już dwukrotnie żonaty: w latach 1936-1959 z panią Lucille Schlussel Barrie ( 2 dzieci) a od roku 1960 z panią Glorią Barrie (1 dziecko).
Był majątkowo bardzo spełniony bowiem kiedy w latach 30-tych rzucił muzykę zawodową i zaczął pracować w fabryce kosmetyków do włosów Rayette, uznał, że to jest bardzo ciekawe i z czasem założył własną firmę a ostatecznie wykupił Rayette.
W roku 1964 wykupił za 26 mln USD od pana Samuela Rubina, urodzonego w Białymstoku (Rosja) w roku 1901, przyjaciela Armanda Hammera firmę kosmetyczną o nazwie Faberge Inc.
Nieprzypadkowo kojarzy się ona z legendarną firmą jubilerską Faberge, albowiem nazwę tę w roku 1937 wykorzystał bez wiedzy rodziny Faberge, po ucieczce z Rosji Sowieckiej żyjącej więcej niż skromnie we Francji – pan Samuel Rubin za poradą pana Armanda Hammera, który zdążył już zakupić po cenach oszałamiająco niskich aż 15 jajek Faberge spośród 71 wyprodukowanych ogółem a spośród 54 należących do rodziny carskiej. Kupował oczywiście w Rosji Sowieckiej dzięki wielkiej zażyłości z Lwem Trockim, kiedy rodzina carska spoczywała w anonimowej studni gdzieś w na Syberii.
Tymczasem w 1937 r. wybuchła wojna domowa w Hiszpanii, na którą już się szykował pan Sam Rubin ze swoją firmą handlową Spanish Trading Corporation. Jak można się domyślać, liczył na zwycięstwo rewolucji i jumę taką jak w Rosji w 1918 r., dzięki której będzie mógł skupować różne cenne drobiazgi i większe fanty z rabowanych pałaców, klasztorów i zamków. Tak jak pan Armand Hammer w sowieckiej Rosji w latach 20-tych. Aby sprzedać potem fanty z dużą przebitką w Stanach.
Jak wiadomo, rewolucja poległa w 1939 r. i pan Sam Rubin porzucił marzenia o fortunie miliardowej na miarę Armanda Hammera i skupił się na handlu kosmetykami. Kiedy II WW się zakończyła, rodzina Faberge dowiedziała się o „samowolnym przywłaszczeniu marki Faberge” przez błyskotliwego pana Rubina i próbowała wytaczać procesy.
Ale rodzina Faberge była wtedy biedna, USA daleko a prawnicy drodzy. Kto kupuje luksusową biżuterię wg faktycznej wartości w zdemolowanym dwiema wojnami kraju.
Więc w 1951 r. zgodzili się w sądzie na zbójecką cenę 25.000 USD za prawo pana Rubina do używania nazwy „Faberge” w odniesieniu WYŁĄCZNIE DO PERFUM. Tymczasem zdolny pan Rubin z Białegostoku dodał do listy produktów Faberge kosmetyki i przybory toaletowe. Tego w umowie nie było, ale co mogli mu zrobić biedni jubilerzy? Może nawet o tym nie wiedzieli i cieszyli się kwotą 25 tysięcy USD, która po II WW była całkiem poważnym majątkiem we Francji aby żyć skromnie ale bez kłopotów.
W 1964 r. pan Rubin sprzedał za 26 mln USD firmę Faberge Inc panu Barrie i został „filantropem’.
Tymczasem pan Barrie miał mnóstwo pomysłów na nowe formy marketingu wyrobów kosmetycznych, które sam wymyślał, w tym słynną linię kosmetyków męskich „Brut”. Jeden z pomysłów polegał na kojarzeniu kosmetyku ze słynnym i prestiżowym nazwiskiem aktora/aktorki Hollywood. I takim sposobem jako „konsultant” w Faberge USA u pana Barrie zasiadł np. Cary Grant.
A pan Barrie pożeglował do Hollywood, żeby połączyć przyjemne z pożytecznym: komponował muzykę do filmów, produkował filmy i zatrudniał aktorów do kampanii reklamowych. M.in. Rogera Moore, Muriel Hemingway, Jima Browna.
No i tak się składa, że w roku 1976 pani Georgette Muir, dotąd przykładnie pomagająca mężowi w handlu nieruchomościami w Beverly Hills , nagle pojawia się na liście płac jednego odcinka serialu „Hunters” a następnie w roku 1978 w filmie fabularnym o włoskiej mafii pt. „Fingers” (Palce), w którym główną rolę zagrał Harvey Keitel a grał też Jim Brown a producentem był pan George Barrie.
Wcześniej, bo w roku 1973 pan George Barrie skomponował muzykę do docenionej przez Akademię komedii „A Touch of Class” , u nas znany pod dziwacznym tytułem „Miłość w godzinach nadliczbowych” z Glendą Jackson i Georgem Segalem. A film wyprodukowała jego firma „Brut Productions”. Glenda Jackson zdobyła Oscara a pan Barrie był nominowany za muzykę.
Jak podaje pani Jill Gerston 22 września 1993 r. w Los Angeles Times w artykule pt. „Hurricane Georgette : Books: The Divine Mrs. M (Mosbacher) has a few tips for women who want to tap their 'feminine force.' Let's start with neutral nail polish.” ( Huragan Georgette: Książki: Boska Pani M. (Mosbacher) ma kilka wskazówek dla kobiet, które chcą odblokować ich „kobiecą siłę”), w roku 1980 kiedy w wieku 33 lat wychodziła za mąż za 67 letniego Barrie była „marketing executive” w Faberge Inc. Owej firmie z wyłudzoną za grosze od legendarnych jubilerów – nazwą.
Z panem Muirem rozwiodła się w 1977 r. W roku 1980 r. wyszła za mąż za pana Barrie i poczuła jak to jest być multimilionerową i latać prywatnym samolotem zwłaszcza na safari w Afryce.
A w roku 1981 doszło do separacji z panem Barrie a w 1982 do rozwodu. Jak utrzymuje pani Mosbacher z powodu skłonności pana Barrie do alkoholi oraz z powodu jednego uderzenia w twarz.
Z tym, że warto zwrócić uwagę, że pan Barrie był niższy od pani Georgette o głowę i lżejszy o jakieś 15 kg.
W roku 1982 miała dopiero i już 35 lat. Trzeba było ruszyć na następne „polowanie na milionera”. Tym razem miała już przyjaciół w interesującej ją sferze i podpowiedziano jej, że akurat wolny jest pan Robert Mosbacher lat 55, szczęśliwie ożeniony z pierwszą żoną, która zmarła w 1970 r. po 24 latach małżeństwa a po rozwodzie z drugą żoną w 1982, z rodziny prominentnych Żydów niemieckich ze Wschodniego Wybrzeża, którzy reprezentowali wielkie pieniądze a także wielkie wpływy polityczne na poziomie Białego Domu a konkretnie bliską znajomość z rodziną Bushów „po linii ropy naftowej i gazu”.
Do USA przypłynął pod koniec XIX w. dziadek Louis Mosbacher urodzony w 1867 w Eschau w Bawarii. A w 1896 r. urodził się w Nowym Jorku jego syn Emil Mosbacher Sr. , który został bardzo utalentowanym spekulantem giełdowym. Tak utalentowanym, że tuż przed krachem na giełdzie w 1929 r. wyprzedał się z akcji. Jak to mówią: sprzedał drogo a potem kupił tanio.
Emil Mosbacher gracz na giełdzie od początku celował towarzysko w najwyższe sfery amerykańskie, czego symbolem miała być przynależność do Knickerbocker Yacht Club, założony w 1874 r. Synów Emila juniora (ur. 1922) i Roberta (ur. 1927) posłał do najlepszych szkół jakie były dostępne dla dzieci ambitnych imigrantów w drugim pokoleniu. Konsekwentnie obaj synowie, również zapaleni żeglarze, w czasie II WW zaciągnęli się ochotniczo do marynarki i służyli gdzieś na Pacyfiku.
Starszy syn Emil junior osiągał już w szkole niezwykłe sukcesy w żeglarstwie a w latach 50-tych zbierał wszystkie nagrody w lokalnych zawodach aby wylądować w zawodach America Cup, gdzie pojawiali się miliarderzy i prezydenci USA oraz piękne kobiety.
W efekcie Emil Junior, prywatnie zdolny przedsiębiorca został w 1969 r. Chief of Protocol of the United States przy prezydencie Nixonie.
Roberta ojciec Emil Sr. rzucił w ramach dywersyfikacji portfela kapitałowego na odcinek wydobycia ropy i gazu, z czego wynikło osiedlenie się na stałe w Houston Teksas. Pan Robert Mosbacher ożenił się przykładnie w 1946 r. z panną Jane Pennybacker z bardzo dobrego towarzystwa i przy tej okazji konwertował na prezbiterianizm.
Jako przykładny protestant, milioner i syn milionera oraz żeglarz i właściciel pól naftowych w Teksasie jak również weteran II WW na Pacyfiku pan Robert Mosbacher był niemal skazany na znajomość z Georgem Bushem seniorem. Trzykrotnie był odpowiedzialny za zbieranie funduszy na kampanie wyborcze Busha Seniora odpowiednio w roku 1970 w kampanii do Senatu oraz w roku 1980 i 1988 w kampaniach Busha na Prezydenta USA.
Bush odwdzięczył się Robertowi Mosbacherowi stanowiskiem Sekretarza ds. Handlu, na którym ten zasiadał od 31 stycznia 1989 r. do 15 stycznia 1992 r. Podobno jest autorem projektu układu NAFTA.
Pani Georgette doprowadziła pana Roberta Mosbachera do ołtarza czy raczej do sędziego w 1985 r. i dzięki temu została sekretarzową ds. handlu. Było to apogeum jej kariery: spotykała prezydentów, premierów, wydawała przyjęcia i była zapraszana jako bardzo ważny gość na wiele bardzo prestiżowych imprez. I miała wstęp do Białego Domu głównym wejściem. Ale wyłącznie jako ŻONA SWOJEGO MĘŻA.
Zanim mąż objął stanowisko publiczne pani Georgette postanowiła sprawdzić się w biznesie i dokonała zakupu szwajcarskiej spółki La Prairie AG, produkującej od kilkudziesięciu lat najdroższe kosmetyki dla starzejących się desperatek z użyciem różnych tajemniczych składników, jak to w Szwajcarii. Kosztowało to podobno 31 mln USD, co by wskazywało na zakup za pieniądze pana męża Mosbachera. Pani Georgette była szefem tej firmy około 3 lat i sprzedała ją do niemieckiej firmy Beiersdorrf AG (krem Nivea). Brak danych za ile.
Kiedy mąż odszedł ze stanowiska i powrócił do Houston pani Georgette była niepocieszona, bowiem życie w Nowym Jorku w apartmą w starych dekoracjach z kamerdynerem, kucharzem i pokojówkami było absolutnie fascynujące.
Pani Georgette popełniła wtedy drugi w swoim życiu fundamentalny błąd, którego nie popełniają tzw. zwykłe żony. Nie chciała starzeć się u boku męża w spokoju i luksusie „na prowincji” w Houston. Czarę goryczy przelała działalność literacko memuarystyczna naszej bohaterki, uwzględniająca w treści wątki związane z poradnictwem matrymonialnym na bazie własnych doświadczeń.
Jak wiadomo naprawdę wielkie pieniądze i wielka polityka potrzebują ciszy i wielkiej dyskrecji oraz unikania śmieszności. A pani Georgette napisała i wydała aż dwie książki wspomnieniowe, podobno bardzo szczere: w 1993 r. „Feminine Force: Release The Power Within To Create The Life You Deserve” ( w luźnym tłumaczeniu: “Kobieca Siła: Uwolnij Moc aby wykreować życie, na jakie zasługujesz”) a w 1998 roku dzieło „It Takes Money, Honey: A Get-Smart Guide to Total Financial Freedom”.( To Daje Kasę Kochanie: Inteligentny Przewodnik do Totalnej Finansowej Wolności).
Drugie dzieło okazało się, jak wszystkie tego rodzaju „poradniki” sukcesem wydawniczym, ale słodycz sukcesu wydawniczego przykryła gorycz porażki małżeńskiej. Chociaż może nie do końca.
Pan Robert zażyczył sobie rozwodu, ale nie robił trudności. Pani Georgette wyszła z tego małżeństwa z luksusowym apartamentem w Nowym Jorku (jakieś 20 -30 mln USD), domem w Hamptons i chyba trzecim na Florydzie. Oraz alimentami w wysokości 32 tysięcy USD miesięcznie. Zapewne aby utrzymać kamerdynera i pokojówki bo dzieci w związku nie było. No i najważniejsze: w umowie rozwodowej zachowała nazwisko Mosbacher. Jak jej idolka Pamela Churchill.
Pani Georgette oskarżała pana Mosbachera co prawda o „Inną Kobietę” ale oficjalnym powodem rozwodu było jakoby to, że „on mieszkał w Houston a ona nie chciała powrócić z Nowego Jorku i Waszyngtonu”.
Aby pozostać w kręgu towarzyskim, który tak panią Georgette zachwycił, rzuciła się do kampanii politycznych Partii Republikańskiej.
A pan Robert Mosbacher ożenił się w 2000 roku z uroczą damą z wyższych sfer panią Michele „Micą” McChuchen, z którą pozostał do swojej śmierci w roku 2010.
Na co pani Georgette odpowiedziała zatrudnieniem się w charakterze szefowej firmy kosmetycznej Borghese Inc.
Było to dobre posunięcie, bowiem pan Robert Mosbacher zmarł był w 2010 r. i alimenta się skończyły. Plotka głosi, ze wcześniej zostały obcięte znacznie, bo pan Robert się wściekł, że pani Georgette zbierała fundusze na kampanię wyborczą McCaina, którego on nie znosił.
Biorąc wszystkie powyższe informacje pod uwagę, mam podejrzenie graniczące z pewnością, iż pani Mosbacher III dosłownie stanęła na głowie, aby pan prezydent Trump dał jej posadę ambasadora USA gdziekolwiek na świecie, albowiem pani Mosbacher IV czyli wdowa po Robercie Mosbacherze już od roku 2010 pełni funkcję Honorowego Konsula Islandii. To pani Michele „Mica” McCuchen Duncan Mosbacher blondynka młodsza o 6 lat.
Druga możliwość jest taka, że jest to skutek działań pani Georgette Mosbacher jako szefowej firmy kosmetycznej Borghese Inc.
Frima „Borghese Inc.” , założona została w latach 50-tych XX w. przez małżonkę księcia z jakiejś bocznej linii włoskiego rodu Borghese (Papież Paweł V i kilku kardynałów) księżnę Marcellę Borghese z domu Fazi, primo voto Maurizio, pod światłym kierownictwem właściciela i szefa firmy Revlon pana Charlesa Haskella Revsona Żyda rodem z Litwy i działała w segmencie bogatych dam z towarzystwa ratujących resztki urody za duże pieniądze.
W roku 2010 r. szefowa firmy Georgette Mosbacher skierowała przeciwko potomkom księżnej Marcelli, żyjącym w USA i prowadzącym na małą skalę jakiś kosmetyczny biznes internetowy – bardzo niezręczny pozew z żądaniem, aby rodzina Borghese zaprzestała w akcjach promocyjnych swoich produktów odwoływać się czy też zwyczajnie – przedstawiać historię swojej rodziny, bo ta jest zawarowana wyłącznie dla „marki Borghese” czyli dla szminek i innych pachnideł sprzedawanych przez Borghese Inc.
Sprawa zakończyła się umową pozasądową ale niesmak pozostał, bo książęta to książęta i długofalowy skutek marketingowy może być negatywny. I pani Georgette Mosbacher jakoś tak niedawno przestała być szefową firmy Borghese Inc.
Więc nie ma „to tamto” . Trzeba było szukać posady rządowej. I niestety, padło na Polskę. Taka jest moja osobista teoria spiskowa w gorący czerwcowy wieczór.
Ponieważ Polska i tak jest „zarządzana bezpośrednio” z Waszyngtonu przez poważnych facetów o zimnych oczach i zimnych sercach, więc bez ryzyka większego nieszczęścia można było powierzyć tę posadę damie z towarzystwa nowojorskiego, mającej doświadczenie głównie w sprzedaży kremów „z kawioru” i podobnych cudów. Oraz doświadczenie w zbieraniu funduszy na kampanie i wydawaniu dużych przyjęć. No i doświadczenie w negocjacjach handlowych, jak dotąd głównie matrymonialnych i kosmetycznych.
Nie wydaje mi się, aby pani Mosbacher miała jakąś wiedzę na temat Polski, chociaż odwiedzała nas z Małżonkiem tuż przed „wielką jumą” kiedy był Sekretarzem ds. Handlu. Ma zapewne długą na cztery metry ściągę, co ma mówić i czego żądać a czego unikać.
Natomiast niewątpliwie dama, która każe sobie TATUOWAĆ brewki w kolorze toffi i ma zupełnie: nowy nosek, nową bródkę, nowe czółko, nowe policzki , co czyni ją siostrą bliźniaczą legendy Hollywood Ann- Margaret (grała z Elvisem w filmie „Viva Las Vegas”) w wieku lat 71, dostarczy nam wiele radości. Zwłaszcza kiedy będzie żądała od nas fantów w naturze „za Holocaust”.
My wtedy zapytamy o sprawę praw do nazwy Faberge Inc. i o okoliczności zakupu jajek Faberge przez Armanda Hammera obywatela USA. Z ciekawości. Nie będziemy przecież pytać, dlaczego przywódca państwa –sojusznika Polski w czasie II WW – zaoferował 51% naszego terytorium innemu państwu w formie prezentu w Jałcie w 1945 r. Wartość tego prezentu można szacować na parę bilionów złotych a może i dolarów.
https://www.nytimes.com/2013/06/16/business/borghese-v-borghese-battle-for-a-royal-name.html
https://en.wikipedia.org/wiki/Robert_Mosbacher
https://web.archive.org/web/20040805183205/http://www.harpersbazaar.com/etoc/articles/2004/070104_3.html
https://books.google.pl/books?id=eCoEAAAAMBAJ&pg=PA164&dq=Dorothy+Bell+Paulsin&hl=en&sa=X&ei=MIqnVLb_CYS9yQTcwYKgAw&redir_esc=y#v=onepage&q=Dorothy%20Bell%20Paulsin&f=false
http://www.houstonpress.com/news/how-to-divorce-a-millionaire-6569355
https://alchetron.com/Georgette-Mosbacher
https://people.com/archive/eyes-on-the-prize-vol-40-no-16/
https://books.google.pl/books?id=WEjRKZ1nxSgC&pg=PA181&lpg=PA181&dq=robert+muir+georgette&source=bl&ots=CGddjuLOJy&sig=8ufexvrjEprH3wKBGvNh07qQT9o&hl=pl&sa=X&ved=0ahUKEwj6-KbFw7_bAhVJDSwKHfPjDLkQ6AEILzAB#v=onepage&q=robert%20muir%20georgette&f=false
https://www.telegraph.co.uk/news/obituaries/1413910/George-Barrie.html
http://articles.latimes.com/1993-09-22/news/vw-37834_1_georgette-mosbacher
https://www.nytimes.com/2010/01/25/business/25mosbacher.html"
piątek, 8 czerwca 2018
Niebieska karta i obłęd PiS-u który chce przegrać wybory
Niebieska karta i obłęd PiS-u który chce przegrać wybory
Poważne państwa prowadzą "drenaż mózgów" w państwach trzecich zachęcając wysokokwalifikowane osoby do pracy i osiedlenia się u siebie. Jest to w gruncie rzeczy kradzież kapitału ludzkiego. Doskonałym narzędziem w celu ułatwienia tej imigracji jest stworzona w UE w 2009 roku "Niebieska karta". Polska z nieznanego powodu nie wdrożyła przepisów dotyczących niebieskiej karty do swojego porządku prawnego !
Państwa nie chcą imigrantów - biedaków bo z tego są tylko wydatki i kłopoty !
Niebieska karta to ustanowiony dyrektywą Rady 2009/50/WE dokument umożliwiający wykwalifikowanym pracownikom nie będącymi obywatelami Unii Europejskiej pobyt i pracę na terytorium dowolnego państwa członkowskiego UE.
Niebieska karta może zostać przyznana osobie, która spełnia kryteria określone w art. 5, takie jak:
-przedstawienie ważnej umowy o pracę lub wiążącej propozycji pracy w zawodzie wymagającym wysokich kwalifikacji na okres co najmniej jednego roku,
-przedstawienie dokumentów poświadczających kwalifikacje,
-przedstawienie odpowiednich przewidzianych prawem dokumentów uprawniających do pobytu na terenie państwa członkowskiego,
-przedstawienie dokumentów poświadczających objęcie ubezpieczeniem zdrowotnym na czas pobytu,
-nie jest uznawany za osobę stanowiącą zagrożenie dla porządku, bezpieczeństwa lub zdrowia publicznego.
Państwa ustalają minimalne wynagrodzenie przysługujące osobom posiadającą niebieską kartę, które nie może być niższe niż 150% przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce krajowej, a w przypadku zawodów, na które istnieje szczególne zapotrzebowanie, należących do grup 1 i 2 ISCO – 120%. Państwa mogą też zażądać spełnienia innych kryteriów dotyczących standardów pracy albo podania miejsca zamieszkania. Mogą również ograniczyć liczbę przyjętych imigrantów.
Tymczasem rząd PiS przedstawia politykę sprowadzania "tanich" imigrantów z biednych krajów III Świata aby januszo-firmy mogły mieć pracowników za grosik i aby januszowie biznesu nie musieli dać Polskiemu pracownikowi podwyżki. To już januszom nie starczają miliony ukraińców? Konieczni są wietnamczycy i filipinczycy gotowi pracować za miskę ryżu ?
Jest to polityka skandaliczna, antynarodowa i blokująca modernizacje gospodarki a w ślad za tym wzrost wydajności pracy.
Okazało się że rząd nie dysponuje rzetelnymi danymi na temat branż w których brak jest pracowników o pewnych kompetencjach. Rząd chce na ślepo wpuszczać wszystkich biednych - chętnych. Rząd się kompromituje swoją indolencją i niekompetencją.
Oto logika działania krzywoustego premiera Morawieckiego:
- Daje wielkie dotacje i ulgi podatkowe zachodnim firmom, bo „potrzeba miejsc pracy”.
- Ściąga imigrantów, bo „brakuje rąk do pracy”.
- Nie interesuje go to że setki tysięcy Polaków rocznie opuszczają kraj z powodu "braku dobrej pracy"
Szwecja w 2008 roku zliberalizowała zasady imigracji zarobkowej, pozwalając na ściśle kontrolowaną imigrację taniej siły roboczej. Pozwolenie na pracę jest przez ponad połowę osób traktowane jako bezpieczny sposób dostania się do Szwecji aby prosić o azyl.
Większość imigrantów "zarobkowych" nie podejmuje pracy.
https://kvartal.se/essaer/4yp16bykc1sllpprgbrfbor0phvpz9
Rząd robi wszystko aby stracić wyborców. Czy filosemita, strategos z Żoliborza uważa że Polacy odrzucając głosowanie na gangrenę z PO muszą głosować na PiS. A jak zagłosują na SLD i PSL ? A przecież znowu można przed wyborami wystrugać z banana taką partie jak Nowoczesna ! Już słyszałem propozycje nazw dla tej nowej partii.
Sejm uchwalił w środę ustawę która wprowadza m.in. opłatę emisyjną od paliw czyli 10 groszowy podatek od litra paliwa. Rząd podkreśla, że pieniądze z opłaty pójdą na walkę ze smogiem. W 2019 r. rząd planuje dzięki nowelizacji zebrać z kieszeni kierowców 1,7 mld złotych. Oczywiście odrobinę zdrożeją wszystkie transportowane towary.
Nowe prawo pozwala też na tworzenie przez samorządy stref czystego transportu w miastach, do których można ograniczyć wjazd pojazdów z tradycyjnym napędem silnikowym poprzez pobieranie opłat. Opłata za wjazd do strefy czystego transportu nie będzie mogła być wyższa niż 2,50 zł za godzinę.
Polacy cieszą się że z zebranych podatków zostanie wypłacona dotacja w kwocie 25 tysięcy złotych do zakupu nowego samochodu elektrycznego wyprodukowanego w Japonii, Niemczech lub Chinach. Cieszymy się wspierając naukę, technologię, przemysł i dobrobyt w tych krajach.
Poważne państwa prowadzą "drenaż mózgów" w państwach trzecich zachęcając wysokokwalifikowane osoby do pracy i osiedlenia się u siebie. Jest to w gruncie rzeczy kradzież kapitału ludzkiego. Doskonałym narzędziem w celu ułatwienia tej imigracji jest stworzona w UE w 2009 roku "Niebieska karta". Polska z nieznanego powodu nie wdrożyła przepisów dotyczących niebieskiej karty do swojego porządku prawnego !
Państwa nie chcą imigrantów - biedaków bo z tego są tylko wydatki i kłopoty !
Niebieska karta to ustanowiony dyrektywą Rady 2009/50/WE dokument umożliwiający wykwalifikowanym pracownikom nie będącymi obywatelami Unii Europejskiej pobyt i pracę na terytorium dowolnego państwa członkowskiego UE.
Niebieska karta może zostać przyznana osobie, która spełnia kryteria określone w art. 5, takie jak:
-przedstawienie ważnej umowy o pracę lub wiążącej propozycji pracy w zawodzie wymagającym wysokich kwalifikacji na okres co najmniej jednego roku,
-przedstawienie dokumentów poświadczających kwalifikacje,
-przedstawienie odpowiednich przewidzianych prawem dokumentów uprawniających do pobytu na terenie państwa członkowskiego,
-przedstawienie dokumentów poświadczających objęcie ubezpieczeniem zdrowotnym na czas pobytu,
-nie jest uznawany za osobę stanowiącą zagrożenie dla porządku, bezpieczeństwa lub zdrowia publicznego.
Państwa ustalają minimalne wynagrodzenie przysługujące osobom posiadającą niebieską kartę, które nie może być niższe niż 150% przeciętnego wynagrodzenia w gospodarce krajowej, a w przypadku zawodów, na które istnieje szczególne zapotrzebowanie, należących do grup 1 i 2 ISCO – 120%. Państwa mogą też zażądać spełnienia innych kryteriów dotyczących standardów pracy albo podania miejsca zamieszkania. Mogą również ograniczyć liczbę przyjętych imigrantów.
Tymczasem rząd PiS przedstawia politykę sprowadzania "tanich" imigrantów z biednych krajów III Świata aby januszo-firmy mogły mieć pracowników za grosik i aby januszowie biznesu nie musieli dać Polskiemu pracownikowi podwyżki. To już januszom nie starczają miliony ukraińców? Konieczni są wietnamczycy i filipinczycy gotowi pracować za miskę ryżu ?
Jest to polityka skandaliczna, antynarodowa i blokująca modernizacje gospodarki a w ślad za tym wzrost wydajności pracy.
Okazało się że rząd nie dysponuje rzetelnymi danymi na temat branż w których brak jest pracowników o pewnych kompetencjach. Rząd chce na ślepo wpuszczać wszystkich biednych - chętnych. Rząd się kompromituje swoją indolencją i niekompetencją.
Oto logika działania krzywoustego premiera Morawieckiego:
- Daje wielkie dotacje i ulgi podatkowe zachodnim firmom, bo „potrzeba miejsc pracy”.
- Ściąga imigrantów, bo „brakuje rąk do pracy”.
- Nie interesuje go to że setki tysięcy Polaków rocznie opuszczają kraj z powodu "braku dobrej pracy"
Szwecja w 2008 roku zliberalizowała zasady imigracji zarobkowej, pozwalając na ściśle kontrolowaną imigrację taniej siły roboczej. Pozwolenie na pracę jest przez ponad połowę osób traktowane jako bezpieczny sposób dostania się do Szwecji aby prosić o azyl.
Większość imigrantów "zarobkowych" nie podejmuje pracy.
https://kvartal.se/essaer/4yp16bykc1sllpprgbrfbor0phvpz9
Rząd robi wszystko aby stracić wyborców. Czy filosemita, strategos z Żoliborza uważa że Polacy odrzucając głosowanie na gangrenę z PO muszą głosować na PiS. A jak zagłosują na SLD i PSL ? A przecież znowu można przed wyborami wystrugać z banana taką partie jak Nowoczesna ! Już słyszałem propozycje nazw dla tej nowej partii.
Sejm uchwalił w środę ustawę która wprowadza m.in. opłatę emisyjną od paliw czyli 10 groszowy podatek od litra paliwa. Rząd podkreśla, że pieniądze z opłaty pójdą na walkę ze smogiem. W 2019 r. rząd planuje dzięki nowelizacji zebrać z kieszeni kierowców 1,7 mld złotych. Oczywiście odrobinę zdrożeją wszystkie transportowane towary.
Nowe prawo pozwala też na tworzenie przez samorządy stref czystego transportu w miastach, do których można ograniczyć wjazd pojazdów z tradycyjnym napędem silnikowym poprzez pobieranie opłat. Opłata za wjazd do strefy czystego transportu nie będzie mogła być wyższa niż 2,50 zł za godzinę.
Polacy cieszą się że z zebranych podatków zostanie wypłacona dotacja w kwocie 25 tysięcy złotych do zakupu nowego samochodu elektrycznego wyprodukowanego w Japonii, Niemczech lub Chinach. Cieszymy się wspierając naukę, technologię, przemysł i dobrobyt w tych krajach.
środa, 6 czerwca 2018
Produktywność w Anglii od XVIII wieku
Produktywność w Anglii od XVIII wieku
Wydajność i produktywność są często ze sobą mylone. Czasem są one równe sobie ale nie zawsze.
Wdrażanie nowych, "lepszych" technologii oraz przenoszenie pracowników do wydajniejszych działów gospodarki poprawia oba wskaźniki.
Jak widać z wykresu w długim okresie czasu modernizacja gospodarki jest powolna. Za XIX wiek uśredniony wskażnik wzrostu brytyjskiej produktywności wyniósł 0.7% rocznie a za XX wiek 1.4% rocznie. Skutkiem tego brytyjska produktywność w XIX wieku wzrosła dwukrotnie a w XX wieku wzrosła czterokrotnie.
W ostatniej dekadzie produktywność w UK spadła co jest sygnałem alarmującym. Pojawiają się opinie że brytyjski pracownik jest trochę leniwy.
Zdaniem autora jest to skutek przenoszenia siły roboczej do sektora usług.
Wielka Brytania zajmuje 17 pozycje w światowym rankingu produktywności. Najbardziej produktywnym krajem świata jest rzekomo Luksemburg. Do rankingów należy podchodzić bardzo ostrożnie. Luksemburg jest raczej statystycznym artefaktem ( "uprzemysłowiono" tam gigantyczne oszustwa podatkowe ) a nie wysokotechologiczną gospodarką.
Za https://bankunderground.co.uk/2018/04/25/bitesize-the-past-decades-productivity-growth-in-historical-context/
Wydajność i produktywność są często ze sobą mylone. Czasem są one równe sobie ale nie zawsze.
Wdrażanie nowych, "lepszych" technologii oraz przenoszenie pracowników do wydajniejszych działów gospodarki poprawia oba wskaźniki.
Jak widać z wykresu w długim okresie czasu modernizacja gospodarki jest powolna. Za XIX wiek uśredniony wskażnik wzrostu brytyjskiej produktywności wyniósł 0.7% rocznie a za XX wiek 1.4% rocznie. Skutkiem tego brytyjska produktywność w XIX wieku wzrosła dwukrotnie a w XX wieku wzrosła czterokrotnie.
W ostatniej dekadzie produktywność w UK spadła co jest sygnałem alarmującym. Pojawiają się opinie że brytyjski pracownik jest trochę leniwy.
Zdaniem autora jest to skutek przenoszenia siły roboczej do sektora usług.
Wielka Brytania zajmuje 17 pozycje w światowym rankingu produktywności. Najbardziej produktywnym krajem świata jest rzekomo Luksemburg. Do rankingów należy podchodzić bardzo ostrożnie. Luksemburg jest raczej statystycznym artefaktem ( "uprzemysłowiono" tam gigantyczne oszustwa podatkowe ) a nie wysokotechologiczną gospodarką.
Za https://bankunderground.co.uk/2018/04/25/bitesize-the-past-decades-productivity-growth-in-historical-context/
Państwo bez mózgu. Polska ma zbyt małe zasoby kapitału intelektualnego
Państwo bez mózgu. Polska ma zbyt małe zasoby kapitału intelektualnego
http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1122871,andrzej-zybala-o-zasobach-kapitalu-intelektualnego-panstwa-polskiego.html
"Nie weryfikujemy wiedzy, nie chcemy konfrontować opinii z faktami. Stąd tyle u nas górnolotnych monologów zamiast dialogu, nierealnych wizji zamiast przetestowanych projektów działań - mówi Andrzej Zybała, profesor Szkoły Głównej Handlowej, który zajmuje się zagadnieniami polityki publicznej, dialogu społecznego, rządzenia publicznego. Ostatnio wydał książkę „Polski umysł na rozdrożu. W poszukiwaniu źródeł niepowodzeń części naszych działań publicznych”.
Ustawy o IPN oraz sądownictwie to ostatnie przykłady ustanowionego prawa, które łączy dogmatyzm i swojskie „jakoś to będzie”. Dlaczego tak trudno idzie nam poważne traktowanie zagadnień, które dotyczą wspólnoty?
To wynik niskiej skłonności do pogłębionej analizy. Wyraźnie daje o sobie znać brak dyscypliny myślenia. Dochodzi do tego kształt relacji społecznych, które są konfrontacyjne i wsparte fatalizmem – co ma być, to będzie. Równolegle obserwujemy proces dewaluacji znaczenia dobra wspólnego. Powstające prawo służy w pierwszej kolejności mobilizacji wyodrębnionej politycznie części społeczeństwa. Decydenci liczą, że działając w trybie spektaklu, zyskają przynajmniej krótkotrwały aplauz sporej części rodaków, którzy łatwo „podpalają się” romantycznymi wizjami rozwiązania problemów publicznych przez wielkich wodzów. Wszyscy płacimy za to dużą cenę.
Nie przesadza pan?
Ta cena jest ogromna. Politycy degradują w ten sposób poziom intelektualny przestrzeni publicznej i polityki. Wypłukują ją z głębszych treści, sprowadzając do sporu między dobrymi a złymi. Ponadto coraz bardziej instrumentalnie traktują reguły demokracji i logikę działania państwa. Dla zdobycia czy zachowania władzy są w stanie zniszczyć podstawy wspólnego bytu. Jesteśmy świadkami autodestrukcji wręcz samobójczej dla trwania państwa. Ono nie może znośnie funkcjonować, gdy politycy rozmyślnie i z taką siłą polaryzują społeczeństwo.
Ale to dla nich opłacalne.
Wyborczo tak. A to oznacza, że politycy zakładają, że na dłuższą metę państwa w Polsce ma nie być. Bo jak inaczej można oceniać sytuację, gdy jedna partia wprowadza rozwiązania wbrew innym w sprawach, w których powinien być ramowy konsensus, jak w zakresie polityki edukacji, zdrowia czy wymiaru sprawiedliwości. Klasa polityczna pozostaje w swoistym antypaństwowym transie czy wręcz amoku i nie jest już chyba w stanie się zatrzymać. Tworzy warunki, w których nie można niczego analizować w kategoriach związków przyczynowo- skutkowych, politycy są już w stanie tylko moralizować i bezrefleksyjnie snuć odrealnione wizje odnowy państwa. Przy okazji odbierają wiarę w to, że Polskę można racjonalnie „umeblować”. Mamy do czynienia ze szczególną postacią antyintelektualizmu.
Czyli?
Niechęci do pogłębionego myślenia, ograniczenia rozumowania do stereotypów, mądrości ludowych. Konsekwencją tego jest malejąca zdolność do pojmowania otoczenia, w tym wspólnego rozumienia podstawowych pojęć, zdarzeń i symboli. Nie weryfikujemy wiedzy, nie konfrontujemy opinii z faktami. Stąd tyle u nas górnolotnych monologów zamiast dialogu, nierealnych wizji zamiast przetestowanych projektów działań. A współczesne państwo, jeśli ma być sprawne, musi dysponować olbrzymimi zasobami kapitału intelektualnego. Zwykle akumuluje go administracja publiczna, think tanki czy szkoły wyższe. U nas problemem jest to, że administracja sama w sobie ma niski potencjał analityczny, a dodatkowo nie tworzy dużego popytu na raporty produkowane w ośrodkach akademickich i pozarządowych. Na dodatek klasa polityczna woli wydawać pieniądze podatników na marketing polityczny. W takiej sytuacji, jeśli jest coś takiego, jak mózg państwa, to on nie może u nas działać dobrze.
W ostatnich latach wiele mówiło się na temat profesjonalizacji instytucji akademickich, administracji publicznej i dostępności grantów na badania.
Tak, dzięki unijnym środkom nastąpił olbrzymi przyrost produkcji różnego typu analiz, raportów, wykonywano tysiące badań wielu aspektów życia społecznego i gospodarczego. Ale przyrostowi wiedzy nie towarzyszył wzrost zdolności do jej wykorzystania w trakcie podejmowania decyzji. Raporty trafiają do szuflad i tam pozostają. Ale problemów jest znacznie więcej. W naukach społecznych za mało stawiamy pytań dotyczących najważniejszych czynników, które sprawiają, że jesteśmy w takiej sytuacji rozwojowej, a nie innej. Powstaje mało teorii, które wyjaśniałyby nasz niedorozwój cywilizacyjny. Pamiętam święte oburzenie jednego z naukowców podczas zjazdu Polskiego Towarzystwa Socjologicznego, gdy zapytałem go o to, co wynika ze zgromadzonych przez niego danych. Cóż z tego, że przeprowadzono badania, kiedy nie tworzy się na podstawie ich wyników wiedzy społecznie użytecznej.
Rzeczywistość się nam wymyka?
Szczególnie widoczny jest rozziew między istniejącym potencjałem umysłowym naszego państwa i społeczeństwa a potencjałem, który jest potrzebny, aby zrozumieć skomplikowane otoczenie, w którym żyjemy. Naraża to nas na dalszą utratę zdolności realizacji interesów narodowych w warunkach funkcjonowania w strukturach międzynarodowych. Inne kraje walczą o korzystne dla siebie rozwiązania regulacyjne. Dlatego nie szczędzą grosza na wzmacnianie zdolności analitycznych, co zawsze jest opłacalne, bo dzięki lepszemu rozumieniu realiów więcej osiągną dla siebie.
A jaki jest nasz stosunek do inwestowania w potencjał analityczny?
W 2006 r. rządzący zlikwidowali Rządowe Centrum Studiów Strategicznych. I mimo zapowiedzi nie zostało ono odtworzone. Co więcej, państwo nie wspiera ośrodków analitycznych, nie wytwarza popytu na ich raporty i opracowania. Sektor prywatny też niezbyt chętnie sponsoruje analizy. Zresztą co ciekawe, firmy również w słabym stopniu odwołują się do zobiektywizowanej wiedzy w swoich działaniach. Przeciętny przedsiębiorca uważa zazwyczaj, że tylko on wie, co trzeba zrobić w jego biznesie, od wystroju sklepu czy restauracji po zaprojektowanie linii produkcyjnej czy organizację pracy. Później nie może zrozumieć, dlaczego firma albo upada, albo się nie rozwija.
Z tego, co pan mówi, wynika, że „mózg” naszego państwa jest w bardzo słabej kondycji. Ma ograniczoną zdolność do planowania długoterminowych działań.
I tak jest. Weźmy polskie dokumenty strategiczne. To akademickie diagnozy sytuacji w gospodarce, edukacji czy służbie zdrowia, które najczęściej nie wskazują tego, co należy robić w danym odcinku czasu. Bo ich autorzy nie potrafią utworzyć listy priorytetowych działań na najbliższe 2–3 lata ani podać, jakie problemy możemy rozwiązać czy złagodzić za dostępne pieniądze. Ciekawym przykładem tej umysłowej niemocy było przesłuchanie naszego kandydata na komisarza w Komisji Europejskiej. Zagraniczni dziennikarze byli zdziwieni jego odpowiedziami na pytania właśnie o priorytety, bo dla naszego polityka wszystko było ważne do zrobienia. Czyli nie był w stanie rozumować w kategoriach ograniczonych środków, za które można wykonać tylko część pożądanych działań.
Może był bardzo ambitny...
Na pewno chciał się pokazać z jak najlepszej strony (śmiech). Ale to potwierdza, że nasi decydenci nie są w stanie skonfrontować środków, którymi dysponują, z celami, które chcą osiągnąć.
Może pomocna byłaby w takiej sytuacji jakaś kontrola ich poczynań?
Akurat w tym względzie politycy wykazują się inteligencją. Są sprytni. W działaniach, które podejmują, nie zakłada się przeprowadzenia ich ewaluacji, czyli profesjonalnej oceny wyników ich poczynań. W krajach rozwiniętych po zakończonych działaniach ma miejsce analiza rezultatów. Określane jest value for money, czyli skala korzyści społecznych wynikająca z wydanych pieniędzy.
Brzmi to, jakbyśmy jechali na gapę w skomplikowanych międzynarodowych realiach. Powstają projekty i polityki, które bardziej przypominają spekulacje, niż dobrze przygotowany plan działania.
Nie może być inaczej, jeśli zaniedbujemy kapitał analityczny. Więc nie jest przypadkiem to, że po 1990 r. dość szybko zaczęliśmy tracić strategiczną podmiotowość w polityce rozwojowej. Naszym politykom i analitykom z trudnością przychodzi uczestnictwo w dyskusjach strategicznych, które mają miejsce w Unii Europejskiej. Powtarzane są żarty mówiące o tym, że do udziału w unijnych gremiach jeździ zwykle dwóch urzędników, jeden zna nieco temat, a drugi jest w stanie coś powiedzieć po angielsku. Nie są zazwyczaj w stanie bronić polskich interesów w sporach dotyczących kształtowania polityk czy regulacji prawnych. Nasze życie publiczne znalazło się w dziwnym uścisku bezmyślności. To znaczy myślenie u nas jest, ale w zakresie spraw prywatnych, a nie publicznych. Ale nie może być inaczej w sytuacji, jaka panuje od lat. Choć powstały regulacje prawne, wymuszające na partiach parlamentarnych finansowanie analiz społeczno-ekonomicznych, to rezultaty są marne. W polityce krajowej najważniejszym zasobem stały się pomysły z dziedziny marketingu politycznego, sztuki manipulacji masami. I partie w to inwestują, bo to przekłada się na poparcie. Natomiast nie odczuwają korzyści z inwestowania w wymyślanie dobrych rozwiązań dla problemów publicznych.
Ale jakaś wiedza przy okazji chyba powstaje?
Tak, ale nie magazynujemy tej wiedzy, tylko tracimy ją i potem wytwarzamy od nowa, często za ciężkie pieniądze. W wielu urzędach jest duża rotacja urzędników. Kilka lat temu wykonywałem badania w Ministerstwie Zdrowia dotyczące zarządzania strategicznego w systemie zdrowia. Okazało się, że w niektórych departamentach skład wymieniał się w ciągu 3–4 lat. Na niektóre pytania o działania resortu sprzed 2–3 lat nikt nie mógł mi odpowiedzieć, bo wszyscy byli nowi. Zatracona została pamięć instytucjonalna.
Czyli z niektórymi działaniami państwa jest jak ze skokiem do basenu bez sprawdzenia, czy jest w nim woda.
Tak to wygląda. Od jednego z ekspertów polityki publicznej usłyszałem, że podczas wdrażania nowej polityki nie przeprowadzono pilotażu ani badań porównawczych z innymi krajami. Co oznacza, że inicjatorzy reform nie interesowali się analizą ryzyka mogącego wystąpić podczas realizacji zadań. Zupełnie inaczej wygląda to np. w krajach anglosaskich, gdzie stosowana jest metoda zielonej księgi, w której – nim dojdzie do finalnej decyzji –prezentowane są kluczowe wyzwania w danej dziedzinie i możliwe do zastosowania rozwiązania. Z kolei we Francji postaci obdarzone autorytetem otrzymują misję przeprowadzenia przeglądu problemów w danej polityce publicznej.
Dlaczego w Polsce nie udało się wypracować podobnych mechanizmów?
To skutek tego, o czym mówiliśmy – niskiej skłonności do analizy, a także braku warunków do produkcji raportów eksperckich. Ponadto często jest tak, że polityk planuje działania swojego resortu z myślą, aby określone środowiska skorzystały na nich. Dlatego boją się neutralnych analiz, bo one mogłyby wskazywać, że należy działać inaczej, niż ci sobie obmyślili. Ponadto jest kwestia profesjonalizmu resortowych urzędników czy analityków. Politycy nie dają im stabilnych warunków do pracy i rozwoju. W niektórych dziedzinach, aby urzędnik stał się ekspertem, musi zajmować się jednym zagadnieniem 10 lat. Tak skomplikowanych jest dziś wiele problemów w energetyce, edukacji, rozwoju gospodarczym. Tymczasem oni nie podejmują ryzyka specjalizacji w danych problemach, raczej nastawiają się na opanowanie szerokiej, ale powierzchownej wiedzy.
Brakuje u nas ekspertów, choć świat jest przez nich zdominowany?
Mamy ich coraz więcej, ale duża część z nich zna się na wszystkim i umie robić głównie dobre wrażenie. Społeczeństwa rozwinięte inwestują w specjalistów w wąskich dziedzinach, którzy potem uczestniczą w podejmowaniu kluczowych decyzji. Obecnie jako państwo nie mamy mocy analitycznych, które pozwoliłyby nam tworzyć koncepcje strategiczne dla siebie i je z powodzeniem realizować w strukturach ponadnarodowych. Większość urzędów jest bezbronna wobec wyzwań, przed którymi stoją.
Jak w takich warunkach możemy mieć pewność, co nam naprawdę dolega np. w polityce społecznej, w edukacji czy obszarze służby zdrowia?
Sporo problemów widocznych po 1990 r. było długo ignorowanych, częściowo dlatego, że nie rozumiano ich znaczenia dla rozwoju. Stąd wytworzyła się skłonność, aby przynajmniej część z nich zamiatać pod dywan. Przy tym jeszcze wyśmiewając tych, którzy próbowali zwrócić na nie uwagę. Generalnie działa się u nas reaktywnie, czyli wówczas kiedy nie da się już uniknąć podejmowania decyzji, bo zaczyna brakować pieniędzy, albo gdy obywatele zaczynali się burzyć. Przykładem jest też protest rodziców niepełnosprawnych osób. Ich problemy ignorowano, aż udało im się przyciągnąć uwagę mediów i politycy nie mogli wykręcić się od działania.
Ustaliliśmy, że instytucje państwowe nie korzystają odpowiednio z wiedzy. Jeśli przyjęlibyśmy tezę, że są one oczami państwa, to oznacza, że cierpimy na poważną wadę wzroku. Trudno wobec tego wymagać, żebyśmy byli świadomi nadchodzących wyzwań.
W tym kryje się prawdziwy dramat. Dobrym przykładem jest słabe zrozumienie dynamiki problemów w różnych politykach sektorowych. Już przespaliśmy porę na właściwe zareagowanie na problemy demograficzne i emerytalne. Dlatego dziś wydajemy miliardy na te cele, a skutki są co najwyżej średnie. Obecnie kluczowym wyzwaniem jest starzenie się społeczeństwa.
Z którym radzimy sobie słabo.
Spóźniono się, aby na czas zwiększyć liczbę geriatrów. Należało o tym pomyśleć 20 lat temu. Odbija się to teraz na gospodarce. Ciężar opieki spada na rodziny, których członkowie często nie są w stanie rozwijać się zawodowo z powodu trudów opieki. To jedno ze źródeł niskiego wskaźnika zatrudnienia i braku rąk do pracy w wielu sektorach. Ten przykład pokazuje, jaki wpływ na nasze życie ma szwankujące państwo. Jak pozornie odległe działania warunkują nasze szanse i możliwości. Zrozumienie reguł współczesnej gry ekonomicznej w przestrzeni międzynarodowej, a także reguł walki o szybszy rozwój – do czego trzeba mieć znacznie większy potencjał umysłowy od tego, którym dziś, jako państwo, dysponujemy – może przynieść więcej środków na finansowanie lepszej jakości naszego codziennego życia poprzez rozwój infrastruktury, edukacji, systemu zdrowia. Cóż, kiedy przede wszystkim zawalamy system edukacji.
Co szwankuje w tym kontekście najbardziej?
Dzisiejsze szkoły wciąż w zbyt małym stopniu stymulują myślenie. Badacze stwierdzają, że w pierwszych latach nauki dzieci dobrze sobie radzą z matematyką, ale w kolejnych przejawiają coraz mniej umiejętności matematycznych i strategicznych. Prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska pisała, że szkoła jest rzeźnią talentów matematycznych. Tymczasem matematyka uczy precyzji i dyscypliny myślenia. Poważnym problemem jest też to, że do zawodu nauczycielskiego nie trafiają najlepsi absolwenci, jak to ma miejsce w Finlandii, która jest liderem wielu międzynarodowych rankingów w wynikach edukacyjnych. Ponadto nie zweryfikowano programów nauczania, choćby w zakresie wiedzy o romantyzmie czy ideologii romantycznej, która dręczy naszą umysłowość. Nadaje jej więcej skłonności do fantazjowania niż precyzyjnego rozumowania.
Jak wobec tego utrzymujemy się na powierzchni jako realny byt państwowy?
Mamy szczęście, bo żyjemy w okresie pokojowych relacji między państwami. Sytuacja zaostrzających się egoizmów narodowych na pewno byłaby dla nas złą informacją, bo nie potrafilibyśmy się przed nimi obronić.
Militarnie jesteśmy bez szans?
Nie chodzi tylko o nasz niski potencjał militarny, ale również o brak zdolności dopasowania do świata, w którym przeważają konflikty. To oznaczałoby konieczność podejmowania trudnych decyzji o sojuszach, które zawsze są niepewne. Przeszkadzałby także wysoki poziom wewnętrznych konfliktów i niezdolność do porozumień w sprawach kluczowych dla naszej niepewnej przyszłości. Przypomnijmy, że nawet widmo zagłady państwa przed III rozbiorem i później przed najazdem hitlerowskim nie podwyższyło zdolności do współpracy środowisk o różnych poglądach ideowo-politycznych.
Rafał Matyja w nowej książce „Wyjście awaryjne” pisze, że nie sposób nadrobić strat związanych z zaniechaniami w sferze tworzenia inteligentnego i sprawnego państwa. Zgadza się pan z taką tezą?
Generalnie tak. Ale trzeba też powiedzieć o paradoksie. Wbrew powszechnym odczuciom nasze państwo staje się coraz sprawniejsze, chociaż ta poprawa jest niszowa albo nierówno rozłożona. Ze wzrostu PKB mamy więcej pieniędzy i instalowane są nowe systemy informatyczne, usprawniające obsługę obywateli, powstają nowe drogi, więcej jest miejsc w przedszkolach, znacznie lepszy jest dostęp do diagnostyki medycznej, szkoły poprawiają wyposażenie do zajęć itp. Jest tego sporo.
Czyli nie jest tak źle.
Problem jest taki, że wzrost nakładów finansowych w wielu dziedzinach nie przekłada się w sposób proporcjonalny na korzyści dla społeczeństwa. Ciekawym przykładem są wydatki na zdrowie. W ostatnich latach zostały one niemal podwojone, a jednak dostęp do lekarzy specjalistów nie poprawił się, choć niektóre wskaźniki efektywności są lepsze, jak przeżywalność w niektórych chorobach nowotworowych. Ponadto wydajemy dużo na drogi czy różne miejsca użyteczności publicznej i one szybko niszczeją z powodu słabego wykonawstwa. I trzeba szybko łożyć na remonty. Obraz jest zatem niejednoznaczny, a byłby bardziej pozytywny – i tu wracamy do początku rozmowy – gdyby w państwie były większe zasoby umysłowe. Gdyby przedstawiciele państwa i analitycy byli w stanie głębiej analizować wyzwania, wytwarzać więcej koncepcji rozwiązań nadciągających problemów, a pieniądze publiczne były celniej lokowane, to na pewno odnosilibyśmy więcej korzyści. Na pocieszenie można powiedzieć, że przy obecnej kulturze umysłowej osiągamy i tak niemało. Natomiast musimy bronić się przed groźbą regresu intelektualnego. Może to wywołać dalsza rosnąca polaryzacja polityczna, przewaga teatru politycznego nad konkurencją na programy merytoryczne, porażki w organizacji oświaty i szkolnictwa czy słaba stymulacja umysłowa młodego pokolenia. Musimy upowszechniać w Polsce wzorzec człowieka nowoczesnego jako otwartego umysłowo, który chętnie konfrontuje swoje opinie z nowymi faktami, szuka okazji do dyskusji, bo chce mieć bardziej zobiektywizowany pogląd na różne sprawy. W końcu tacy ludzie trafią do polityki. "
http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/1122871,andrzej-zybala-o-zasobach-kapitalu-intelektualnego-panstwa-polskiego.html
"Nie weryfikujemy wiedzy, nie chcemy konfrontować opinii z faktami. Stąd tyle u nas górnolotnych monologów zamiast dialogu, nierealnych wizji zamiast przetestowanych projektów działań - mówi Andrzej Zybała, profesor Szkoły Głównej Handlowej, który zajmuje się zagadnieniami polityki publicznej, dialogu społecznego, rządzenia publicznego. Ostatnio wydał książkę „Polski umysł na rozdrożu. W poszukiwaniu źródeł niepowodzeń części naszych działań publicznych”.
Ustawy o IPN oraz sądownictwie to ostatnie przykłady ustanowionego prawa, które łączy dogmatyzm i swojskie „jakoś to będzie”. Dlaczego tak trudno idzie nam poważne traktowanie zagadnień, które dotyczą wspólnoty?
To wynik niskiej skłonności do pogłębionej analizy. Wyraźnie daje o sobie znać brak dyscypliny myślenia. Dochodzi do tego kształt relacji społecznych, które są konfrontacyjne i wsparte fatalizmem – co ma być, to będzie. Równolegle obserwujemy proces dewaluacji znaczenia dobra wspólnego. Powstające prawo służy w pierwszej kolejności mobilizacji wyodrębnionej politycznie części społeczeństwa. Decydenci liczą, że działając w trybie spektaklu, zyskają przynajmniej krótkotrwały aplauz sporej części rodaków, którzy łatwo „podpalają się” romantycznymi wizjami rozwiązania problemów publicznych przez wielkich wodzów. Wszyscy płacimy za to dużą cenę.
Nie przesadza pan?
Ta cena jest ogromna. Politycy degradują w ten sposób poziom intelektualny przestrzeni publicznej i polityki. Wypłukują ją z głębszych treści, sprowadzając do sporu między dobrymi a złymi. Ponadto coraz bardziej instrumentalnie traktują reguły demokracji i logikę działania państwa. Dla zdobycia czy zachowania władzy są w stanie zniszczyć podstawy wspólnego bytu. Jesteśmy świadkami autodestrukcji wręcz samobójczej dla trwania państwa. Ono nie może znośnie funkcjonować, gdy politycy rozmyślnie i z taką siłą polaryzują społeczeństwo.
Ale to dla nich opłacalne.
Wyborczo tak. A to oznacza, że politycy zakładają, że na dłuższą metę państwa w Polsce ma nie być. Bo jak inaczej można oceniać sytuację, gdy jedna partia wprowadza rozwiązania wbrew innym w sprawach, w których powinien być ramowy konsensus, jak w zakresie polityki edukacji, zdrowia czy wymiaru sprawiedliwości. Klasa polityczna pozostaje w swoistym antypaństwowym transie czy wręcz amoku i nie jest już chyba w stanie się zatrzymać. Tworzy warunki, w których nie można niczego analizować w kategoriach związków przyczynowo- skutkowych, politycy są już w stanie tylko moralizować i bezrefleksyjnie snuć odrealnione wizje odnowy państwa. Przy okazji odbierają wiarę w to, że Polskę można racjonalnie „umeblować”. Mamy do czynienia ze szczególną postacią antyintelektualizmu.
Czyli?
Niechęci do pogłębionego myślenia, ograniczenia rozumowania do stereotypów, mądrości ludowych. Konsekwencją tego jest malejąca zdolność do pojmowania otoczenia, w tym wspólnego rozumienia podstawowych pojęć, zdarzeń i symboli. Nie weryfikujemy wiedzy, nie konfrontujemy opinii z faktami. Stąd tyle u nas górnolotnych monologów zamiast dialogu, nierealnych wizji zamiast przetestowanych projektów działań. A współczesne państwo, jeśli ma być sprawne, musi dysponować olbrzymimi zasobami kapitału intelektualnego. Zwykle akumuluje go administracja publiczna, think tanki czy szkoły wyższe. U nas problemem jest to, że administracja sama w sobie ma niski potencjał analityczny, a dodatkowo nie tworzy dużego popytu na raporty produkowane w ośrodkach akademickich i pozarządowych. Na dodatek klasa polityczna woli wydawać pieniądze podatników na marketing polityczny. W takiej sytuacji, jeśli jest coś takiego, jak mózg państwa, to on nie może u nas działać dobrze.
W ostatnich latach wiele mówiło się na temat profesjonalizacji instytucji akademickich, administracji publicznej i dostępności grantów na badania.
Tak, dzięki unijnym środkom nastąpił olbrzymi przyrost produkcji różnego typu analiz, raportów, wykonywano tysiące badań wielu aspektów życia społecznego i gospodarczego. Ale przyrostowi wiedzy nie towarzyszył wzrost zdolności do jej wykorzystania w trakcie podejmowania decyzji. Raporty trafiają do szuflad i tam pozostają. Ale problemów jest znacznie więcej. W naukach społecznych za mało stawiamy pytań dotyczących najważniejszych czynników, które sprawiają, że jesteśmy w takiej sytuacji rozwojowej, a nie innej. Powstaje mało teorii, które wyjaśniałyby nasz niedorozwój cywilizacyjny. Pamiętam święte oburzenie jednego z naukowców podczas zjazdu Polskiego Towarzystwa Socjologicznego, gdy zapytałem go o to, co wynika ze zgromadzonych przez niego danych. Cóż z tego, że przeprowadzono badania, kiedy nie tworzy się na podstawie ich wyników wiedzy społecznie użytecznej.
Rzeczywistość się nam wymyka?
Szczególnie widoczny jest rozziew między istniejącym potencjałem umysłowym naszego państwa i społeczeństwa a potencjałem, który jest potrzebny, aby zrozumieć skomplikowane otoczenie, w którym żyjemy. Naraża to nas na dalszą utratę zdolności realizacji interesów narodowych w warunkach funkcjonowania w strukturach międzynarodowych. Inne kraje walczą o korzystne dla siebie rozwiązania regulacyjne. Dlatego nie szczędzą grosza na wzmacnianie zdolności analitycznych, co zawsze jest opłacalne, bo dzięki lepszemu rozumieniu realiów więcej osiągną dla siebie.
A jaki jest nasz stosunek do inwestowania w potencjał analityczny?
W 2006 r. rządzący zlikwidowali Rządowe Centrum Studiów Strategicznych. I mimo zapowiedzi nie zostało ono odtworzone. Co więcej, państwo nie wspiera ośrodków analitycznych, nie wytwarza popytu na ich raporty i opracowania. Sektor prywatny też niezbyt chętnie sponsoruje analizy. Zresztą co ciekawe, firmy również w słabym stopniu odwołują się do zobiektywizowanej wiedzy w swoich działaniach. Przeciętny przedsiębiorca uważa zazwyczaj, że tylko on wie, co trzeba zrobić w jego biznesie, od wystroju sklepu czy restauracji po zaprojektowanie linii produkcyjnej czy organizację pracy. Później nie może zrozumieć, dlaczego firma albo upada, albo się nie rozwija.
Z tego, co pan mówi, wynika, że „mózg” naszego państwa jest w bardzo słabej kondycji. Ma ograniczoną zdolność do planowania długoterminowych działań.
I tak jest. Weźmy polskie dokumenty strategiczne. To akademickie diagnozy sytuacji w gospodarce, edukacji czy służbie zdrowia, które najczęściej nie wskazują tego, co należy robić w danym odcinku czasu. Bo ich autorzy nie potrafią utworzyć listy priorytetowych działań na najbliższe 2–3 lata ani podać, jakie problemy możemy rozwiązać czy złagodzić za dostępne pieniądze. Ciekawym przykładem tej umysłowej niemocy było przesłuchanie naszego kandydata na komisarza w Komisji Europejskiej. Zagraniczni dziennikarze byli zdziwieni jego odpowiedziami na pytania właśnie o priorytety, bo dla naszego polityka wszystko było ważne do zrobienia. Czyli nie był w stanie rozumować w kategoriach ograniczonych środków, za które można wykonać tylko część pożądanych działań.
Może był bardzo ambitny...
Na pewno chciał się pokazać z jak najlepszej strony (śmiech). Ale to potwierdza, że nasi decydenci nie są w stanie skonfrontować środków, którymi dysponują, z celami, które chcą osiągnąć.
Może pomocna byłaby w takiej sytuacji jakaś kontrola ich poczynań?
Akurat w tym względzie politycy wykazują się inteligencją. Są sprytni. W działaniach, które podejmują, nie zakłada się przeprowadzenia ich ewaluacji, czyli profesjonalnej oceny wyników ich poczynań. W krajach rozwiniętych po zakończonych działaniach ma miejsce analiza rezultatów. Określane jest value for money, czyli skala korzyści społecznych wynikająca z wydanych pieniędzy.
Brzmi to, jakbyśmy jechali na gapę w skomplikowanych międzynarodowych realiach. Powstają projekty i polityki, które bardziej przypominają spekulacje, niż dobrze przygotowany plan działania.
Nie może być inaczej, jeśli zaniedbujemy kapitał analityczny. Więc nie jest przypadkiem to, że po 1990 r. dość szybko zaczęliśmy tracić strategiczną podmiotowość w polityce rozwojowej. Naszym politykom i analitykom z trudnością przychodzi uczestnictwo w dyskusjach strategicznych, które mają miejsce w Unii Europejskiej. Powtarzane są żarty mówiące o tym, że do udziału w unijnych gremiach jeździ zwykle dwóch urzędników, jeden zna nieco temat, a drugi jest w stanie coś powiedzieć po angielsku. Nie są zazwyczaj w stanie bronić polskich interesów w sporach dotyczących kształtowania polityk czy regulacji prawnych. Nasze życie publiczne znalazło się w dziwnym uścisku bezmyślności. To znaczy myślenie u nas jest, ale w zakresie spraw prywatnych, a nie publicznych. Ale nie może być inaczej w sytuacji, jaka panuje od lat. Choć powstały regulacje prawne, wymuszające na partiach parlamentarnych finansowanie analiz społeczno-ekonomicznych, to rezultaty są marne. W polityce krajowej najważniejszym zasobem stały się pomysły z dziedziny marketingu politycznego, sztuki manipulacji masami. I partie w to inwestują, bo to przekłada się na poparcie. Natomiast nie odczuwają korzyści z inwestowania w wymyślanie dobrych rozwiązań dla problemów publicznych.
Ale jakaś wiedza przy okazji chyba powstaje?
Tak, ale nie magazynujemy tej wiedzy, tylko tracimy ją i potem wytwarzamy od nowa, często za ciężkie pieniądze. W wielu urzędach jest duża rotacja urzędników. Kilka lat temu wykonywałem badania w Ministerstwie Zdrowia dotyczące zarządzania strategicznego w systemie zdrowia. Okazało się, że w niektórych departamentach skład wymieniał się w ciągu 3–4 lat. Na niektóre pytania o działania resortu sprzed 2–3 lat nikt nie mógł mi odpowiedzieć, bo wszyscy byli nowi. Zatracona została pamięć instytucjonalna.
Czyli z niektórymi działaniami państwa jest jak ze skokiem do basenu bez sprawdzenia, czy jest w nim woda.
Tak to wygląda. Od jednego z ekspertów polityki publicznej usłyszałem, że podczas wdrażania nowej polityki nie przeprowadzono pilotażu ani badań porównawczych z innymi krajami. Co oznacza, że inicjatorzy reform nie interesowali się analizą ryzyka mogącego wystąpić podczas realizacji zadań. Zupełnie inaczej wygląda to np. w krajach anglosaskich, gdzie stosowana jest metoda zielonej księgi, w której – nim dojdzie do finalnej decyzji –prezentowane są kluczowe wyzwania w danej dziedzinie i możliwe do zastosowania rozwiązania. Z kolei we Francji postaci obdarzone autorytetem otrzymują misję przeprowadzenia przeglądu problemów w danej polityce publicznej.
Dlaczego w Polsce nie udało się wypracować podobnych mechanizmów?
To skutek tego, o czym mówiliśmy – niskiej skłonności do analizy, a także braku warunków do produkcji raportów eksperckich. Ponadto często jest tak, że polityk planuje działania swojego resortu z myślą, aby określone środowiska skorzystały na nich. Dlatego boją się neutralnych analiz, bo one mogłyby wskazywać, że należy działać inaczej, niż ci sobie obmyślili. Ponadto jest kwestia profesjonalizmu resortowych urzędników czy analityków. Politycy nie dają im stabilnych warunków do pracy i rozwoju. W niektórych dziedzinach, aby urzędnik stał się ekspertem, musi zajmować się jednym zagadnieniem 10 lat. Tak skomplikowanych jest dziś wiele problemów w energetyce, edukacji, rozwoju gospodarczym. Tymczasem oni nie podejmują ryzyka specjalizacji w danych problemach, raczej nastawiają się na opanowanie szerokiej, ale powierzchownej wiedzy.
Brakuje u nas ekspertów, choć świat jest przez nich zdominowany?
Mamy ich coraz więcej, ale duża część z nich zna się na wszystkim i umie robić głównie dobre wrażenie. Społeczeństwa rozwinięte inwestują w specjalistów w wąskich dziedzinach, którzy potem uczestniczą w podejmowaniu kluczowych decyzji. Obecnie jako państwo nie mamy mocy analitycznych, które pozwoliłyby nam tworzyć koncepcje strategiczne dla siebie i je z powodzeniem realizować w strukturach ponadnarodowych. Większość urzędów jest bezbronna wobec wyzwań, przed którymi stoją.
Jak w takich warunkach możemy mieć pewność, co nam naprawdę dolega np. w polityce społecznej, w edukacji czy obszarze służby zdrowia?
Sporo problemów widocznych po 1990 r. było długo ignorowanych, częściowo dlatego, że nie rozumiano ich znaczenia dla rozwoju. Stąd wytworzyła się skłonność, aby przynajmniej część z nich zamiatać pod dywan. Przy tym jeszcze wyśmiewając tych, którzy próbowali zwrócić na nie uwagę. Generalnie działa się u nas reaktywnie, czyli wówczas kiedy nie da się już uniknąć podejmowania decyzji, bo zaczyna brakować pieniędzy, albo gdy obywatele zaczynali się burzyć. Przykładem jest też protest rodziców niepełnosprawnych osób. Ich problemy ignorowano, aż udało im się przyciągnąć uwagę mediów i politycy nie mogli wykręcić się od działania.
Ustaliliśmy, że instytucje państwowe nie korzystają odpowiednio z wiedzy. Jeśli przyjęlibyśmy tezę, że są one oczami państwa, to oznacza, że cierpimy na poważną wadę wzroku. Trudno wobec tego wymagać, żebyśmy byli świadomi nadchodzących wyzwań.
W tym kryje się prawdziwy dramat. Dobrym przykładem jest słabe zrozumienie dynamiki problemów w różnych politykach sektorowych. Już przespaliśmy porę na właściwe zareagowanie na problemy demograficzne i emerytalne. Dlatego dziś wydajemy miliardy na te cele, a skutki są co najwyżej średnie. Obecnie kluczowym wyzwaniem jest starzenie się społeczeństwa.
Z którym radzimy sobie słabo.
Spóźniono się, aby na czas zwiększyć liczbę geriatrów. Należało o tym pomyśleć 20 lat temu. Odbija się to teraz na gospodarce. Ciężar opieki spada na rodziny, których członkowie często nie są w stanie rozwijać się zawodowo z powodu trudów opieki. To jedno ze źródeł niskiego wskaźnika zatrudnienia i braku rąk do pracy w wielu sektorach. Ten przykład pokazuje, jaki wpływ na nasze życie ma szwankujące państwo. Jak pozornie odległe działania warunkują nasze szanse i możliwości. Zrozumienie reguł współczesnej gry ekonomicznej w przestrzeni międzynarodowej, a także reguł walki o szybszy rozwój – do czego trzeba mieć znacznie większy potencjał umysłowy od tego, którym dziś, jako państwo, dysponujemy – może przynieść więcej środków na finansowanie lepszej jakości naszego codziennego życia poprzez rozwój infrastruktury, edukacji, systemu zdrowia. Cóż, kiedy przede wszystkim zawalamy system edukacji.
Co szwankuje w tym kontekście najbardziej?
Dzisiejsze szkoły wciąż w zbyt małym stopniu stymulują myślenie. Badacze stwierdzają, że w pierwszych latach nauki dzieci dobrze sobie radzą z matematyką, ale w kolejnych przejawiają coraz mniej umiejętności matematycznych i strategicznych. Prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska pisała, że szkoła jest rzeźnią talentów matematycznych. Tymczasem matematyka uczy precyzji i dyscypliny myślenia. Poważnym problemem jest też to, że do zawodu nauczycielskiego nie trafiają najlepsi absolwenci, jak to ma miejsce w Finlandii, która jest liderem wielu międzynarodowych rankingów w wynikach edukacyjnych. Ponadto nie zweryfikowano programów nauczania, choćby w zakresie wiedzy o romantyzmie czy ideologii romantycznej, która dręczy naszą umysłowość. Nadaje jej więcej skłonności do fantazjowania niż precyzyjnego rozumowania.
Jak wobec tego utrzymujemy się na powierzchni jako realny byt państwowy?
Mamy szczęście, bo żyjemy w okresie pokojowych relacji między państwami. Sytuacja zaostrzających się egoizmów narodowych na pewno byłaby dla nas złą informacją, bo nie potrafilibyśmy się przed nimi obronić.
Militarnie jesteśmy bez szans?
Nie chodzi tylko o nasz niski potencjał militarny, ale również o brak zdolności dopasowania do świata, w którym przeważają konflikty. To oznaczałoby konieczność podejmowania trudnych decyzji o sojuszach, które zawsze są niepewne. Przeszkadzałby także wysoki poziom wewnętrznych konfliktów i niezdolność do porozumień w sprawach kluczowych dla naszej niepewnej przyszłości. Przypomnijmy, że nawet widmo zagłady państwa przed III rozbiorem i później przed najazdem hitlerowskim nie podwyższyło zdolności do współpracy środowisk o różnych poglądach ideowo-politycznych.
Rafał Matyja w nowej książce „Wyjście awaryjne” pisze, że nie sposób nadrobić strat związanych z zaniechaniami w sferze tworzenia inteligentnego i sprawnego państwa. Zgadza się pan z taką tezą?
Generalnie tak. Ale trzeba też powiedzieć o paradoksie. Wbrew powszechnym odczuciom nasze państwo staje się coraz sprawniejsze, chociaż ta poprawa jest niszowa albo nierówno rozłożona. Ze wzrostu PKB mamy więcej pieniędzy i instalowane są nowe systemy informatyczne, usprawniające obsługę obywateli, powstają nowe drogi, więcej jest miejsc w przedszkolach, znacznie lepszy jest dostęp do diagnostyki medycznej, szkoły poprawiają wyposażenie do zajęć itp. Jest tego sporo.
Czyli nie jest tak źle.
Problem jest taki, że wzrost nakładów finansowych w wielu dziedzinach nie przekłada się w sposób proporcjonalny na korzyści dla społeczeństwa. Ciekawym przykładem są wydatki na zdrowie. W ostatnich latach zostały one niemal podwojone, a jednak dostęp do lekarzy specjalistów nie poprawił się, choć niektóre wskaźniki efektywności są lepsze, jak przeżywalność w niektórych chorobach nowotworowych. Ponadto wydajemy dużo na drogi czy różne miejsca użyteczności publicznej i one szybko niszczeją z powodu słabego wykonawstwa. I trzeba szybko łożyć na remonty. Obraz jest zatem niejednoznaczny, a byłby bardziej pozytywny – i tu wracamy do początku rozmowy – gdyby w państwie były większe zasoby umysłowe. Gdyby przedstawiciele państwa i analitycy byli w stanie głębiej analizować wyzwania, wytwarzać więcej koncepcji rozwiązań nadciągających problemów, a pieniądze publiczne były celniej lokowane, to na pewno odnosilibyśmy więcej korzyści. Na pocieszenie można powiedzieć, że przy obecnej kulturze umysłowej osiągamy i tak niemało. Natomiast musimy bronić się przed groźbą regresu intelektualnego. Może to wywołać dalsza rosnąca polaryzacja polityczna, przewaga teatru politycznego nad konkurencją na programy merytoryczne, porażki w organizacji oświaty i szkolnictwa czy słaba stymulacja umysłowa młodego pokolenia. Musimy upowszechniać w Polsce wzorzec człowieka nowoczesnego jako otwartego umysłowo, który chętnie konfrontuje swoje opinie z nowymi faktami, szuka okazji do dyskusji, bo chce mieć bardziej zobiektywizowany pogląd na różne sprawy. W końcu tacy ludzie trafią do polityki. "
wtorek, 5 czerwca 2018
Zaufanie do Władimira Putina jako osoby dobrze działającej w sprawach świata
Zaufanie do Władimira Putina jako osoby dobrze działającej w sprawach świata
Za Pew Research.
Nigeria: 33%
India: 29%
Japan: 28%
Australia: 27%
Germany: 25%
US: 23%
Brazil: 19%
Canada: 19%
UK: 19%
France: 18%
Spain: 8%
Poland: 4%
Komentarz.
Zidiociała propaganda kreująca Putina i Rosję na demonów zła narobi nam kłopotów. Rosja nic od nas nie chce. Staniemy się członkiem EU drugiej prędkości. Zapowiedziane przycięcie środków pomocowych EU i zapowiedż wyparcia naszych usług transportowych ( a w perspektywie też innych ) to tylko wstępne ostrzeżenie przed wchodzeniem w buty Osła Trojańskiego USA w Europie.
Zdani na łaskę USA będziemy przepłacać USA za ich przestarzałą broń po 7 razy ! Żydzi będą starali się nas zrabować na miliardy !
Polska Złotówka póki co jest widziana jako młodsza siostra Euro pod kuratela EU i nikt jej nie atakuje. Jak tylko zostanie wycofana ochrona zaczną się ze spekulacyjnym śmieciem dziać cuda.
Za Pew Research.
Nigeria: 33%
India: 29%
Japan: 28%
Australia: 27%
Germany: 25%
US: 23%
Brazil: 19%
Canada: 19%
UK: 19%
France: 18%
Spain: 8%
Poland: 4%
Komentarz.
Zidiociała propaganda kreująca Putina i Rosję na demonów zła narobi nam kłopotów. Rosja nic od nas nie chce. Staniemy się członkiem EU drugiej prędkości. Zapowiedziane przycięcie środków pomocowych EU i zapowiedż wyparcia naszych usług transportowych ( a w perspektywie też innych ) to tylko wstępne ostrzeżenie przed wchodzeniem w buty Osła Trojańskiego USA w Europie.
Zdani na łaskę USA będziemy przepłacać USA za ich przestarzałą broń po 7 razy ! Żydzi będą starali się nas zrabować na miliardy !
Polska Złotówka póki co jest widziana jako młodsza siostra Euro pod kuratela EU i nikt jej nie atakuje. Jak tylko zostanie wycofana ochrona zaczną się ze spekulacyjnym śmieciem dziać cuda.
Modzelewski: Okradziono nas przy pomocy VAT-u na około ćwierć biliona złotych?
Modzelewski: Okradziono nas przy pomocy VAT-u na około ćwierć biliona złotych?
http://biznes.interia.pl/podatki/news/modzelewski-okradziono-nas-przy-pomocy-vat-u-na-okolo,2572709,4211
"Słyszymy, że w latach 2008 - 2015 budżet, czyli uczciwych podatników, okradziono na 262 mld zł. Skąd ta kwota? Postaram się więc odpowiedzieć na pytanie na temat sposobu określania rzeczywistych strat w tym podatku - pisze prof. Witold Modzelewski.
Utracone dochody z podatku od towarów i usług (niewpłacone zobowiązania podatkowe oraz bezzasadnie wypłacone zwroty) spowodowane są sześcioma przesłankami:
1) obowiązywaniem przepisów prawa ustanowionych w dobrej wierze, które powodują ten skutek,
2) interpretacją przepisów prawa w dobrej wierze (sądów i organów administracji rządowej), która powoduje ten skutek,
3) działaniami nowego rodzaju "przestępczości w białych kołnierzykach", która specjalizuje się w wyłudzeniach zwrotów tego podatku przy pomocy fikcyjnych podmiotów zawierających równie fikcyjne "transakcje"; podmioty te oficjalnie zajmują się "optymalizacją rozliczeń podatkowych", uczestniczą w procesie legislacyjnym, finansują imprezy z udziałem polityków i wysokich urzędników a nawet udają naukowców,
4) działaniami pospolitych przestępców, którzy np. z wymuszeń rozbójniczych przerzucili się na wyłudzenia zwrotów tego podatku; są to tradycyjne środowiska przestępcze, które zarabiają na nielegalnym procederze dającym możliwe największe i najbezpieczniejsze zyski; dla nich handel narkotykami, kradzieże, przemyt niepodatkowanych towarów, fałszowanie faktur albo podrabianie pieniędzy stanowią alternatywne źródła zarobku,
5) działalnością lobbingową mającą na celu ustanowienie przepisów pozwalających na ucieczkę od podatku lub uzyskanie nienależnych zwrotów: przedmiotem lobbingu może być również stosowanie oraz interpretacja prawa zarówno przez organy administracji rządowej jak i sądy (prawo stanowione w złej wierze),
6) działalnością nierejestrowaną podatników, którzy z reguły prowadzą działalność poza oficjalnym obiegiem,
W latach 2008-2015 wprowadzono zarówno rozwiązania prawne, jak i wydano akty interpretacyjne (przez sądy i organy podatkowe), które doprowadziły bezpośrednio lub pośrednio do utraty dochodów budżetowych w tym podatku (są to przypadki znane i opisane).
Straty te wynikały zarówno z bezpośredniego zastosowania tych przepisów lub dostosowaniu się do interpretacji jak i wykorzystania tych rozwiązań do działań o charakterze nielegalnym, np. mistyfikującym realne zdarzenia gospodarcze.
Wszystkie powyższe czynniki miały istotny wpływ na wielkość utraconych dochodów budżetowych, przy czym prawdopodobnie najważniejsze znaczenie miały czynniki wymienione w pkt 1), 2) i 5). Od 2004 r. podatek ten jest przedmiotem harmonizacji, co oznacza, że zaimplementowano rozwiązania, które narzuca nam członkostwo w UE. Wprowadzono przepisy, które w powszechnej opinii zaliczają się do przesłanek, o których mowa w pkt 1).
Do najważniejszych z nich należy zaliczyć:
1) stawka 0% z tytułu wewnątrzwspólnotowej dostawy towarów, której upozorowanie można bardzo prosto udokumentować (powszechna mistyfikacja),
2) miejsce świadczenia usług poza terytorium kraju, które uprawnia do zwrotu podatku,
3) faktyczny brak opodatkowania nabycia wewnątrzwspólnotowego towarów (podatek należny równa się podatkowi naliczonemu),
4) faktyczny brak opodatkowania importu usług (podatek należny równa się podatkowi naliczonemu).
Prawdopodobnie rozwiązania te też były przedmiotem lobbingu na poziomie wspólnotowym, bo potem nikt, kto działa w interesie publicznym, nie tworzyłby takich bzdur.
Również w Polsce ich implementacja była bezmyślnym kopiowaniem głupich rozwiązań lub wyniku lobbingu, który miał na celu destrukcję systemu.
Państwo członkowskie mogło przecież wprowadzić instrumenty prawne eliminujące lub ograniczające negatywne skutki tych rozwiązań. Działania te mogły być podjęte już w momencie tworzenia wspólnotowej wersji tej ustawy (2004) lub później. Jak wiemy nic takiego nie zrobiono, a podejmowane działania "uszczelniające" w latach 2011 - 2015 przyczyniły się tylko do spadków dochodów budżetowych i wzrost tej luki w tym podatku.
Oczywiście istotne znaczenie miały czynniki wymienione w pkt 3 - 4, gdyż faktycznie przestępcy (zarówno wywodzący się zarówno z legalnego biznesu jak i marginesu społecznego) też dobrze zarobili ma tym podatku. Ile? To prawdopodobnie połowa poniesionych strat.
Aby oszacować ich wielkość trzeba odrębnie określić fiskalne skutki każdego z powyższych czynników.
Posługiwanie się ogólnym szacunkiem tzw. luki podatkowej, czyli różnicy między teoretycznym poziomem dochodów a ich rzeczywistą wielkością może być błędne, gdyż:
- ową teoretyczną wielkość określa się na podstawie obowiązujących przepisów, a te są tworzone również w celu ucieczki od podatku (tzw. inwestycje legislacyjne),
- "obowiązujące przepisy" mogą być interpretowane w sposób sprzeczny z interesem publicznym, czyli ważniejsze jest ich stosowanie niż ich treść.
Komisja śledcza powinna ustalić, ile budżet państwa stracił w wyniku działań określonych w pkt 1, 2 i 5, bo pkt 3 i 4 to przede wszystkim działania organów podległych prokuratorowi generalnemu i ministrowi spraw wewnętrznych.
Komisja powinna z dużą dozą sceptycyzmu patrzeć na szacunki owej luki, którą tworzy międzynarodowy biznes podatkowy: dziś on gorliwie uczestniczy w uszczelnianiu tego podatku, ciekawe co na to ich klienci, którym gwarantuje on unikanie opodatkowania. W
powszechnej opinii rola tego biznesu jest co najmniej dwuznaczna, a ich raporty na temat owej luki są mało wiarygodne. Bo nie uwzględniają strat w dochodach budżetowych w wyniku działań wynikających z pkt 5, bo to w większości ich dzieło.
Fakt, że resort finansów zatrudnia ludzi z tego biznesu i cytuje ich opinie świadczy tylko o tym, że obecna większość parlamentarna jeszcze nie wygrała wyborów w tym resorcie.
Generalne przyczyny spadku efektywności fiskalnej podatku od towarów i usług w latach 2008-2015 można podzielić na cztery grupy:
1) bezrefleksyjne, wręcz naiwne wprowadzenie do tego podatku rozwiązań wewnątrzwspólnotowych, które umożliwiały (i umożliwiają) ucieczkę od opodatkowania i uzyskanie nienależnych zwrotów; rozwiązania te można było jednak zabezpieczyć i "odbudować" instrumentami prawnymi, ograniczającymi patologiczny charakter.
W całym analizowanym okresie nie wprowadzono jakichkolwiek efektywnych rozwiązań uszczelniających (albo prowadzono działania pozorne), a te które (jakoby) wdrożono, nie przyczyniły się do wzrostu dochodów budżetowych - wręcz odwrotnie - spowodowały ich spadek,
2) nie dostosowano zastanej infrastruktury tego podatku, która powstała w latach 1993-1995 do wyzwań wynikających z wad wspólnotowej wersji podatku; powszechny system kas rejestrujących oraz rozbudowane zasady fakturowania nie były rozwijane w ten sposób, aby sprzyjały eliminacji lub choćby ograniczeniu nowych oszukańcze praktyki np. polegające na wymianie paragonów fiskalnych na sfałszowane faktury.
Nie doskonalono zasad ewidencjonowania i deklarowania tego podatku, czego najlepszym przykładem jest to, że do dziś obowiązuje w zasadzie nie zmieniony wzór deklaracji VAT-7 sprzed 25 laty, mimo że podatek ten uległ od 2004 r. głębokiej przebudowie i ogromnej komplikacji,
3) uchylono najważniejsze sankcje podatkowe za składanie fałszywych deklaracji podatkowych, co spowodowało, że brak zapłaty tego podatku i wyłudzone zwroty stały się najtańszym i w zasadzie bezkarnym sposobem finansowania nawet legalnych interesów,
4) nie dostosowano - kierując się zasadą proporcjonalności - dolegliwości kar za przestępstwa w tym podatku; potencjalne skutki represyjne ucieczki od tego podatku i uzyskania nienależnych zwrotów były niewspółmiernie niskie w stosunku do korzyści, które dawał ten proceder.
Podatek ten kształtowany był pod silnym wpływem lobbingu, który był w największym zakresie realizowany przez tzw. biznes podatkowy, zwłaszcza ten zagraniczny, który nie był (i nie jest) zainteresowany tworzeniem prawa efektywnego fiskalnie.
Aby wyjaśnić istotę powstania strat w dochodach budżetowych z tego podatku wynikających z tworzenia przepisów prawa lub ich interpretacji (administracyjnej i sądowej) oraz z zaniechań władzy, która nie usunęła przepisów patologicznych lub stosowała pozorne metody zwalczania tych patologii, trzeba odpowiedź na pytanie o przyczyny tych zjawisk.
Dlaczego osoby tworzące i stosujące przepisy prawa okazały tak nieudolne lub niekompetentne, czy też działały w złej wierze? Wiele informacji na ten temat jest niedostępnych i mogą je uzyskać wyłącznie uprawnione organy. Należy więc sprawdzić:
- działalność lobbingową w dziedzinie tworzenia przepisów prawa: kto w rzeczywistości pisał patologiczne przepisy,
- działalność lobbingową w dziedzinie interpretacji przepisów prawa przez organy administracji rządowej oraz sądy: czy patologie interpretacyjne były wynikiem wpływu tych, którzy czerpali z tego korzyści?
- czy funkcjonariusze publiczni (urzędnicy, sędziowie oraz politycy) mieli kontakty z podmiotami zainteresowanymi destrukcją systemu podatkowego, a zwłaszcza z biznesem podatkowym, który zajmował się załatwianiem stanowienia "przepisów korzystnych dla podatników" (czyli ich klientów),
- kwoty wpłacone na rzecz biznesu podatkowego przez organy administracji rządowej z tytułu doradztwa, opinii i ekspertyz: biznes ten udaje ze działa w celu "uszczelnienia systemu podatkowego", mimo że zapewnia swoim klientom ucieczkę od podatków: ich kontakty z władzą publiczną są obciążone konfliktem interesów lub w istocie są przykrywką dla działań lobbystycznych mających na celu destrukcję tego systemu.
Należy więc sprawdzić, ile resort finansów i inne organy administracji rządowej wypłaciły tym podmiotom pieniędzy i jakie były rzeczywiste lub pozorne tytuły tych wypłat,
- czy w strukturze administracji rządowej funkcjonowały osoby reprezentujące biznes podatkowy ("społeczni doradcy") i jaka była ich rzeczywista rola?
- czy funkcjonariusze publiczni (urzędnicy, sędziowie) spotykali się z lobbystami i jaki był przedmiot i cel tych spotkań?
Dane na ten temat pozwolą na wyjaśnienie rzeczywistego obrazu funkcjonowania naszego państwa, które tworzyło, interpretowało i stosowało przepisy prawa podatkowego w sposób sprzeczny z interesem publicznym i na szkodę uczciwych podatników."
http://biznes.interia.pl/podatki/news/modzelewski-okradziono-nas-przy-pomocy-vat-u-na-okolo,2572709,4211
"Słyszymy, że w latach 2008 - 2015 budżet, czyli uczciwych podatników, okradziono na 262 mld zł. Skąd ta kwota? Postaram się więc odpowiedzieć na pytanie na temat sposobu określania rzeczywistych strat w tym podatku - pisze prof. Witold Modzelewski.
Utracone dochody z podatku od towarów i usług (niewpłacone zobowiązania podatkowe oraz bezzasadnie wypłacone zwroty) spowodowane są sześcioma przesłankami:
1) obowiązywaniem przepisów prawa ustanowionych w dobrej wierze, które powodują ten skutek,
2) interpretacją przepisów prawa w dobrej wierze (sądów i organów administracji rządowej), która powoduje ten skutek,
3) działaniami nowego rodzaju "przestępczości w białych kołnierzykach", która specjalizuje się w wyłudzeniach zwrotów tego podatku przy pomocy fikcyjnych podmiotów zawierających równie fikcyjne "transakcje"; podmioty te oficjalnie zajmują się "optymalizacją rozliczeń podatkowych", uczestniczą w procesie legislacyjnym, finansują imprezy z udziałem polityków i wysokich urzędników a nawet udają naukowców,
4) działaniami pospolitych przestępców, którzy np. z wymuszeń rozbójniczych przerzucili się na wyłudzenia zwrotów tego podatku; są to tradycyjne środowiska przestępcze, które zarabiają na nielegalnym procederze dającym możliwe największe i najbezpieczniejsze zyski; dla nich handel narkotykami, kradzieże, przemyt niepodatkowanych towarów, fałszowanie faktur albo podrabianie pieniędzy stanowią alternatywne źródła zarobku,
5) działalnością lobbingową mającą na celu ustanowienie przepisów pozwalających na ucieczkę od podatku lub uzyskanie nienależnych zwrotów: przedmiotem lobbingu może być również stosowanie oraz interpretacja prawa zarówno przez organy administracji rządowej jak i sądy (prawo stanowione w złej wierze),
6) działalnością nierejestrowaną podatników, którzy z reguły prowadzą działalność poza oficjalnym obiegiem,
W latach 2008-2015 wprowadzono zarówno rozwiązania prawne, jak i wydano akty interpretacyjne (przez sądy i organy podatkowe), które doprowadziły bezpośrednio lub pośrednio do utraty dochodów budżetowych w tym podatku (są to przypadki znane i opisane).
Straty te wynikały zarówno z bezpośredniego zastosowania tych przepisów lub dostosowaniu się do interpretacji jak i wykorzystania tych rozwiązań do działań o charakterze nielegalnym, np. mistyfikującym realne zdarzenia gospodarcze.
Wszystkie powyższe czynniki miały istotny wpływ na wielkość utraconych dochodów budżetowych, przy czym prawdopodobnie najważniejsze znaczenie miały czynniki wymienione w pkt 1), 2) i 5). Od 2004 r. podatek ten jest przedmiotem harmonizacji, co oznacza, że zaimplementowano rozwiązania, które narzuca nam członkostwo w UE. Wprowadzono przepisy, które w powszechnej opinii zaliczają się do przesłanek, o których mowa w pkt 1).
Do najważniejszych z nich należy zaliczyć:
1) stawka 0% z tytułu wewnątrzwspólnotowej dostawy towarów, której upozorowanie można bardzo prosto udokumentować (powszechna mistyfikacja),
2) miejsce świadczenia usług poza terytorium kraju, które uprawnia do zwrotu podatku,
3) faktyczny brak opodatkowania nabycia wewnątrzwspólnotowego towarów (podatek należny równa się podatkowi naliczonemu),
4) faktyczny brak opodatkowania importu usług (podatek należny równa się podatkowi naliczonemu).
Prawdopodobnie rozwiązania te też były przedmiotem lobbingu na poziomie wspólnotowym, bo potem nikt, kto działa w interesie publicznym, nie tworzyłby takich bzdur.
Również w Polsce ich implementacja była bezmyślnym kopiowaniem głupich rozwiązań lub wyniku lobbingu, który miał na celu destrukcję systemu.
Państwo członkowskie mogło przecież wprowadzić instrumenty prawne eliminujące lub ograniczające negatywne skutki tych rozwiązań. Działania te mogły być podjęte już w momencie tworzenia wspólnotowej wersji tej ustawy (2004) lub później. Jak wiemy nic takiego nie zrobiono, a podejmowane działania "uszczelniające" w latach 2011 - 2015 przyczyniły się tylko do spadków dochodów budżetowych i wzrost tej luki w tym podatku.
Oczywiście istotne znaczenie miały czynniki wymienione w pkt 3 - 4, gdyż faktycznie przestępcy (zarówno wywodzący się zarówno z legalnego biznesu jak i marginesu społecznego) też dobrze zarobili ma tym podatku. Ile? To prawdopodobnie połowa poniesionych strat.
Aby oszacować ich wielkość trzeba odrębnie określić fiskalne skutki każdego z powyższych czynników.
Posługiwanie się ogólnym szacunkiem tzw. luki podatkowej, czyli różnicy między teoretycznym poziomem dochodów a ich rzeczywistą wielkością może być błędne, gdyż:
- ową teoretyczną wielkość określa się na podstawie obowiązujących przepisów, a te są tworzone również w celu ucieczki od podatku (tzw. inwestycje legislacyjne),
- "obowiązujące przepisy" mogą być interpretowane w sposób sprzeczny z interesem publicznym, czyli ważniejsze jest ich stosowanie niż ich treść.
Komisja śledcza powinna ustalić, ile budżet państwa stracił w wyniku działań określonych w pkt 1, 2 i 5, bo pkt 3 i 4 to przede wszystkim działania organów podległych prokuratorowi generalnemu i ministrowi spraw wewnętrznych.
Komisja powinna z dużą dozą sceptycyzmu patrzeć na szacunki owej luki, którą tworzy międzynarodowy biznes podatkowy: dziś on gorliwie uczestniczy w uszczelnianiu tego podatku, ciekawe co na to ich klienci, którym gwarantuje on unikanie opodatkowania. W
powszechnej opinii rola tego biznesu jest co najmniej dwuznaczna, a ich raporty na temat owej luki są mało wiarygodne. Bo nie uwzględniają strat w dochodach budżetowych w wyniku działań wynikających z pkt 5, bo to w większości ich dzieło.
Fakt, że resort finansów zatrudnia ludzi z tego biznesu i cytuje ich opinie świadczy tylko o tym, że obecna większość parlamentarna jeszcze nie wygrała wyborów w tym resorcie.
Generalne przyczyny spadku efektywności fiskalnej podatku od towarów i usług w latach 2008-2015 można podzielić na cztery grupy:
1) bezrefleksyjne, wręcz naiwne wprowadzenie do tego podatku rozwiązań wewnątrzwspólnotowych, które umożliwiały (i umożliwiają) ucieczkę od opodatkowania i uzyskanie nienależnych zwrotów; rozwiązania te można było jednak zabezpieczyć i "odbudować" instrumentami prawnymi, ograniczającymi patologiczny charakter.
W całym analizowanym okresie nie wprowadzono jakichkolwiek efektywnych rozwiązań uszczelniających (albo prowadzono działania pozorne), a te które (jakoby) wdrożono, nie przyczyniły się do wzrostu dochodów budżetowych - wręcz odwrotnie - spowodowały ich spadek,
2) nie dostosowano zastanej infrastruktury tego podatku, która powstała w latach 1993-1995 do wyzwań wynikających z wad wspólnotowej wersji podatku; powszechny system kas rejestrujących oraz rozbudowane zasady fakturowania nie były rozwijane w ten sposób, aby sprzyjały eliminacji lub choćby ograniczeniu nowych oszukańcze praktyki np. polegające na wymianie paragonów fiskalnych na sfałszowane faktury.
Nie doskonalono zasad ewidencjonowania i deklarowania tego podatku, czego najlepszym przykładem jest to, że do dziś obowiązuje w zasadzie nie zmieniony wzór deklaracji VAT-7 sprzed 25 laty, mimo że podatek ten uległ od 2004 r. głębokiej przebudowie i ogromnej komplikacji,
3) uchylono najważniejsze sankcje podatkowe za składanie fałszywych deklaracji podatkowych, co spowodowało, że brak zapłaty tego podatku i wyłudzone zwroty stały się najtańszym i w zasadzie bezkarnym sposobem finansowania nawet legalnych interesów,
4) nie dostosowano - kierując się zasadą proporcjonalności - dolegliwości kar za przestępstwa w tym podatku; potencjalne skutki represyjne ucieczki od tego podatku i uzyskania nienależnych zwrotów były niewspółmiernie niskie w stosunku do korzyści, które dawał ten proceder.
Podatek ten kształtowany był pod silnym wpływem lobbingu, który był w największym zakresie realizowany przez tzw. biznes podatkowy, zwłaszcza ten zagraniczny, który nie był (i nie jest) zainteresowany tworzeniem prawa efektywnego fiskalnie.
Aby wyjaśnić istotę powstania strat w dochodach budżetowych z tego podatku wynikających z tworzenia przepisów prawa lub ich interpretacji (administracyjnej i sądowej) oraz z zaniechań władzy, która nie usunęła przepisów patologicznych lub stosowała pozorne metody zwalczania tych patologii, trzeba odpowiedź na pytanie o przyczyny tych zjawisk.
Dlaczego osoby tworzące i stosujące przepisy prawa okazały tak nieudolne lub niekompetentne, czy też działały w złej wierze? Wiele informacji na ten temat jest niedostępnych i mogą je uzyskać wyłącznie uprawnione organy. Należy więc sprawdzić:
- działalność lobbingową w dziedzinie tworzenia przepisów prawa: kto w rzeczywistości pisał patologiczne przepisy,
- działalność lobbingową w dziedzinie interpretacji przepisów prawa przez organy administracji rządowej oraz sądy: czy patologie interpretacyjne były wynikiem wpływu tych, którzy czerpali z tego korzyści?
- czy funkcjonariusze publiczni (urzędnicy, sędziowie oraz politycy) mieli kontakty z podmiotami zainteresowanymi destrukcją systemu podatkowego, a zwłaszcza z biznesem podatkowym, który zajmował się załatwianiem stanowienia "przepisów korzystnych dla podatników" (czyli ich klientów),
- kwoty wpłacone na rzecz biznesu podatkowego przez organy administracji rządowej z tytułu doradztwa, opinii i ekspertyz: biznes ten udaje ze działa w celu "uszczelnienia systemu podatkowego", mimo że zapewnia swoim klientom ucieczkę od podatków: ich kontakty z władzą publiczną są obciążone konfliktem interesów lub w istocie są przykrywką dla działań lobbystycznych mających na celu destrukcję tego systemu.
Należy więc sprawdzić, ile resort finansów i inne organy administracji rządowej wypłaciły tym podmiotom pieniędzy i jakie były rzeczywiste lub pozorne tytuły tych wypłat,
- czy w strukturze administracji rządowej funkcjonowały osoby reprezentujące biznes podatkowy ("społeczni doradcy") i jaka była ich rzeczywista rola?
- czy funkcjonariusze publiczni (urzędnicy, sędziowie) spotykali się z lobbystami i jaki był przedmiot i cel tych spotkań?
Dane na ten temat pozwolą na wyjaśnienie rzeczywistego obrazu funkcjonowania naszego państwa, które tworzyło, interpretowało i stosowało przepisy prawa podatkowego w sposób sprzeczny z interesem publicznym i na szkodę uczciwych podatników."
poniedziałek, 4 czerwca 2018
Afera rozporkowa nabiera rumieńców 2
Afera rozporkowa nabiera rumieńców 2
Byli głupcy co to wyśmiewali się z "Straszliwego spisku kelnerów". Tymczasem podsłuchy zamieniły Platformę Oszustów w Trupa politycznego !
Pokaż mi twoją kochankę a powiem ci, kim jesteś !
Wygląda na to że "Czarna Pantera" czyli Izabela Pek przeprowadzała profesjonalną operacje destabilizacyjną przy całkowitej obojętności wszelkich służb. Dziwne, jest to że ta kobietka tak swobodnie mogła obracać się wśród ważnych i najważniejszych polityków. Wielbicielem Pantery był też poseł Horała szykowany na przewodniczącego Sejmowej Komisji Śledczej do spraw monstrualnych wyłudzeń podatku VAT.
Ktoś kto kieruje taką akcję dywersyjną musi się liczyć z dekonspiracją, wpadką i więzieniem albo mafijną egzekucją. Toteż poważne agencje wywiadu operacje aranżują tak aby w razie wpadki śledczy do niczego nie doszli. Działa się przez pośredników. Realizator może mieć legendę osoby zdemoralizowanej lub niezrównoważonej psychicznie która działa sama. I tak dalej.
Ofiary wybiera się starannie na podstawie ich profilu psychologicznego. Ofiara powinna być mało inteligentna i Izabela celnie takie ofiary wybrała. Pek zaplanowała romans z "Piętą" 7 lat wcześniej ! Pek zgrywa świętą i próbuje wplątać w seks aferę Jarosława Kaczyńskiego: "Byłam z PiS od początku. Prezesowi poświęciłam najwięcej miejsca w pracy magisterskiej".
Skandale obyczajowe wyrządzają potężne szkody wizerunkowe a są nieomal zawsze niemożliwe do rozwiązania i to w krajach poważnych.
Brytyjski sekretarz do spraw wojny Profumo ( Secretary of State for War ) został w 1963 roku usunięty po krótkim kilkutygodniowym romansie z showgirl Christine Keeler, która spotykała się także z rezydentem Ambasady ZSRR w Londynie !
Prasa opublikowała wiele artykułów na temat Keeler i Profumo został zmuszony do przyznania, iż skłamał w swoim oświadczeniu w Parlamencie co jest przestępstwem. Zrezygnował także z roli ministra, członka parlamentu i Privy Council. Skandal wstrząsnął rządem konserwatystów i przyczynił się do przejęcia władzy przez Partię Pracy w wyborach w 1964.
W 1989 ukazał się film "Scandal" nawiązujący do afery Profumo, opublikowano też pamiętniki Keeler.
Izabela Pek konkretnie szukała pracy w Kancelarii Prezydenta. Korespondowała w tej sprawie z jednym z urzędników kancelarii i niewiele brakowało. Gdy przeczytano wpisy Izabeli P. w mediach społecznościowych korespondencje przerwano.
"Myślący" główką członka Poseł Stanisław Pięta został zawieszony w prawach członka partii i klubu PiS. Pięta będzie także wycofany z prac komisji śledczej ds.Amber Gold oraz komisji ds. służb specjalnych.
Pek celowała w Kancelarię Prezydenta: "Nie chciałam iść do żadnych spółek .. Chciałam być urzędniczką". Gdyby chciała dostać wysoko płatną synekurę w PKN Orlen to debil Pięta by jej to załatwił w podskokach.
Pek ma niesamowitych followersów na Twitterze. Przykładowo Prezydent, posłowie, urzędnicy... Jan Kanthak to rzecznik prasowy Ministra Sprawiedliwości i Szef Gabinetu Politycznego. Same czułe punkty państwa oraz strategiczne resorty i funkcje.
W partii wodzowskiej wszyscy jej członkowie muszą być glupsi od szefa i bardziej zdemoralizowani aby nie zagrażali wodzowi. Wodzowi, "Naczelnikowi państwa" Jarosławowi Kaczynskiemu udało się właśnie tak dobrać współpracowników. Oczywiście Wódz nie dobiera wszystkich członków partii. Moim zdaniem w PiS działają krety wciągające takich bęcwałów jak Pięta. Kaczyński nie zna się na ludziach i nie potrafi kretów rozpoznać i usunąć. A Pięta mógł być hodowany przez SB już pod koniec lat osiemdziesiątych.
W głowie się nie mieści jak brudne i odrażające jest "teoretyczne państwo"
https://www.salon24.pl/u/akaminski/717032,partie-polityczne-jako-instytucje-pasozytnicze
"Zdaniem krytyków większościowych systemów wyborczych, są one narażone na wykorzystanie przez bogatych kandydatów środków finansowych dla zdobycia mandatów poselskich. Na poparcie tej tezy brak dowodów, ale nikomu nie przeszkadza to ją forsować. W polskim życiu politycznym, znajdziemy natomiast pełno dowodów na tezę, że władza polityczna, a nie działalność gospodarcza, jest najkrótszą drogą do zdobycia majątku. Nie chodzi o korupcję polityczną, którą zajmuje się CBA. Zjawisko, o którym mowa. choć definicyjnie bliskie korupcji, rozumianej jako wykorzystywanie urzędów publicznych dla prywatnej korzyści, jest legalne i w środowisku polityków przyjęte za naturalne.
Zwycięski w wyborach obóz polityczny zawłaszcza stanowiska w administracji centralnej, zarządach i radach nadzorczych spółek z udziałem skarbu państwa, w publicznych środkach przekazu, oraz różnych agencjach i funduszach. Staje się w ten sposób gestorem potężnej porcji środków publicznych, które rozdziela między działaczy i popleczników oraz krewnych. Władza polityczna staje się przepustką do bogactwa i przywileju.
Zdobycie życzliwości wpływowego polityka przez pomoc w rozwiązywaniu jego codziennych problemów życiowych jest najprostszym sposobem wejścia na drogę kariery politycznej. Ta nie wymaga szczególnych kompetencji zawodowych, ani wartościowych cech charakteru. Wymaga usłużności i dyspozycyjności wobec życzeń patrona. Ten zaś zawdzięcza swój wpływ temu, iż jest klientem wyżej postawionego polityka. W ten sposób powstaje piramida patronów i klientów. Jak głosi plotka, w warszawskim ratuszu nawet osoby zatrudnione do czyszczenia sanitariatów mają związki z PO. Konkurencja jest ostra. Za plecami obecnych profitariuszy słychać już ciężki oddech innych amatorów publicznego grosza - z PO, Nowoczesnej.pl, „Razem”, KOD, itd.
Znajdujące się pod kontrolą koalicji partyjnej lub rządzącej partii stanowiska publiczne i związane z nimi przywileje są wynagrodzeniem za świadczenia klienta na rzecz patrona. Ma to trzy istotne skutki. Po pierwsze, patroni dążą do powiększenia puli stanowisk pod swoją kontrolą. Na szczeblu rządowym wyraża się to w mnożeniu stanowisk wicepremierów, ministrów i wiceministrów. Podobnie jest na niższych szczeblach. Po drugie, kryteria obsady tych stanowisk na ogól nie mają wiele wspólnego z wymogami merytorycznymi, jak kwalifikacje i doświadczenie. Po trzecie, hamuje to prywatyzację spółek z udziałem skarbu państwa, bo zmniejszałoby to pulę wypłat i przywilejów. Klientelizm napędza etatyzm.
Jest jednak powód do optymizmu: skutki finansowe realizacji zobowiązań wyborczych mogą zmusić rząd PiS do ograniczenia liczby stanowisk w administracji oraz zwiększenia zainteresowania prywatyzacją. Inaczej w łeb weźmie program Morawieckiego przyspieszenia wzrostu gospodarki i podniesienia jej innowacyjności. Na dłuższą metę nie sposób ze sobą pogodzić państwa opanowanego przez pasożytnicze elity z innowacją i wysokim tempem rozwoju gospodarczego."
Byli głupcy co to wyśmiewali się z "Straszliwego spisku kelnerów". Tymczasem podsłuchy zamieniły Platformę Oszustów w Trupa politycznego !
Pokaż mi twoją kochankę a powiem ci, kim jesteś !
Wygląda na to że "Czarna Pantera" czyli Izabela Pek przeprowadzała profesjonalną operacje destabilizacyjną przy całkowitej obojętności wszelkich służb. Dziwne, jest to że ta kobietka tak swobodnie mogła obracać się wśród ważnych i najważniejszych polityków. Wielbicielem Pantery był też poseł Horała szykowany na przewodniczącego Sejmowej Komisji Śledczej do spraw monstrualnych wyłudzeń podatku VAT.
Ktoś kto kieruje taką akcję dywersyjną musi się liczyć z dekonspiracją, wpadką i więzieniem albo mafijną egzekucją. Toteż poważne agencje wywiadu operacje aranżują tak aby w razie wpadki śledczy do niczego nie doszli. Działa się przez pośredników. Realizator może mieć legendę osoby zdemoralizowanej lub niezrównoważonej psychicznie która działa sama. I tak dalej.
Ofiary wybiera się starannie na podstawie ich profilu psychologicznego. Ofiara powinna być mało inteligentna i Izabela celnie takie ofiary wybrała. Pek zaplanowała romans z "Piętą" 7 lat wcześniej ! Pek zgrywa świętą i próbuje wplątać w seks aferę Jarosława Kaczyńskiego: "Byłam z PiS od początku. Prezesowi poświęciłam najwięcej miejsca w pracy magisterskiej".
Skandale obyczajowe wyrządzają potężne szkody wizerunkowe a są nieomal zawsze niemożliwe do rozwiązania i to w krajach poważnych.
Brytyjski sekretarz do spraw wojny Profumo ( Secretary of State for War ) został w 1963 roku usunięty po krótkim kilkutygodniowym romansie z showgirl Christine Keeler, która spotykała się także z rezydentem Ambasady ZSRR w Londynie !
Prasa opublikowała wiele artykułów na temat Keeler i Profumo został zmuszony do przyznania, iż skłamał w swoim oświadczeniu w Parlamencie co jest przestępstwem. Zrezygnował także z roli ministra, członka parlamentu i Privy Council. Skandal wstrząsnął rządem konserwatystów i przyczynił się do przejęcia władzy przez Partię Pracy w wyborach w 1964.
W 1989 ukazał się film "Scandal" nawiązujący do afery Profumo, opublikowano też pamiętniki Keeler.
Izabela Pek konkretnie szukała pracy w Kancelarii Prezydenta. Korespondowała w tej sprawie z jednym z urzędników kancelarii i niewiele brakowało. Gdy przeczytano wpisy Izabeli P. w mediach społecznościowych korespondencje przerwano.
"Myślący" główką członka Poseł Stanisław Pięta został zawieszony w prawach członka partii i klubu PiS. Pięta będzie także wycofany z prac komisji śledczej ds.Amber Gold oraz komisji ds. służb specjalnych.
Pek celowała w Kancelarię Prezydenta: "Nie chciałam iść do żadnych spółek .. Chciałam być urzędniczką". Gdyby chciała dostać wysoko płatną synekurę w PKN Orlen to debil Pięta by jej to załatwił w podskokach.
Pek ma niesamowitych followersów na Twitterze. Przykładowo Prezydent, posłowie, urzędnicy... Jan Kanthak to rzecznik prasowy Ministra Sprawiedliwości i Szef Gabinetu Politycznego. Same czułe punkty państwa oraz strategiczne resorty i funkcje.
W partii wodzowskiej wszyscy jej członkowie muszą być glupsi od szefa i bardziej zdemoralizowani aby nie zagrażali wodzowi. Wodzowi, "Naczelnikowi państwa" Jarosławowi Kaczynskiemu udało się właśnie tak dobrać współpracowników. Oczywiście Wódz nie dobiera wszystkich członków partii. Moim zdaniem w PiS działają krety wciągające takich bęcwałów jak Pięta. Kaczyński nie zna się na ludziach i nie potrafi kretów rozpoznać i usunąć. A Pięta mógł być hodowany przez SB już pod koniec lat osiemdziesiątych.
W głowie się nie mieści jak brudne i odrażające jest "teoretyczne państwo"
https://www.salon24.pl/u/akaminski/717032,partie-polityczne-jako-instytucje-pasozytnicze
"Zdaniem krytyków większościowych systemów wyborczych, są one narażone na wykorzystanie przez bogatych kandydatów środków finansowych dla zdobycia mandatów poselskich. Na poparcie tej tezy brak dowodów, ale nikomu nie przeszkadza to ją forsować. W polskim życiu politycznym, znajdziemy natomiast pełno dowodów na tezę, że władza polityczna, a nie działalność gospodarcza, jest najkrótszą drogą do zdobycia majątku. Nie chodzi o korupcję polityczną, którą zajmuje się CBA. Zjawisko, o którym mowa. choć definicyjnie bliskie korupcji, rozumianej jako wykorzystywanie urzędów publicznych dla prywatnej korzyści, jest legalne i w środowisku polityków przyjęte za naturalne.
Zwycięski w wyborach obóz polityczny zawłaszcza stanowiska w administracji centralnej, zarządach i radach nadzorczych spółek z udziałem skarbu państwa, w publicznych środkach przekazu, oraz różnych agencjach i funduszach. Staje się w ten sposób gestorem potężnej porcji środków publicznych, które rozdziela między działaczy i popleczników oraz krewnych. Władza polityczna staje się przepustką do bogactwa i przywileju.
Zdobycie życzliwości wpływowego polityka przez pomoc w rozwiązywaniu jego codziennych problemów życiowych jest najprostszym sposobem wejścia na drogę kariery politycznej. Ta nie wymaga szczególnych kompetencji zawodowych, ani wartościowych cech charakteru. Wymaga usłużności i dyspozycyjności wobec życzeń patrona. Ten zaś zawdzięcza swój wpływ temu, iż jest klientem wyżej postawionego polityka. W ten sposób powstaje piramida patronów i klientów. Jak głosi plotka, w warszawskim ratuszu nawet osoby zatrudnione do czyszczenia sanitariatów mają związki z PO. Konkurencja jest ostra. Za plecami obecnych profitariuszy słychać już ciężki oddech innych amatorów publicznego grosza - z PO, Nowoczesnej.pl, „Razem”, KOD, itd.
Znajdujące się pod kontrolą koalicji partyjnej lub rządzącej partii stanowiska publiczne i związane z nimi przywileje są wynagrodzeniem za świadczenia klienta na rzecz patrona. Ma to trzy istotne skutki. Po pierwsze, patroni dążą do powiększenia puli stanowisk pod swoją kontrolą. Na szczeblu rządowym wyraża się to w mnożeniu stanowisk wicepremierów, ministrów i wiceministrów. Podobnie jest na niższych szczeblach. Po drugie, kryteria obsady tych stanowisk na ogól nie mają wiele wspólnego z wymogami merytorycznymi, jak kwalifikacje i doświadczenie. Po trzecie, hamuje to prywatyzację spółek z udziałem skarbu państwa, bo zmniejszałoby to pulę wypłat i przywilejów. Klientelizm napędza etatyzm.
Jest jednak powód do optymizmu: skutki finansowe realizacji zobowiązań wyborczych mogą zmusić rząd PiS do ograniczenia liczby stanowisk w administracji oraz zwiększenia zainteresowania prywatyzacją. Inaczej w łeb weźmie program Morawieckiego przyspieszenia wzrostu gospodarki i podniesienia jej innowacyjności. Na dłuższą metę nie sposób ze sobą pogodzić państwa opanowanego przez pasożytnicze elity z innowacją i wysokim tempem rozwoju gospodarczego."
sobota, 2 czerwca 2018
Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii wyprodukowało 200 000 .... różańców
Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii wyprodukowało 200 000 .... różańców
Niestety to nie fakenews. Pismo podsekretarza Stanu MPiT do Marszałka Sejmu.
Żadnej wielkiej afery nie ma. Skarb państwa na zaledwie 1.58% udziału w spółce a reklama w wysokonakładowym dzienniku była prawie że za darmo. Chodzi tylko o fakt zaistnienia dziwnego biznesu. Różańce wyprodukowano rzekomo po 13 groszy sztuka a Fundacja Lux Veritatis sprzedaje te różańce po 3,90 zł i zarobiła na nich 780 tys. złotych.
Różańce są dumą polskiej technologii i know how! To przedsiębiorczość i technologia na miarę naszych możliwości!
Powstają pytania:
- Jak bardzo zaawansowane technologicznie są te różańce?
- Kto dał im certyfikat i potwierdził ich skuteczność operacyjną w spełnianiu marzeń ?
- Czy zamówiono już święte obrazki i modlitewniki ?
- Czy rozważane są zaawansowane pancerne ołtarze bojowe ?
- Czy mamy już polską technologie wody święconej ?
Pani minister MPiT ( stanęła na czele nowo powołanego ministerstwa 9 stycznia 2018 ) mówi i robi dziwne rzeczy. http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/artykuly/1127395,emilewicz-za-20-lat-polska-moze-zawojowac-kosmos.html
"Emilewicz: Za 20 lat Polska może zawojować kosmos"
Pani minister z "wykształcenia" jest politologiem i menedżerem kultury. Czyli skończyła Wyższe Szkoły Tego i Owego. Była dyrektorem muzeum PRL, które nigdy nie zostało otwarte, gdyż odmówiono mu dotacji z ministerstwa.
To są właśnie fachowcy z rządu bankstera Morawieckiego.
Pani minister mogłaby nic nie mówić i się nie ośmieszać. Mógłby nic nie robić i nie marnować pieniędzy podatnika.
Nic nie jest dane raz na zawsze. Jeśli ktoś myśli że PiS napewno wygra wybory to nie powinien używać słowa napewno.
Niestety to nie fakenews. Pismo podsekretarza Stanu MPiT do Marszałka Sejmu.
Żadnej wielkiej afery nie ma. Skarb państwa na zaledwie 1.58% udziału w spółce a reklama w wysokonakładowym dzienniku była prawie że za darmo. Chodzi tylko o fakt zaistnienia dziwnego biznesu. Różańce wyprodukowano rzekomo po 13 groszy sztuka a Fundacja Lux Veritatis sprzedaje te różańce po 3,90 zł i zarobiła na nich 780 tys. złotych.
Różańce są dumą polskiej technologii i know how! To przedsiębiorczość i technologia na miarę naszych możliwości!
Powstają pytania:
- Jak bardzo zaawansowane technologicznie są te różańce?
- Kto dał im certyfikat i potwierdził ich skuteczność operacyjną w spełnianiu marzeń ?
- Czy zamówiono już święte obrazki i modlitewniki ?
- Czy rozważane są zaawansowane pancerne ołtarze bojowe ?
- Czy mamy już polską technologie wody święconej ?
Pani minister MPiT ( stanęła na czele nowo powołanego ministerstwa 9 stycznia 2018 ) mówi i robi dziwne rzeczy. http://forsal.pl/gospodarka/aktualnosci/artykuly/1127395,emilewicz-za-20-lat-polska-moze-zawojowac-kosmos.html
"Emilewicz: Za 20 lat Polska może zawojować kosmos"
Pani minister z "wykształcenia" jest politologiem i menedżerem kultury. Czyli skończyła Wyższe Szkoły Tego i Owego. Była dyrektorem muzeum PRL, które nigdy nie zostało otwarte, gdyż odmówiono mu dotacji z ministerstwa.
To są właśnie fachowcy z rządu bankstera Morawieckiego.
Pani minister mogłaby nic nie mówić i się nie ośmieszać. Mógłby nic nie robić i nie marnować pieniędzy podatnika.
Nic nie jest dane raz na zawsze. Jeśli ktoś myśli że PiS napewno wygra wybory to nie powinien używać słowa napewno.
Polska nie może być wysypiskiem Europy!
Polska nie może być wysypiskiem Europy!
https://partiazieloni.pl/polska-nie-moze-byc-wysypiskiem-europy/
"Przewodniczący Partii Zieloni przedstawiają konkretne systemowe rozwiązania Ministrowi Środowiska.
Palą się składowiska odpadów w Polsce. Od początku roku spłonęło już ponad 70, niektóre płonęły kilkukrotnie. Siemianowice Śląskie, Zgierz, Olsztyn, Trzebinia, Wszedzień koło Mogilna to tylko niektóre z nich. Tylko w kwietniu i maju spłonęło ponad 20 wysypisk. Nie da się tego wytłumaczyć wyłącznie upałem, problem jest systemowy. Nie da się go zlikwidować monitoringiem, jak proponuje Wiceminister Środowiska Sławomir Mazurek. Nie wystarczy gasić i nadzorować, trzeba przyjrzeć się przyczynom i je wyeliminować.
Wszystko zaczęło się od stworzenia w 2010 roku możliwości wydawania zezwoleń na zbieranie i przetwarzanie odpadów w nieistniejących instalacjach oraz wyeliminowaniu możliwości udziału organizacji społecznych w wydawaniu takich zezwoleń (wyłączenie stosowania art. 31 KPA). Te przepisy pozwalają przyjmować odpady właściwie bez ograniczeń i bez kontroli, przy zgodzie władz centralnych i samorządowych, które nie widzą problemu w robieniu z Polski wysypiska Europy. Od 2010 roku w wielu polskich miejscowościach pojawiły się składowiska. Pieniądze na nich zarabiali lokalni lub zagraniczni biznesmeni. Skutki niebezpiecznego sąsiedztwa, to znaczy odór czy kłopoty zdrowotne wywołane uwalniającymi się gazami wysypiskowymi, pyłami, bakteriami czy toksynami, a także zagrożenie pożarem czy zanieczyszczeniem wód gruntowych ponosili mieszkańcy i mieszkanki okolicy.
Sytuacja Polski jako wysypiska Europy nasiliła się w tym roku, gdy w Chinach zaczęło obowiązywać prawo zakazujące importu odpadów. W efekcie odpady tj. plastik, chemikalia, złomy zaczęły trafiać w jeszcze większych ilościach do Polski.
Recykling odpadów kosztuje, łatwiej je spalić i powiedzieć, że był to przypadek. Zyskują importerzy odpadów, tracimy my wszyscy. Z naszych podatków, a nie na koszt właściciela składowiska, pracują strażacy gaszący pożary. To my jako mieszkańcy i mieszkanki miejscowości położonych obok składowisk jesteśmy narażeni na emisje szkodliwych substancji i oddychanie zanieczyszczony powietrzem, które wisi w naszych miastach i wdziera się do mieszkań. Smog jest problemem dotyczącym naszego zdrowia. Ponad 50 tysięcy osób w Polsce umiera z powodu zanieczyszczonego powietrza, setki tysięcy jest leczonych na choroby układu krążenia i oddechowego. Każdy pożar składowiska to dodatkowe zagrożenie dla naszego zdrowia.
Pożary wybuchają na składowiskach odpadów, ale też w firmach recyklingowych i spalarniach. Konieczne jest systemowe podejście do problemu odpadów i położenie nacisku na realną segregację i zarządzanie odpadami. Podpowiadamy Ministrowi Środowiska, co zrobić, by ograniczyć ilość składowisk w Polsce, a tym samym zminimalizować zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi w ich pobliżu mieszkających.
Nasze 10 punktów walki ze składowiskami to:
1) Wprowadzenie zakazu importu śmieci do Polski, wzorem Chin i większości państw europejskich.
2) Stopniowe wygaszanie funkcjonowania obecnych składowisk, na których znajdują się śmieci importowane z innych krajów Unii Europejskiej. Władze samorządowe w kolejnych pozwoleniach powinny zmniejszać dopuszczalną rzędną składowania, aż do całkowitej likwidacji składowisk.
3) Włączenie organizacji społecznych oraz mieszkańców w proces konsultacji, czy na danym terenie może powstać składowisko. To nie może być tylko decyzja ustalana pomiędzy inwestorem a starostą czy marszałkiem województwa, to musi być decyzja mieszkańców.
4) Zwiększenie kontroli Wojewódzkich Inspektoratów Ochrony Środowiska na obecnych wysypiskach.
5) Wprowadzenie ustawą wysokich kar finansowych dla właścicieli składowiskza pożary i niepoddawanie śmieci recyklingowi lub odpowiedniej dla danego materiału utylizacji. Obecnie kary są niskie, a sprawy często umarzane w sądach. Inwestorzy nie ponoszą żadnych konsekwencji, zarabiając tylko pieniądze, a skutki sąsiedztwa składowisk i ich pożarów odczuwają mieszkańcy okolicy.
6) Wprowadzenie zapisów dotyczących opakowań sprzedawanych w Polsce produktów. Opakowania powinny być wykonane z surowców nadających się do recyklingu, składać się z jak najmniejszej ilości materiałów. Trzeba zrezygnować z barokowej formy wielomateriałowych opakowań, które stają się kłopotliwym odpadem. Zamiast tego – postawić na opakowania łatwe do recyklingu.
7) Wprowadzenie 0-procentowej stawki VAT na naprawę zepsutych rzeczy. By dbać o zrównoważony rozwój i ochronę środowiska, trzeba przywiązywać większą wagę do konsumenckich wyborów. Jeśli koszty naprawy butów, roweru, ubrań czy sprzętu AGD będą dużo niższe niż kupno nowego produktu, skorzystają na tym nie tylko konsumenci, lecz także środowisko.
8) Stworzenie systemu skupu opakowań zwrotnych w automatach (butelki szklane, plastikowe). Dzięki temu lokalne sklepy nie będą przeciążone magazynowaniem zwrotnych butelek, ludzie chętnie będą segregować, jeśli otrzymają w automacie kaucję za opakowanie, a ilość plastiku do utylizacji ulegnie zmniejszeniu.
9) Dopracowanie zapisów dotyczących selektywnej zbiórki odpadów i ich egzekwowanie. Obecnie segregacja odpadów ma wiele niedociągnięć. Koniecznością jest podzielenie odpadów na biodegradowalne, tj. pozostałości żywności, odpady z drewna, oraz możliwe do recyklingu.
10) Przeprowadzenie kampanii społecznych zachęcających do kupowania produktów w prostych opakowaniach, korzystania z opakowań wielorazowego użytku, np. szklanych butelek na wodę, materiałowych toreb, słoików na sypkie produkty, własnych toreb na pieczywo i wyroby cukiernicze. Kampanie społeczne powinny edukować o konieczności rzetelnego segregowania odpadów i pokazywać, co dzieje się z produkowanymi przez nas śmieciami.
Czas pożegnać się z dotychczas stosowaną przez polskie rządy filozofią końca rury, czyli gaszenia pożarów – w tym przypadku dosłownego. Czas wprowadzić systemowe rozwiązania, dzięki którym ilość produkowanych śmieci, a co za tym idzie – także składowisk – ulegnie zmniejszeniu, a mieszkańcy okolicznych wysypisk oraz zanieczyszczane odpadami i pożarami środowisko naturalne odetchną z ulgą."
https://partiazieloni.pl/polska-nie-moze-byc-wysypiskiem-europy/
"Przewodniczący Partii Zieloni przedstawiają konkretne systemowe rozwiązania Ministrowi Środowiska.
Palą się składowiska odpadów w Polsce. Od początku roku spłonęło już ponad 70, niektóre płonęły kilkukrotnie. Siemianowice Śląskie, Zgierz, Olsztyn, Trzebinia, Wszedzień koło Mogilna to tylko niektóre z nich. Tylko w kwietniu i maju spłonęło ponad 20 wysypisk. Nie da się tego wytłumaczyć wyłącznie upałem, problem jest systemowy. Nie da się go zlikwidować monitoringiem, jak proponuje Wiceminister Środowiska Sławomir Mazurek. Nie wystarczy gasić i nadzorować, trzeba przyjrzeć się przyczynom i je wyeliminować.
Wszystko zaczęło się od stworzenia w 2010 roku możliwości wydawania zezwoleń na zbieranie i przetwarzanie odpadów w nieistniejących instalacjach oraz wyeliminowaniu możliwości udziału organizacji społecznych w wydawaniu takich zezwoleń (wyłączenie stosowania art. 31 KPA). Te przepisy pozwalają przyjmować odpady właściwie bez ograniczeń i bez kontroli, przy zgodzie władz centralnych i samorządowych, które nie widzą problemu w robieniu z Polski wysypiska Europy. Od 2010 roku w wielu polskich miejscowościach pojawiły się składowiska. Pieniądze na nich zarabiali lokalni lub zagraniczni biznesmeni. Skutki niebezpiecznego sąsiedztwa, to znaczy odór czy kłopoty zdrowotne wywołane uwalniającymi się gazami wysypiskowymi, pyłami, bakteriami czy toksynami, a także zagrożenie pożarem czy zanieczyszczeniem wód gruntowych ponosili mieszkańcy i mieszkanki okolicy.
Sytuacja Polski jako wysypiska Europy nasiliła się w tym roku, gdy w Chinach zaczęło obowiązywać prawo zakazujące importu odpadów. W efekcie odpady tj. plastik, chemikalia, złomy zaczęły trafiać w jeszcze większych ilościach do Polski.
Recykling odpadów kosztuje, łatwiej je spalić i powiedzieć, że był to przypadek. Zyskują importerzy odpadów, tracimy my wszyscy. Z naszych podatków, a nie na koszt właściciela składowiska, pracują strażacy gaszący pożary. To my jako mieszkańcy i mieszkanki miejscowości położonych obok składowisk jesteśmy narażeni na emisje szkodliwych substancji i oddychanie zanieczyszczony powietrzem, które wisi w naszych miastach i wdziera się do mieszkań. Smog jest problemem dotyczącym naszego zdrowia. Ponad 50 tysięcy osób w Polsce umiera z powodu zanieczyszczonego powietrza, setki tysięcy jest leczonych na choroby układu krążenia i oddechowego. Każdy pożar składowiska to dodatkowe zagrożenie dla naszego zdrowia.
Pożary wybuchają na składowiskach odpadów, ale też w firmach recyklingowych i spalarniach. Konieczne jest systemowe podejście do problemu odpadów i położenie nacisku na realną segregację i zarządzanie odpadami. Podpowiadamy Ministrowi Środowiska, co zrobić, by ograniczyć ilość składowisk w Polsce, a tym samym zminimalizować zagrożenie dla zdrowia i życia ludzi w ich pobliżu mieszkających.
Nasze 10 punktów walki ze składowiskami to:
1) Wprowadzenie zakazu importu śmieci do Polski, wzorem Chin i większości państw europejskich.
2) Stopniowe wygaszanie funkcjonowania obecnych składowisk, na których znajdują się śmieci importowane z innych krajów Unii Europejskiej. Władze samorządowe w kolejnych pozwoleniach powinny zmniejszać dopuszczalną rzędną składowania, aż do całkowitej likwidacji składowisk.
3) Włączenie organizacji społecznych oraz mieszkańców w proces konsultacji, czy na danym terenie może powstać składowisko. To nie może być tylko decyzja ustalana pomiędzy inwestorem a starostą czy marszałkiem województwa, to musi być decyzja mieszkańców.
4) Zwiększenie kontroli Wojewódzkich Inspektoratów Ochrony Środowiska na obecnych wysypiskach.
5) Wprowadzenie ustawą wysokich kar finansowych dla właścicieli składowiskza pożary i niepoddawanie śmieci recyklingowi lub odpowiedniej dla danego materiału utylizacji. Obecnie kary są niskie, a sprawy często umarzane w sądach. Inwestorzy nie ponoszą żadnych konsekwencji, zarabiając tylko pieniądze, a skutki sąsiedztwa składowisk i ich pożarów odczuwają mieszkańcy okolicy.
6) Wprowadzenie zapisów dotyczących opakowań sprzedawanych w Polsce produktów. Opakowania powinny być wykonane z surowców nadających się do recyklingu, składać się z jak najmniejszej ilości materiałów. Trzeba zrezygnować z barokowej formy wielomateriałowych opakowań, które stają się kłopotliwym odpadem. Zamiast tego – postawić na opakowania łatwe do recyklingu.
7) Wprowadzenie 0-procentowej stawki VAT na naprawę zepsutych rzeczy. By dbać o zrównoważony rozwój i ochronę środowiska, trzeba przywiązywać większą wagę do konsumenckich wyborów. Jeśli koszty naprawy butów, roweru, ubrań czy sprzętu AGD będą dużo niższe niż kupno nowego produktu, skorzystają na tym nie tylko konsumenci, lecz także środowisko.
8) Stworzenie systemu skupu opakowań zwrotnych w automatach (butelki szklane, plastikowe). Dzięki temu lokalne sklepy nie będą przeciążone magazynowaniem zwrotnych butelek, ludzie chętnie będą segregować, jeśli otrzymają w automacie kaucję za opakowanie, a ilość plastiku do utylizacji ulegnie zmniejszeniu.
9) Dopracowanie zapisów dotyczących selektywnej zbiórki odpadów i ich egzekwowanie. Obecnie segregacja odpadów ma wiele niedociągnięć. Koniecznością jest podzielenie odpadów na biodegradowalne, tj. pozostałości żywności, odpady z drewna, oraz możliwe do recyklingu.
10) Przeprowadzenie kampanii społecznych zachęcających do kupowania produktów w prostych opakowaniach, korzystania z opakowań wielorazowego użytku, np. szklanych butelek na wodę, materiałowych toreb, słoików na sypkie produkty, własnych toreb na pieczywo i wyroby cukiernicze. Kampanie społeczne powinny edukować o konieczności rzetelnego segregowania odpadów i pokazywać, co dzieje się z produkowanymi przez nas śmieciami.
Czas pożegnać się z dotychczas stosowaną przez polskie rządy filozofią końca rury, czyli gaszenia pożarów – w tym przypadku dosłownego. Czas wprowadzić systemowe rozwiązania, dzięki którym ilość produkowanych śmieci, a co za tym idzie – także składowisk – ulegnie zmniejszeniu, a mieszkańcy okolicznych wysypisk oraz zanieczyszczane odpadami i pożarami środowisko naturalne odetchną z ulgą."
Subskrybuj:
Posty (Atom)