Wiekszosc edukacji na wydzialach zarzadzania to pseudonauka. Uczymy, jak psuc swiat
https://next.gazeta.pl/next/7,151003,25899197,prof-kostera-wiekszosc-edukacji-na-wydzialach-zarzadzania.html
"Prof. Kostera: Większość edukacji na wydziałach zarządzania to pseudonauka. Uczymy, jak psuć świat
Jeszcze wczoraj coś działało dobrze, ale dziś już od rana musisz kombinować, co tam przyciąć, zoptymalizować i uelastycznić, bo inaczej jesteś kiepskim menedżerem - z prof. Moniką Kosterą rozmawia Grzegorz Sroczyński.
Grzegorz Sroczyński: "My kopaliśmy ten dół od dziesięcioleci". My, czyli kto?
Prof. Monika Kostera: Zarządzacze. Specjaliści od zarządzania.
Była pani szefową Katedry Zarządzania UW, później dyrektorką katedry w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania im. Leona Koźmińskiego. Od lat wykłada pani zarządzanie. "Uczyliśmy studentów przełamywać w sobie opory, ludzkie odruchy, niepewność, kruchość, wrażliwość". Tak?
Mój tekst, który pan cytuje, to rachunek sumienia. Pisałam go z myślą o całym środowisku zarządzaczy, w którym siedzę od ponad trzydziestu lat. I tak, mam bardzo mocne zdanie w tej sprawie: większość edukacji na wydziałach z tabliczką "marketing i zarządzanie" to pseudonauka. Wtłaczaliśmy ją studentom do głów, ale nie tylko im, zarządzania uczy się dziś na każdym poziomie i w każdym zawodzie, niezależnie, czy ma to jakiś związek z biznesem. Jak ktoś zajmuje się teatrem albo tańcem towarzyskim, to też go na kursy zarządzania wyślą. Pełne studia, kursy, różne usługi, książki o zarządzaniu - te treści przenikają i mają ogromną moc. Miliony ludzi na całym świecie zostały przeszkolone w czymś, co jest skrzywione i szkodliwe.
Co było najbardziej szkodliwe?
Optymalizacja.
Myśmy całkowicie zmienili modele zarządzania organizacjami, wszelkimi organizacjami, od firm, korporacji, poprzez sektor publiczny, służbę zdrowia, kulturę i sztukę, objęto tym nawet organizacje religijne. Czegokolwiek pan nie dotknie w dzisiejszym świecie, to nosi stygmat optymalizacji kosztów. Pandemia koronawirusa w dramatyczny sposób odsłania niedorzeczność tych modeli.
Ostatnio "Wyborcza" ujawniła, że w ramach "optymalizacji zasobów ludzkich" w karetce w Warszawie nie jeżdżą pielęgniarze i lekarz, tylko trzy jednoosobowe firmy.
To jeden z efektów. Menedżerowie służby zdrowia, którzy o tym zdecydowali, zostali wychowani przez moje pokolenie wykładowców.
Kiedy studiowałam zarządzanie - najpierw w Szwecji w Lund, potem w Polsce na Uniwersytecie Warszawskim - modele optymalizacyjne uchodziły za pasujące do niektórych sytuacji, ale marginalne. Dalekie od oczywistości. Myśmy pracowali na zupełnie innych modelach, które zmierzały do stabilizacji strategicznej.
Do czego?
Stabilizacja. Zupełnie inny cel zarządzania niż obecnie. Mówiło się, że najważniejszym zadaniem zarządzającego jest dążenie do przetrwania firmy. Taka była wręcz definicja zarządzania: to chronienie organizacji przed niepewnością.
Niepewnością?
Wydarzeniem nieprzewidywalnym. Upadkiem głównego kooperanta, który dostarcza ważny element produktu. Kryzysem gospodarczym. Zmianami na rynku pracy. Pandemia też do takich zdarzeń należy.
Dobre zarządzanie polegało na tym, że jeśli w otoczeniu pojawia się niepewność, to organizacja ma zasoby, żeby przetrwać. I temu podporządkowane były inne cele, w tym ekonomiczne. Firma musi zarobić na siebie i pomnożyć inwestycje, ale nie może tego robić kosztem odporności na zagrożenia. To były podstawy. A potem wszystko się zmieniło.
Kiedy?
W latach 90-tych. Zamiast stabilizacji strategicznej pojawiły się motywy, na które od początku reagowałam z nieufnością. Bo płynęły ze źródeł mniej naukowych, głównie z konsultingu i z literatury poradnikowej, która zaczęła zastępować w naszej dziedzinie solidne badania.
Chodzi o te wszystkie książki, jak osiągnąć sukces w biznesie, gdzie słynny menadżer tłumaczy, że tak i tak?
Nieprawdopodobne głupstwa tam wypisywano. To były rzeczy czysto komercyjne, miały na celu przyciągnięcie uwagi publiczności, żeby książka się sprzedała, a w przypadku konsultantów, żeby się sprzedał pakiet usług. Ludzie zupełnie nie rozumieli, że te treści nie są prawdą, byli wobec zalewu pseudonauki całkowicie bezbronni. Środowisko naukowe, zamiast z tym walczyć, przyjęło postawę uległości: no, skoro to piszą gwiazdy marketingu i zarządzania, ci wszyscy wielcy prezesi, to może mają rację? Szybko rozkwitła na tym gruncie dość spójna szkoła, którą w dużym uproszczeniu możemy nazwać szkołą optymalizacji. Przyjęła przeciwne założenie niż dotychczasowe: organizacja nie powinna być stabilizowana, stabilizację zaczęto traktować jako grzech główny. Nie było już ważne przetrwanie organizacji, tylko osiągnięcie maksymalnych korzyści finansowych.
A to jest sprzeczne z przetrwaniem firmy?
Nie jest sprzeczne - tak nam tłumaczono. Powoływano się w kółko na Miltona Friedmana, który po Noblu z ekonomii stał się gwiazdą i zaczął rzucać w wywiadach złote myśli w rodzaju "społeczna odpowiedzialność biznesu polega na zwiększaniu zysków". Te publicystyczne twierdzenia, wynikające z założeń czysto ideologicznych, zaczęto traktować jako coś, co ma naukowe podstawy.
Australijski profesor zarządzania Peter Fleming nazywa ten model "wreckage economics", czyli gospodarką demontażu, zniszczenia. Żeby ze wszystkiego, z czego się da, nawet z tego wraka, wyciągnąć, ile się da. I tuż przed pandemią koronawirusa to wciąż było uznawane za prawomocny model. "Asset stripping", czyli wydobywanie z przejętych firm zasobów bez patrzenia, że to może zaszkodzić "zasobom ludzkim" i całej firmie. Kiedyś o tych "zasobach ludzkich" mówiliśmy personel, kadry.
Język też się zmienił?
Tak. Na początku lat 90-tych polskie środowisko naukowe proponowało, żeby nie mówić o "zasobach ludzkich", bo to jest degradujące, tylko o "potencjale ludzkim" albo po prostu o personelu. "Zarządzanie personelem" - tak lepiej. Niestety, te głosy ucichły.
Czy pani wie, jaki jest efekt zastosowania "modeli optymalizacyjnych" w polskich karetkach pogotowia?
Domyślam się.
"Zwyczajnie boimy się pracować. Ewentualna kwarantanna zabiera nam środki na życie" - mówią warszawscy ratownicy medyczni. Pracownicy karetek są zatrudniani na kontraktach, co oznacza, że nie mają żadnych świadczeń: dni wolnych, wakacji, ubezpieczeń. By pracować, zakładają jednoosobowe firmy i wszystko opłacają sami. W przypadku, gdy biorą wolne albo trafiają do kwarantanny, nie zarabiają. Więc robią wszystko, żeby nie jechać po pacjenta z podejrzeniem koronawirusa. Rozumie to pani?
Tak. Niestety z takich zjawisk nie wyciąga się wniosków, bo najczęściej przedstawiane jest to tak: źli ludzie, nie chcą się poświęcać, nie mają etyki zawodowej itd. A w ogóle nie o to chodzi. Chodzi o systemową prawidłowość, którą nauki zarządzania zatruły nasze społeczeństwa. Widzę tu pewien wzorzec.
Wzorzec. Jaki?
Najpierw nie daje się ratownikom podstawowych zabezpieczeń - jak prawo do urlopu czy odpoczynku, oni czasem pracują w trzech miejscach równocześnie - a potem wymaga się od nich traktowania swojego zawodu jak służby.
Istnieje dużo badań na temat bieda-przedsiębiorczości. Campbell Jones i André Spicer twierdzą, że to jest celowa metoda zarządzania optymalizacyjnego - wyciskanie dodatkowych zysków dla firmy nie z rynku, ale z własnych pracowników, których etaty przekształca się w takie pseudo-przedsiębiorstwa. Wtedy pracownik - dając czas prywatny, ryzykując zdrowiem i życiem - oferuje bufor, który powinien być zapewniany przez zarządzanie strategiczne.
Bufor?
Bo rolą zarządzania strategicznego było stworzenie buforu między organizacją a niepewnym otoczeniem. W tym przypadku to zadanie bierze na swoje barki wyłącznie pracownik w postaci takiego bieda-przedsiębiorcy, który ponosi wszystkie koszty zarządzania optymalizacyjnego, a zyski przejmuje organizacja. Te zyski są zresztą pozorne.
Dlaczego pozorne?
Ten model zarządzania na dłuższą metę nie przynosi innych korzyści niż stricte finansowe. I wiemy to z licznych badań. Wygląda to mniej więcej tak: przez trzy lata taka organizacja ma oszczędności, a w czwartym roku coś się sypie, akurat brakuje specjalisty do usunięcia awarii, więc organizacja płaci trzy razy więcej, niż gdyby taką osobę trzymała i systematycznie szkoliła.
Czyli takie zarządzanie nie ma sensu nawet w punktu widzenia czysto biznesowego?
To zależy. Z punktu widzenia przetrwania firmy - czyli jej długoterminowego interesu - nie ma sensu. Natomiast ma sens z punktu widzenia 2-3-letnich wyników, a przecież w ramach szkoły optymalizacyjnej z tego rozliczani są menedżerowie.
Zarządzanie optymalizacyjne skolonizowało biznes, naukę, struktury państwowe, nawet służbę zdrowia na całym świecie i teraz, w czasie pandemii, widać nagle wszystkie szwy. System się pruje. Bo na tym polega główny problem modelu opartego na optymalizacji, że w nim wszystko trzyma się na ślinę. Jak mamy dobrą pogodę, słońce świeci, no to wszystko jako tako działa. A jak pogoda się psuje, pojawia się jakaś niespodziewana okoliczność - już nie mówiąc o pandemii - to system pada, bo jest na takie zdarzenia nieodporny.
Dlaczego jest nieodporny?
Bo jak już wszystko pan zoptymalizuje, to nie ma pan żadnych zapasów. Nie ma luzów w strukturze.
Luzów?
Ten sposób zarządzania jest dramatycznie nieskuteczny, a na obecną pandemię można spojrzeć, jak na kryzys tego modelu. Problem polega na przykład na tym, że zarówno firmy, jak i służba zdrowia potraktowana modelem optymalizacyjnym, były przez ostatnie dekady nieustannie odchudzane. Były poddawane polityce oszczędności i pozbawiane zasobów. Zostało to oparte na postulacie, który pojawił się na samym początku fali zmian w naukach zarządzania: JIT, czyli "Just-in-Time".
"W samą porę"?
Jak czegoś potrzebujesz, to zamawiasz. Nie trzymasz zasobów. Wraz z postulatem „Just-in-Time” pojawiło się coś, co reklamowano jako "High Speed Menagement", czyli szybkie zarządzanie. Ponieważ zapasy kosztują, więc się ich pozbywamy. I to jest bardzo dochodowe, więc stało się powszechne. A równocześnie jest to dysfunkcjonalne i niezgodne ze wszystkim, co wiem o sprawnym zarządzaniu.
Nie trzymasz zapasów maseczek czy fartuchów ochronnych, bo jakby co, to je sobie zamówisz "Just-in-Time" w Chinach?
Tak. I nagle, kiedy w Chinach tego towaru nie ma, bo w wyniku jakiegoś nagłego zdarzenia zostały zerwane łańcuchy dostaw, to wielkie zdziwienie: "No ale jak to?".
W czasie pandemii wystąpiły braki w zaopatrzeniu, ludzie mieli kłopoty z zakupami i okazuje się, że tu też widać pewien wzorzec. Największy problem wystąpił w krajach, gdzie rynek handlu zdominowały sieci supermarketów. W Wielkiej Brytanii klienci mieli naprawdę puste półki. Tymczasem osoby, które mieszkają koło małych sklepów zaopatrzonych w produkty lokalne - polskie, czy szwedzkie na wyspie Gotland - nie odczuli takich braków. Dlaczego? Bo te sklepy mają zapasy w kontaktach z dostawcami, nie muszą ich żyłować - "optymalizować" - do ostatniego grosza, nie muszą za każdym razem oszczędzać na dostawcach, inwestują w relacje z nimi. I to również są zapasy, chociaż nie chodzi tu o to, że trzymasz towary w magazynie.
Półki w supermarketach przecież się zapełniły.
W końcu tak. Ale to pokazuje, jak bardzo w modelu optymalizacyjnym wszystko jest na styk. Problem polega nie tylko na tym, że ten wyżyłowany dostawca potężnej sieci supermarketów w Wielkiej Brytanii ledwo zipie, bo też musiał wszystko do granic wytrzymałości zoptymalizować, tylko że często to jest dostawca z drugiego końca Europy czy świata.
Nowocześnie zarządzana firma w zasadzie nie posiada żadnego zapasu pracowników - bo to kosztuje, to są zbędne "przerosty zatrudnienia". Jeśli w sprywatyzowanej brytyjskiej kolei motorniczy złamie nogę, to z rozkładu wypada cały pociąg, bo wokół spółki istnieje jedynie słaba sieć prekaryjnych kruchych więzi z innymi pracownikami. Pracownik w tym modelu zarządzania - podobnie jak towar na półce - jest traktowany jako pewnik: on na pewno będzie, na pewno się stawi, więc nie trzeba mieć zapasów. Taka odchudzona struktura działa cały czas na słowo honoru, dopóki nie pojawi się jakaś anomalia, na którą system nie jest odporny.
Polscy komentatorzy twierdzili, że na tym się zarabia, więc to jest rozsądne. I w pewnym sensie jest rozsądne, bo imperatyw takiego modelu zarządzania polega nawet nie na tym, żeby osiągać zysk - z tym bym się jeszcze zgodziła - ale żeby osiągać MAKSYMALNIE możliwy zysk w danej chwili. Trzeba wyciągnąć dodatkowe oszczędności z tego, co jeszcze wczoraj działało dobrze, ale już dziś od rana musisz kombinować, co tam można jeszcze przyciąć, zoptymalizować i uelastycznić, bo inaczej jesteś kiepskim menedżerem, stoisz w miejscu, kiedy wszyscy inni nieustannie na wyścigi optymalizują.
Przez trzy dekady studenci słyszeli, że jedynym celem zarządzania jest osiąganie zysku przez inwestorów.
A to nieprawda?
To jeden z celów. W dodatku należałoby w wielu sytuacjach go przemyśleć i zrewidować. Tak samo jak zasadę, że wzrost jest wartością, jak nie rośniesz, to w gruncie rzeczy się cofasz. Czasami trzeba pozostać w tej formie i w tym kształcie, w których się funkcjonuje. Bo tak jest rozsądniej i sprawniej.
"To my uczyliśmy od trzydziestu lat niewinnych, otwartych na wiedzę młodych ludzi, że przedsiębiorczość i indywidualizm są cnotami". Nie są?
Przedsiębiorczość - żeby być sprawiedliwą wobec tego zjawiska i wobec osób, które się tym zajmują - jest temperamentem. Na pewno przedsiębiorczość nie może być rozwiązaniem wszelkich problemów, a tak jest prezentowana w ostatnich latach. I nie może zastępować struktur. Ludzie-stabilizatorzy są tak samo ważni dla organizacji, jak ci z temperamentem przedsiębiorcy.
Ludzie-stabilizatorzy?
To też jest pewien temperament. Chodzi o ludzi, którzy pracują w ramach struktur, dobrze się w nich czują i tych struktur bronią.
Przypomina to taką karykaturalną postać z dowcipów biurowych, taką marudę w firmie, która powtarza: "A po co wszystko zmieniać, jak dobrze działa?". Albo: "Nie sprzedawajmy magazynów i zapasów, bo się jeszcze przydadzą". "Nie outsourcujmy ochrony, zostawmy pana Henia na etacie strażnika, bo go znamy".
Tak.
I te marudy miały rację?
To są bohaterowie stabilnego zarządzania.
Struktury służą nam do tego, żebyśmy nie musieli za każdym razem, kiedy podejmujemy jakieś wspólne działanie, zastanawiać się, co robimy, po co, i jaka jest rola każdej z osób. Struktury umożliwiają działanie na automatycznym pilocie przez większość czasu, a jeśli dobre zarządzanie ma polegać na chronieniu organizacji przed niepewnością, no to struktury to zapewniają. Z kolei przedsiębiorczość w odczuciu wielu badaczy to siła o przeciwnym wektorze. Szwedzki profesor Bengt Johannisson twierdzi wręcz, że przedsiębiorczość jest przeciwieństwem zarządzania. Zarządzanie dąży do zapewnienia stabilności i nieustannie próbuje wypychać z organizacji niepewność, a przedsiębiorczość czerpie dynamikę z niepewności i próbuje ją do organizacji wciągać. Jeśli mamy jakąś równowagę między tymi dwiema siłami, to wszystko jest w porządku.
Praktyki optymalizacyjne tną strukturę do kości. To było szczególnie dewastujące w służbie zdrowia: musimy być jak prywatne firmy, outsourcować salowe, stołówkę, a lekarzy i pielęgniarki zatrudniać na elastycznych kontraktach. Wszystko odchudzano, co teraz w czasie pandemii mści się w całej Europie, bo te praktyki były popularne w zasadzie wszędzie, nawet kraje skandynawskie ich nie uniknęły. Zapomniano, że struktura stabilizuje. Oczywiście, jeśli szpital zlikwiduje stołówkę i przejdzie na catering, to od tej jednej zmiany nie będzie tragedii. Ale jeśli organizacja nieustannie optymalizuje się we wszystkich możliwych miejscach, to po kolei pozbywa się zapasów strategicznych. Według dawnej szkoły zarządzania ta salowa czy kucharka na etacie, związana z miejscem pracy, to też był pewien zapas, a nie marnotrawstwo. To nawet ma swoją nazwę: "strategic slack", czyli luz strategiczny. Przerosty zatrudnienia w firmie tak naprawdę umożliwiają zmianę kursu.
Słucham?!
Oczywiście. Jak masz wszystko ustawione na styk - wyoutsourcowane, kruche, "Just-in-Time", na ostatnią chwilę - i nie dysponujesz strategicznymi zapasami, to paradoksalnie zmiana kursu jest strasznie trudna. Oczywiście nie chodzi o produkowanie biurokracji, było sporo badań na temat prawdziwych przerostów zatrudnienia w firmach, gdy wszystkiego jest za dużo, wtedy ludzie nie są w stanie pracować, bo tworzy się chaos. Ale w wielu miejscach organizacji te strategiczne luzy - przerosty zatrudnienia, zapasy - są konieczne.
Pisze pani: "Uczyliśmy studentów zwinnego zarządzanie projektami". I to też było złe?
Zarządzanie projektowe jest wciąż bardzo modne, chociaż się nie sprawdza. Badano między innymi efekty projektów w handlu ekologicznym, które były finansowane ze środków publicznych w rozmaitych krajach, można było taki wniosek złożyć i otrzymywało się dotację na przykład na dwa lata działania. Po projektach zawiązanych w ten sposób nie ma śladu.
Dlaczego?
Bo projekt jest z doskoku, nie tworzy żadnej trwałej struktury. "Projektoza" zaraża kolejne dziedziny życia, łącznie z edukacją, gdzie też stało się modne zarządzanie poprzez projekty. I tymi projektami zastępuje się strukturę, powstaje produkt strukturo-podobny, który smakuje podobnie jak wyrób czekoladopodobny.
Świat bez struktury?
Tak. Ludzie w tym czują się źle, jak na ruchomych piaskach.
Co z tym wszystkim robić?
Pozostałam w swojej dyscyplinie naukowej, nie rzuciłam jej pod koniec lat 80-tych, bo na wykładzie usłyszałam następującą definicję zarządzania: "To branie odpowiedzialności za organizację, za ludzi, za siebie, za przeznaczenie" - powiedział to prof. Krzysztof Obłój. Więc powinniśmy znów stać się porządnymi zarządzaczami, nudnymi marudami i wziąć więcej odpowiedzialność za świat.
Ale co to by znaczyło?
Prof. Guy Standing z University of London proponuje podporządkować ekonomię zasadzie dobra wspólnego. Wydaje mi się, że to istota koniecznej zmiany. Dobro wspólne było przez lata demontowane, okradane i obgadywane. A może być podstawą sprawnego zarządzania.
I w praktyce co by to miało oznaczać?
Na przykład to, że mielibyśmy więcej kooperatyw, spółdzielni. Mielibyśmy miejsca pracy, w których ludzie czują się dobrze. I mielibyśmy większą wrażliwość na środowisko i zmiany klimatyczne.
To brzmi trochę jak pięknoduchostwo.
Owszem. W tej chwili.
Mnóstwo osób głowi się, co z obecnym coraz bardziej niewydolnym systemem robić, prawie wszystkie książki, jakie przeczytałam w ostatnim roku, krążą wokół tego pytania. Ale nie znalazłam w nich odpowiedzi, jak przejść z punktu A do punktu B. Mamy dużo diagnoz, że jest źle, że system zawodzi, a niewiele pomysłów na coś nowego. Profesor Zygmunt Bauman uważał, że żyjemy obecnie pomiędzy systemami - w okresie interregnum, bezkrólewia, próżni, gdy stare struktury się kruszą, a nowe jeszcze nie powstały. Więc prawdziwa odpowiedź na pana pytanie brzmi: nie wiem, co robić. Ta zmiana nadejdzie.
Na czym powinna polegać?
To nie ludzie muszą się zmienić, ale system, w który są teraz wrzucani. Bo nie mam złudzeń: gdybym została prezesem dużej firmy albo szefową warszawskiego pogotowia, to musiałabym zarządzać według modeli optymalizacyjnych. Zostałabym zmuszona do działań, które teraz mocno krytykuję, albo do odejścia. Żaden człowiek nie jest zbawcą w systemie, który został tak silnie zdefiniowany jak obecny. I dlatego ciągle zdarzają się historie - w biznesie i w polityce - że nowy człowiek obejmuje stanowisko, ma całkowicie inne podejście, ogłasza nowe otwarcie, wywołuje wielkie nadzieje, ale potem nic takiego się nie dzieje. Jednostkowe rozwiązania nie działają, to musi być rozwiązanie systemowe.
Ale jakie?
Nie wiem.
Moja nowa książka będzie nosiła tytuł "After the Apocalypse" - bo podobnie jak prof. Guy Standing czułam, że musi się stać coś trudnego. I pandemia jest takim wydarzeniem. Apokalipsa kojarzy się z destrukcją, zniszczeniem, rozpadem, ale jak popatrzymy na źródłosłów, apokálupsis, to oznacza również objawienie. Objawia się teraz to, na czym nasz system był zbudowany, czego nie było widać, czym oddychaliśmy jak powietrzem i uważaliśmy za oczywistość. Kiedy wielkie systemy się kruszą, wyłaniają się zwykle brzydkie rzeczy, takie jak przemoc i władza. "Jak to? Taka szacowna instytucja, a stała na przemocy i nadużyciach władzy?". Takich objawień będzie teraz bardzo dużo. Ale oprócz tego objawiają się także inne podstawy instytucji i struktur społecznych – wspólne wartości, to, co jest cenne i co może pomóc nam odzyskać zbiorowe poczucie sensu. Będziemy mogli na tych wartościach zbudować lepsze struktury i instytucje. W książce proponuję, żebyśmy użyli do tego istniejących, niejako zrecyklingowanych starych modeli zarządzania sprzed lat 90-tych i dostosowali je do potrzeb nowego, złożonego świata."
wtorek, 28 kwietnia 2020
niedziela, 26 kwietnia 2020
UPA
UPA
Ukraińska Powstańcza Armia została stworzona przez banderowską Organizacje Ukraińskich Nacjonalistów pod koniec 1942 roku i była przez nią kierowana. UPA jest współodpowiedzialna za zorganizowanie i przeprowadzenie masowego ( czystki etniczne ! ) ludobójstwa polskiej i żydowskiej ludności cywilnej. Akcje jej cechowało niebywałe okrucieństwo i zdziczenie. UPA razem z Niemcami zwalczała partyzantkę sowiecką a w 1944 była przez Niemców zaopatrywana.
Nacjonaliści ukraińscy NIE byli wyizolowaną grupą społeczną dążącą do stworzenia totalitarnego, terrorystycznego państwa pod swoim zarządem. Banderowcy propagowali idee przyjaźni ukraińsko - niemieckiej uważając że pod protektoratem Niemiec powstanie wolna Ukraina.
Conajmniej 46% dowódców OUN-B i UPA miało w swoim życiorysie służbę dla Niemców:
23% służyło w różnych formacjach policyjnych,
18% przeszło niemieckie kursy wojskowe i wywiadowcze,
11% służyło w batalionach Nachtigall i Roland,
8% pracowało w niemieckiej okupacyjnej administracji,
1% służyło w SS-Galizien.
W Polsce krwawa aktywność UPA zmalała dopiero po słusznej akcji „Wisła” w 1947 roku.
Po rozpoczęciu przez Stalina konfliktu z USA, Ameryka wspierała ( także angażując w te działania zbrodniarzy niemieckich ) banderowców materialnie i propagandowo jako organizacje dywersyjno - sabotażową. Zapewniała też bezkarność i ochronę zbrodniarzom.
Na mapie UPA w 1947 roku przebija się w kierunku Austrii.
14 października 2006 roku w 64 rocznicę powstania UPA prezydent Wiktor Juszczenko, podpisał dekret uznający Ukraińską Powstańczą Armię za ruch wyzwoleńczy.
15 maja 2015 Piotr Poroszenko podpisał pakiet ustaw, w tym uznającą członków UPA za bojowników o wolność Ukrainy, tym samym dając weteranom UPA prawo do specjalnych gwarancji socjalnych i ulg państwowych. Jednym z autorów wspomnianych ustaw był syn przedostatniego dowódcy UPA Jurij Szuchiewicz.
Ukraińska Powstańcza Armia została stworzona przez banderowską Organizacje Ukraińskich Nacjonalistów pod koniec 1942 roku i była przez nią kierowana. UPA jest współodpowiedzialna za zorganizowanie i przeprowadzenie masowego ( czystki etniczne ! ) ludobójstwa polskiej i żydowskiej ludności cywilnej. Akcje jej cechowało niebywałe okrucieństwo i zdziczenie. UPA razem z Niemcami zwalczała partyzantkę sowiecką a w 1944 była przez Niemców zaopatrywana.
Nacjonaliści ukraińscy NIE byli wyizolowaną grupą społeczną dążącą do stworzenia totalitarnego, terrorystycznego państwa pod swoim zarządem. Banderowcy propagowali idee przyjaźni ukraińsko - niemieckiej uważając że pod protektoratem Niemiec powstanie wolna Ukraina.
Conajmniej 46% dowódców OUN-B i UPA miało w swoim życiorysie służbę dla Niemców:
23% służyło w różnych formacjach policyjnych,
18% przeszło niemieckie kursy wojskowe i wywiadowcze,
11% służyło w batalionach Nachtigall i Roland,
8% pracowało w niemieckiej okupacyjnej administracji,
1% służyło w SS-Galizien.
W Polsce krwawa aktywność UPA zmalała dopiero po słusznej akcji „Wisła” w 1947 roku.
Po rozpoczęciu przez Stalina konfliktu z USA, Ameryka wspierała ( także angażując w te działania zbrodniarzy niemieckich ) banderowców materialnie i propagandowo jako organizacje dywersyjno - sabotażową. Zapewniała też bezkarność i ochronę zbrodniarzom.
Na mapie UPA w 1947 roku przebija się w kierunku Austrii.
14 października 2006 roku w 64 rocznicę powstania UPA prezydent Wiktor Juszczenko, podpisał dekret uznający Ukraińską Powstańczą Armię za ruch wyzwoleńczy.
15 maja 2015 Piotr Poroszenko podpisał pakiet ustaw, w tym uznającą członków UPA za bojowników o wolność Ukrainy, tym samym dając weteranom UPA prawo do specjalnych gwarancji socjalnych i ulg państwowych. Jednym z autorów wspomnianych ustaw był syn przedostatniego dowódcy UPA Jurij Szuchiewicz.
piątek, 24 kwietnia 2020
Pelikany do tablicy !
Pelikany do tablicy !
Podobnych konfundujących pelikany pytań można zadać o wiele więcej !
Zastanawiająca jest dziwna walka PiS z sądami. Są one skorumpowane ale znacznie bardziej skorumpowana jest prokuratura, która trzyma mafijną kryszę nad aferami. Tymczasem PiS choć ma narzędzia i może zrobić czystkę to nic nie robi aby oczyścić prokuraturę a wręcz ją dalej ostro korumpuje. Może więc faktycznie chodzi o obsadzenie przez PiS sądów "swoimi" sędziami, którzy nie będą skazywać aferowiczów z PiS i będą blokować postępowania karne przeciwko nim.
"Niewybieralni" urzędnicy 2 i 3 linii siedzą na stołkach od 20-40 lat. Bawią się doskonale. Komu trzeba wydają zgody i pozwolenia, zakazy, wnioskują kary i zawsze bronią interesu mafii.
Lista za twitter.com/piotruchg.
Podobnych konfundujących pelikany pytań można zadać o wiele więcej !
Zastanawiająca jest dziwna walka PiS z sądami. Są one skorumpowane ale znacznie bardziej skorumpowana jest prokuratura, która trzyma mafijną kryszę nad aferami. Tymczasem PiS choć ma narzędzia i może zrobić czystkę to nic nie robi aby oczyścić prokuraturę a wręcz ją dalej ostro korumpuje. Może więc faktycznie chodzi o obsadzenie przez PiS sądów "swoimi" sędziami, którzy nie będą skazywać aferowiczów z PiS i będą blokować postępowania karne przeciwko nim.
"Niewybieralni" urzędnicy 2 i 3 linii siedzą na stołkach od 20-40 lat. Bawią się doskonale. Komu trzeba wydają zgody i pozwolenia, zakazy, wnioskują kary i zawsze bronią interesu mafii.
Lista za twitter.com/piotruchg.
czwartek, 23 kwietnia 2020
Przewidywany znaczny spadek aktywnosci gospodarczej
Przewidywany znaczny spadek aktywnosci gospodarczej
Według badań ankietowych firm przez GUS będzie źle - mocny spadek aktywności, cięcie zamówień i inwestycji.
Tak samo jest w innych krajach Europy.
Według badań ankietowych firm przez GUS będzie źle - mocny spadek aktywności, cięcie zamówień i inwestycji.
Tak samo jest w innych krajach Europy.
EE Ładowarki
EE Ładowarki
O reakcjach elektrochemicznych
wiedziano już na początku XIX wieku. Francuzi i Niemcy przypisują
sobie prymat w wynalezieniu akumulatora ołowiowo – kwasowego.
Wydaje się że większy wkład w technologie konstrukcji –
produkcji użytecznego akumulatora mieli Francuzi. W obu krajach w
latach dziewięćdziesiątych XIX wieku przemysłowo ( to tylko
znaczy nie rzemieślniczo ale nie masowo ) produkowano akumulatory
ołowiowo – kwasowe. Ponieważ masowa motoryzacja narodziła się w
USA to siłą rzeczy dalsze udoskonalenia akumulatora i technologi
jego produkcji miały miejsce w Ameryce. Sprawę długowieczności
akumulatorów Stand by używanych w Centralach telefonicznych
rozwiązał Bell już w latach trzydziestych.
Od ponad 20 lat koncerny motoryzacyjne
prowadzą prace poszukiwawcze nad zdecydowanie lepszym akumulatorem,
który pozwoliłby produkować samochody elektryczne.
Zaletą akumulatora ołowiowo –
kwasowego jest najlepszy stosunek przechowanej energii do ceny i
łatwość produkcji przemysłowej. Niemniej jest to rozwiązanie
stare, już wiekowe !
Ołów powoduje uszkodzenie mózgu,
głuchotę i opóźnienia rozwojowe u dzieci. Zużyte akumulatory
winny być w 100% zebrane a ołów z nich odzyskany i użyty ponownie
w produkcji akumulatorów.
1.Rozruchowe akumulatory ołowiowo –
kwasowe stosuje się w:
-Samochodach osobowych i użytkowych na
napięcie 12V. Napięcie 6V stosowane jest w dobrej klasy motocyklach
z rozrusznikiem. Tańsze motocykle bez rozrusznika elektrycznego musi
nogą uruchomić kierowca co nie jest łatwe.
-Samochodach ciężarowych i pojazdach
roboczych z silnikiem Diesla na napięcie 24V
-W lokomotywach Diesla na napięcie
24-110V
-W awaryjnych agregatach statkowych
Diesla na napięcie 24V
-W różnych awaryjnych agregatach
Diesla na napięcie 24..48..110V
Akumulatory rozruchowe mają przy
głębokim wyładowaniu małą trwałość i w zasadzie cały czas
powinny być w pełni naładowane. Ich faktyczna żywotność nie
przekracza pełnych 300 cykli.
2.Akumulatory ołowiowo – kwasowe
Standby stosuje się w:
-Centralach telefonicznych na napięcie
48V oraz w systemach łączności awaryjnej
-Systemach automatyki przemysłowej a w
szczególności w elektrowniach na napięcie 24V
-W stacjach elektroenergetycznych na
napięcie 110-220 V
-W systemach alarmu i monitoringu
Akumulatory te mają płyty „pancerne”
i tolerują głębokie wyładowanie
3.Akumulatory ołowiowo – kwasowe
jako ruchome żródło energii stosuje się w:
-Wózkach towarowych
-Sztaplarkach tam gdzie użycie
sztaplarek spalinowych jest wykluczone. Znaczny ciężar akumulatora
nie jest wadą bowiem duży ciężar i tak jest konieczny dla
stabilizacji położenia sztaplarki wysoko podnoszącej –
opuszczającej towar.
-Wózkach golfowych Melex
Akumulatory te mają płyty „pancerne”
i tolerują głębokie wyładowanie w wielu cyklach w czasie życia
Systemy automatyki w standardzie pętli
prądowej 4-20 mA z reguły zasilane są napięciem 24Vdc buforowanym
akumulatorem czyli o dość szerokim tolerowanym zakresie. Takim
systemem jest licencyjny system Vutronik nabyty od amerykańskiego
koncernu Honeywell.
Gdy wymagane jest zasilanie systemu
automatyki sieciowym napięciem zmiennym 50/60 Hz można je
wytworzyć z akumulatora przetwornicą. Cały ten obieg energii ma
jednak mała sprawność i jest niepotrzebnie skomplikowany i drogi.
Podstawowy w kolejnych procesach
elektrochemicznych ładowania – rozładowania akumulatora
amorficzny siarczan ołowiu stopniowo w kolejnych cyklach przechodzi
w krystaliczny siarczan ołowiu o bardzo słabo rozwiniętej
powierzchni i o dużym oporze. W rezultacie akumulator w kolejnych
cyklach pracy ma coraz mniejszą pojemność i coraz większą
oporność wewnętrzną. To nieodwracalne zjawisko nazywane jest
zasiarczeniem. Jest szczególnie natężone przy mocno rozładowanych
akumulatorze z czego wniosek że nigdy nie wolno pozostawić
akumulatora rozładowanego.
Im większy jest prąd ładowania –
rozładowania tym w reakcji elektrochemicznej akumulatora bierze
udział mniejsza część masy czynnej elektrod i elektrolitu.
Peukert sformułował empiryczne prawo
pokazujące pojemność akumulatora w funkcji intensywności
rozładowania. Wykładnik Peukerta jest różny dla poszczególnych
rodzajów akumulatorów: hermetycznych, niehermetycznych, żelowych,
z katalitycznych utlenianiem wodoru itd. Szczegóły winna zawierać
dokumentacja producenta akumulatora. Pojemność części
akumulatorów przy szybkim rozładowaniu jest zdumiewająco mała !
Nawet podawanie zakresów zachowań akumulatorów w gruncie rzeczy
wprowadza w błąd.
Prawo Peukerta nie ma zastosowania do
innych akumulatorów niż ołowiowo-kwasowe.
W lotnictwie jako awaryjne źródło
energii stosowane są akumulatory NiCd.
Elektrolit czyli czysta woda i kwas
siarkowy ma największą gęstość w naładowanym akumulatorze i
jest go jednocześnie najwięcej. Gęstość ta wynosi dla
akumulatorów dla strefy tropikalnej 1.23 G/cm3 a dla akumulatorów
dla strefy zimnej 1.3 G/cm3. Zamarznięcie elektrolitu powoduje
zniszczenie akumulatora i stąd w strefie zimnej wymagana większa
gęstość i staranie aby akumulator rozruchowy zawsze był
naładowany. Elektrolit o gęstości 1.3 G/cm3 zamarza w
temperaturze -60 C.
Stan naładowania akumulatora można
jednoznacznie określić tylko mierząc gęstość jego elektrolitu
dlatego że napięcie na akumulatorze wykazuje histerezę po
procesach ładowania i rozładowania.
Po ładowaniu ( dane dotyczą
temperatury pokojowej ) napięcie po zdjęciu prądu ładowania
stopniowo spadnie do 2.1 V a po rozładowaniu wzrośnie do 2 V. Nie
oznacza to jednak że zachowanie akumulator nie pozwala go właściwie
w 100% naładować bez pomiaru gęstości elektrolitu i
przeładowania.
Przy napięciu ładowania powyżej 2.4V
na cele zachodzi elektroliza wody i jej szkodliwy ubytek. Intensywne,
zabronione przeładowanie hermetycznego akumulatora z mechanizmem
katalitycznego utleniania wodoru powoduje rozszczelnienie obudowy.
„Gazowania” należy unikać tym bardziej ze powoduje ono korozje
płyt i spadek żywotności akumulatora. Zupełnie wyjątkowo
przeładowanie większości połączonych cel akumulatora może
służyć kompletnemu 100% naładowaniu niektórych cel akumulatora.
Wagowa ( także objętościowa )
właściwa pojemność liczona w amperogodzinach na kilogram Ah/kg
celi rośnie wraz z jej pojemnością. Skutkiem tego akumulator o
trzech celach na napięcie 6V ma trochę większą pojemność
energetyczną niż akumulator z 6 celami na napięcie 12 V tej samej
masy.
Prawo Arrheniusa dotyczące szybkości
reakcji chemicznych w funkcji temperatury ma zastosowanie do
akumulatorów. Im niższa temperatura akumulatora tym większa jest
oporność wewnętrzna akumulatora. Coraz trudniej jest go także
naładować.
Do połowy lat sześćdziesiątych
napięcie prądnicy napięcia stałego lub alternatora ( z wbudowanym
prostownikiem diodowym ) samochodowego kontrolował niepewny
regulator elektromechaniczny. Na desce rozdzielczej samochodu często
był woltomierz pokazujący napięcie ( „ładowania” ) w
instalacji. O napięciu w instalacji dobrze świadczy kolor światła
reflektorów samochodu i ich intensywność świecenia. Wprawny
elektryk samochodowy od razu, nawet bez miernika napięcia,
dostrzeże że napięcie jest niewłaściwe.
Trudności z rozruchem silnika
samochodu skutkiem niedoładowania akumulatora lub jego przeładowania
(w końcu elektrolizy części elektrolitu i korozji płyt ) były w
zimie bardziej normą niż wyjątkiem
Obecna konstrukcja zachodniego
regulatora napięcia alternatora ( prądnice kompletnie wyszły z
użytku ) z tranzystorem wykonawczym Darlingtona w taniej obudowie
TO220 a nawet TO126 jest bardzo prosta i jest on niewielką
chłodzoną „kostką” z konektorem na alternatorze lub wbudowaną
w alternator. Moc strat można by mocno obniżyć stosując
tranzystor Power Mosfet jako wyjściowy klucz mocy.
N.B. Zachodnie regulatory napięcia
alternatora od razu stosowały tranzystory krzemowe jako że
tranzystory germanowe mają za niską maksymalną temperaturę pracy
i za małą niezawodność. Natomiast w ZSRR produkowano regulatory z
tranzystorami germanowymi mocy P210, 214, 217... w dużej okrągłej
metalowej obudowie. Regulator ważył circa pół kilograma i był
zawodny !
Część regulatorów alternatorów ma
napięcie istotnie zależne od temperatury. Rośnie ono ze spadkiem
temperatury ( szczególnie ostrą zimą ) co pozwala dobrze naładować
akumulator w każdej pogodzie bez jego przeładowania w lecie. Silne
nagrzanie się bloku silnika i alternatora na dłuższej trasie w
zimie eliminuje niebezpieczeństwo przeładowania akumulatora.
Podniesienie napięcia ładowania w zimną pogodę powoduje szybsze
przepalenie żarówek reflektorów i z tego względu nie jest lubiane
przez część koncernów motoryzacyjnych. Dobrym rozwiązaniem
byłoby zasilanie reflektorów przez rezystor / diodę zwieraną
przekaźnikiem przy nie zimnej pogodzie. Na zachodzie masowo są
produkowane 3 Amperowe tanie plastikowe diody rodziny 1N540X i tanie
plastikowe diody 6 Amperowe. Wymagane przez przekaźnik i diody
powiększenie skrzynki bezpiecznikowej jest znikome. Licencyjne
samochody Fiat ( i pochodny Polonez ) we Włoszech mogą nie mieć
problemów z rozruchem ale w zimniejszej Polsce niestety mają
problemy i to spore. Polski jako kraju na dorobku nie stać na
produkowanie byle czego i z racji srogich zim powinniśmy zerkać na
trwałe rozwiązanie stosowane na przykład w wolno rdzewiejącym
szwedzkim Volvo.
Niemniej nawet z dobrym regulatorem
napięcia i nowym akumulatorem jeśli w zimie będziemy uruchamiać
zimny silnik bez przejechania dystansu wystarczającego na
naładowania akumulatora po ciężkim rozruchu to i tak czeka nas w
końcu nieprzyjemna niespodzianka.
Radzieckie pojazdy specjalne mają
przełącznik pozwalający zwiększyć napięcie instalacji o ca 0.6V
w bardzo zimną pogodę.
Normy USA i RFN ustalają minimalny
prąd rozruchu nowego akumulatora w niskiej temperaturze.
Szerokie zastosowanie mikrokontrolerów
w samochodach może też pozwolić na tanią realizacje funkcji
ostrzeżenia kierowcy przed rozładowaniem akumulatora w zimie
skutkiem pokonywania za krótkich dystansów z zimnym silnikiem.
Włączenie rozrusznika silnika kluczykiem wydaje się już
anachronizmem. Powinien służyć do tego astabilny przycisk.
Sensorem kąta wału korbowego dla zapłonu elektronicznego jest
najczęściej „Pick Up coil” czyli czujnik reluktancyjny i
detekcja podjęcia pracy przez silnik w czasie rozruchu jest bardzo
prosta. Brak automatycznego rozruchu w zadanym czasie i za mocny
spadek napięcia akumulatora winien skutkować ostrzeżeniem lub
alarmem i zapaleniem dodatkowego ostrzeżenia przez zbyt szybkim
wyłączeniem silnika. Obecna technologia pozwala odesłać w
przeszłość problemy z rozruchem silnika samochodu.
Czas rozruchu skorygowany o wpływ
temperatury silnika / akumulatora dobrze informuje o stanie
akumulatora i silnika jednocześnie. Obniżenie napięcia akumulatora
w czasie rozruchu obniża też mocno energie iskry na świecy
zapłonowej co dalej utrudnia rozruch silnika.
Gdy samochód lub inny pojazd jest
używany nieregularnie jako element niepewności ( ponad stan
ostatniego naładowania akumulatora, pogoda i stan techniczny silnika
a w tym świec żarowych silnika Diesela ) rozruchu dochodzi
samorozładowanie się akumulatora.
Armia ćwiczenia poligonowe z użyciem
Bojowych Wozów Piechoty, Czołgów oraz ciężarówek z reguły
przeprowadza wiosną i w lecie. Moment uderzenie napastnika, mimo
pracy wywiadu, może być nieznany. Może być w zimie. Jednostka
wojsk zmechanizowanych może zostać ostrzeżona przed atakiem
lotniczym 10-20 minut przed nim. W tym czasie żołnierze muszą
dobiec do pojazdów, uruchomić je i wyjeżdżać za bramę
jednostki. Obsługa obrony przeciwlotniczej pierwsza podejmuje akcje.
Straty były znikome – ucierpią tylko budynki. Gdy pojazdy nie
dają się łatwo uruchomić lub po przejechaniu kilkuset metrów
powtórnie wymagają uruchomienia dojdzie do jatki.
Samoloty muszą szybko wystartować
zanim zbombardowane będą pasy startowe i hangary. Użyteczne są
tylko w powietrzu atakując i odpierając wroga.
W godzinie próby systemy łączności
nie mogą zawieść – po to mają akumulatory Stand by.
Inwazja Niemców na ZSRR a potem
inwazja aliantów na Francję i wojna USA - Japonia na Pacyfiku
pokazały jak niezwykle ważny jest moment zaskoczenia.
W 1939 roku Polska mogła się obronić
a przynajmniej tak długo skutecznie bronić aż pomocy udzielą jej
alianci. Ale podły zdrajca, „wódz naczelny” po 2 dniach nie
miał już łączności z armią a oficerowie masowo zdezerterowali i
w części uciekli wraz z „rządem” za granicę. W tej sytuacji
nie było komu pomagać. „Jeszcze nigdy nie wygrał ktoś kto nie
wierzył w zwycięstwo”
Statek w maszynowni ma silnik główny
i kilka dieslowskich agregatów prądotwórczych średniej - dużej
mocy. Po co mu awaryjny dieslowski agregat prądotwórczy poza
maszynownią ? Intensywnie rozwijający się pożar w maszynowni
można czasem ugasić tylko automatycznym wyrzutem z ciśnieniowych
butli dużej ilości dwutlenku węgla CO2 w zamkniętej ( odcięcie
dopływu powietrza czyli tlenu i blokada wydostania się płomieni )
maszynowni. Oczywiście wszyscy muszą maszynownie opuścić aby nie
zginąć. Użycie CO2 szybko zdusi każdy pożar maszynowni. Po
jakimś czasie trzeba jednak uruchomić mechaniczną wentylacje. Mogą
być też potrzebne do akcji gaszenia ubocznego pożaru pompy wody.
Potrzebna jest łączność aby wezwać pomoc. Powinna działać
część automatyki i alarmy. Po to jest agregat awaryjny poza
maszynownią. Musi być oczywiście umieszczony poza maszynownią.
Jeśli agregat nie zadziała dojdzie do dużej szkody i zagrożenia
ludzi !
Nieszczęścia rzekomo chodzą parami.
Zwarcie w instalacji elektrycznej odcina dopływ energii i inicjuje
pożar, który rozwijający się czujki mogą wykryć po paru
minutach. Stad pożarowy system alarmowy musi mieć zasilanie
awaryjne. Bez niego jest bezużyteczny.
Duży szpital musi mieć awaryjny
agregat Diesla szybko automatycznie uruchamiany po zaniku zasilania z
sieci energetycznej. Przez określony czas winien zasilić kluczowe
odbiory w szpitalu. Sprawny akumulator zasila automatykę decydującą
o rozruchu i rozrusznik silnika. Krótka przerwa ( oświetlenie, EKG
, pompy, respirator ) nie przeszkodzi operującym chirurgom ale
dłuższa przerwa może się skończyć śmiercią lub kalectwem
pacjenta.
Każda katastrofy ma swoją dynamikę.
Bardzo ważna jest szybkość reakcji. Jeśli zniszczono linie
przesyłową to przy awaryjnym zasilaniu stacji rozdzielczych ze
sprawną łącznością można szybko połączyć inną konfiguracje
sieci. Bez energii elektrycznej może pozostać tylko garstka
odbiorców.
Oczywiście najgorsza jest panika równa
klęsce jako że jej podłożem jest niewiara we własne siły.
Centrale telefoniczne początkowo
zasilano z prądnic prądu stałego a następnie z trójfazowych
prostowników selenowych a później krzemowych. Mała oporność
wewnętrzna akumulatora była bardzo potrzebna do tłumienia
szkodliwych tętnień napięcia zasilania, będącym potencjalnie
słyszalnym przez abonentów zakłóceniem !
Dawniej nie było kondensatorów
elektrolitycznych dużej pojemności i użycie akumulatora w tej roli
było koniecznością. Czy przepływ prądu zmiennego pulsacji przez
akumulator jest mu obojętny ? Te krótkie mini cykle ładowania –
rozładowania zmniejszają żywotność akumulatora !
Zatem dla długiej żywotności
akumulator nie może występować w roli kondensatora filtru tętnień
i filtru dla zmian prądu obciążenia!
Dostarczenie testowego prądu zmiennego
do akumulatora jest proste. Wystarczy napięcie 2-3Vac z
transformatora podać kondensatorem elektrolitycznym 4700 uF ( ileś
połączonych równolegle )
do akumulatora uważając na
biegunowość kondensatorów elektrolitycznych. Oczywiście test jest
bardzo długi ale akumulator faktycznie traci swoją pojemność !
Akumulator jest powolnym urządzeniem
elektrochemicznych . Szybko możemy zmierzyć tylko napięcie na nim
i napięcie pod obciążeniem czyli wynikowo oporność wewnętrzną.
Bardzo powolne pomiary pojemności
akumulatora można „zautomatyzować”. Prąd pobierany przez
żarówkę w przybliżeniu jest proporcjonalny do pierwiastka z
napięcia na niej. Przy rozładowaniu akumulatora z napięcia 2V na
cele do 1.8V prąd żarówki zmieni się o circa 5%. Zastępując
rzeczywistą krzywą napięcia rozładowania akumulatora linią
prostą ( całkowanie trapezowe) z czasu rozładowania akumulatora
żarówką pojemność akumulatora możemy zmierzyć z dokładnością
lepszą od 1% i dużą powtarzalnością. Można dodatkowo zastosować
pracochłonnie zmierzony współczynnik korekcyjny kształtu krzywej
napięcia rozładowania w czasie.
Do pomiaru czasu można wykorzystać
zegar elektryczny napędzany silniczkiem synchronicznym zasilanym z
sieci lub zegar zasilany bateryjką 1.5V. Po spadku napięcia na celi
do 1.8 V (czyli dla akumulatora samochodowego 10.8V ) odcinane jest (
układ jest bardzo prosty ) zasilanie zegara który się zatrzymuje i
odłączane obciążenia aby akumulatora nie niszczyć.
Rzetelne zmierzenie żywotności
akumulatora w samochodzie nie wymaga jechania - stawania nim
miesiącami 24 godziny na dobę. Wystarczy co 10 min załączać na 5
sekund nieobciążony rozrusznik ale od znacznie większego silnika
spalinowego lub dwa równolegle dedykowane rozruszniki. Akumulator
ładujemy tak jak czyni to alternator samochodu przy różnej -
mieszanej jeździe. Akumulator winien znajdować się w temperaturze
otoczenia tylko zabezpieczony przed opadami atmosferycznymi. Po
zimowym miesiącu test jest zakończony. Wykonano 24 x 6 x 30 = 4320
rozruchów.
Lepsze, regulowane symulacyjne
obciążenie rozruchowe można wykonać łącząc równolegle jako
„niewielki” element wykonawczy 40 tranzystorów mocy KD503
umieszczonych na blasze aluminiowej – radiatorze.
Samooszukiwanie się prowadzi do
przegranych. Wydaje się że producenci samochodów winni zmierzyć
ich rzeczywiste właściwości i popracować nad oczywistymi wadami.
To jak samochody rdzewieją widzi każdy.
Właściwości krajowego akumulatora
samochodowego w teście można porównać z renomowanym akumulatorem
niemieckim lub amerykańskim lub japońskim.
Przykład niezawodnej automatyzacji
procesu ładowania akumulatora.
Ładowarka ma charakterystykę
zasilacza krzyżowego z dodatkową histerezą. Przy prądzie powyżej
circa 0.02 C ( C to pojemność ) napięcie maksymalne wynosi 2.4 V (
oczywiście na jedną cele czyli dla akumulatora samochodowego 14.4 V
) a prąd 0.1C. Dla prądu poniżej 0.02C napięcie wyjściowe
wynosi 2.25V. Histereza ( jest to 1 bitowa pamięć ) symuluje dla
małych prądów skokową ujemną oporność wyjściową zasilacza.
Mając zwykły - krzyżowy zasilacz laboratoryjny histerezę wykonamy
ręcznie regulując napięcie po spadku prądu ładowania poniżej
0.02C.
Ładowanie kompletnie rozładowanego (
napięcie 2.1V , ale nie musi być kompletnie rozładowany bowiem
algorytm jest uniwersalny) akumulatora prądem 0.1C zachodzi przez
circa 8 godzin aż napięcie osiągnie poziom 2.4V i jest ono
utrzymywane przy zmniejszającym się prądzie ładowania aż prąd
spadnie poniżej 0.02 C co trwa ponad 4 godziny. Wówczas napięcie
przełączane jest na 2.25V. Prąd ładowanie spada co circa 0.01C po
kilku godzinach i jest już bliski 100% naładowania. Ale prąd dalej
powoli spada aż do małej wartości po całkowitym 100% naładowaniu
akumulatora.
Algorytm ten nie działa z
akumulatorami NiCd nawet po zmianie napięć.
Powiększanie dla akumulatora ołowiowo
– kwasowego początkowego ( przy pustym akumulatorze ca 8 godzin )
prądu 0.1 C istotnie nie skraca czasu kompletnego ładowania a
skraca żywotność akumulatora i powiększa koszt ładowarki.
Bezcenne są informacje podawane przez producenta konkretnego (
chodzi o rodzaj i technologie ) akumulatora.
Stosunkowo wysokie napięcie ładowania
2.4V ( circa trochę ponad 4 godziny ) czyli na granicy rozpoczęcia
„gazowania” pozwala dalej wpompować w akumulator dość duży
ładunek. Dalsze długie utrzymywanie tego napięcia dałoby szybki
spadek trwałości akumulatora. Podtrzymywanie kompromisowego
napięcia 2.25V pozwala naładować akumulator a z drugiej strony
skrócenie jego żywotności ponad sytuacje gdy dajemy mu tylko prąd
samorozładowania jest niewielkie.
Samorozładowanie akumulatora wynosi
miesięcznie 3-25% ( szeroki jest zakres i znów użyteczne są dane
producenta konkretnego akumulatora ) i zależy od użytej technologi
akumulatora.
Samo jadro algorytmu ładowania polega
na obniżeniu po zasadniczym ładowaniu napięcia aby akumulatora
dłużej szkodliwie nie ładować. Sam zasilacz ładowarki nie musi
być idealnie krzyżowy, wystarczy tego namiastka.
O tym że akumulator nie da się szybko
naładować dużym prądem przekonuje nas bardzo ciężki rozruch
silnika samochodu w zimną pogodę. Dobrym wskaźnikiem napięcia są
żarówki samochodu. Już po chwili pracy silnika świecą one
normalnie i jest stabilizowane normalne napięcie czyli akumulator
nie pobiera bardzo dużego prądu ładowania. Jeśli silnik samochodu
wyłączymy zbyt szybko to kolejny rozruch będzie już niemożliwy.
Krótka praca silnika samochodu na mrozie bez jego rozgrzania jest
dla niego szkodliwa. Cierpi więc nie tylko akumulator.
Czy możliwe jest poprawne naładowanie
akumulatora prostym prostownikiem jednofazowym bez wygładzania
impulsów prądu ? Ładowanie takie jest niestety długie i
akumulator nie jest nigdy naładowany w 100%. Taka jest uroda
procesów elektrochemicznych zachodzących w akumulatorze.
Jeśli więc dopuściliśmy do
rozładowania w zimną pogodę samochodowego akumulatora to ratunkowe
ładowanie go w domu ( gdzie jest już pokojowa temperatura )
prymitywnym prostownikiem niestety już żywotności mu nie
przywróci.
N.B. Quasi stabilizacje prądu
ładowania daje szeregowe zastosowanie żarówki.
Zakres mocy zasilaczy – ładowarek
akumulatorów jest szeroki. Duża centrala telefoniczna może
konsumować przy napięciu nominalnym 48V prąd zasilania rządu 2000
A a do tego ewentualnie jeszcze dochodzi prąd ładowania
akumulatorów po przerwie dostawy energii elektrycznej. W centrali z
systemem elektronicznym lokalne stabilizowane napięcie / napięcia
wytwarzają przetwornice bowiem nie sposób jest rozprowadzić
napięcie +5V z dużym prądem w rozbudowanym systemie.
Przyszłościowym rozwiązaniem są
zasilacze impulsowe. Maksymalne moce impulsowych zasilaczy
komputerowych wynoszą 1-2 KW.
N.N. Warto zauważyć że niedawno
rozbudowane systemy komputerowe ( nie minikomputerowe ale komputerowe
) były nierzadko zasilane z przetwornicy maszynowej: trójfazowy
silnik asynchroniczny – prądnica prądu stałego ! Przewymiarowany
silnik asynchroniczny pracował dalej także przy braku jednej fazy
co było ogromna zaletą rozwiązania.
Najgorsze jest wykorzystanie gabarytu
mocy ( Uceo x Ic ) tranzystora – przełącznika i ferrytowego
transformatora w przetwornicy Flyback, lepsze w asymetrycznej jedno
lub dwu tranzystorowej przetwornicy Forward a najlepsze w
przetwornicy pół mostkowej lub pełno mostkowej Forward.
W konfiguracji pół i pełnomostkowej
możliwe i łatwo realizowalne jest sterowanie quasi proporcjonalne
bazy – prąd bazy jest tym większy im większe jest prąd
kolektora co pozwala optymalizować proces szybkiego przełączania
tranzystorów.
SMPS w modzie Forward zawsze mają
wyjściowy dławik magazynujący w ramach cyklu pracy energie
pompowaną z prostownika sieciowego przy załączeniu kluczy do
wyjścia zasilacza. Toteż dla „małych” mocach sumarycznie
najtańszym w produkcji rozwiązaniem jest przetwornica Flyback. W
kolorowych odbiornikach telewizyjnych stosowane są tylko i wyłącznie
przetwornice Flyback. Jest to najczęściej, masowo produkowana w
świecie przetwornica. Drugim najczęstszym zastosowaniem SMPS jest
przetwornica do mikrokomputera. Koszt przetwornicy stanowi istotną
część kosztu całej elektroniki odbiornika TVC. Zasilacz SMPS jest
jeszcze drogi ale trend cen od lat jest spadający. Produkcje
tranzystorów wysokonapięciowych opanowały praktycznie wszystkie
koncerny półprzewodnikowe. CEMI jest kompletnym dziwacznym
wyjątkiem. Tranzystor wysokonapięciowy jest istotnie droższy od
„niskonapięciowego” (<150V) tranzystora takiej samej mocy w
takiej samej obudowie ale różnica ta cały czas maleje.
Tranzystory bipolarne mają
nieprzekraczalną stałą materiałowa krzemu ( germanu, arsenku
galu..) Uce x Ft. Obecne produkowane tranzystory są jeszcze daleko
od fizycznej granicy ale praktycznie im tranzystor ma większe
napięcie Uceo tym jest wolniejszy. Zasilacze impulsowe dużej mocy
muszą być zasilane z trójfazowych mostków diodowych z
kondensatorem. Konieczne jest zastosowanie tranzystora o znacznym
Uceo i większym niż w przetwornicy zasilanej z mostka
jednofazowego. Tranzystor na wyższe napięcie Uceo jest wolniejszy
co daje większe straty dynamiczne przy przełączaniu. Rozwiązaniem
jest dodatkowa selekcja tranzystorów na większe napięcie Uceo i
zabezpieczenia w układzie sterującym zasilacza impulsowego.
Zdaniem autora obecny ekonomiczny (
najtańsza jednostka mocy wyjściowej ) pułap mocy dla zasilaczy
impulsowych zasilanych z sieci trójfazowej wynosi około 10 KW z
częstotliwością pracy 20 KHz lub odrobinę większą. Zasilacze z
systemem podziału prądu obciążenia ( ang. Load Sharing ) można
łączyć równolegle jeśli to jest potrzebne.
Bardzo szybkim kluczem jest tranzystor
Power Mosfet ale właściwości ferrytu rdzenia transformatora
limitują częstotliwość pracy do 60-100 KHz. Potrzeba więc
opracowania lepszych ferrytów „mocy”.
Do ładowania akumulatorów stosowane
są półsterowane fazowo trójfazowe mostki 3D + 3T. Dawniej role
przełącznika sterowanego fazowo spełniały rdzenie nasycanych
dławików w szybkich wzmacniaczach magnetycznych Rameya. Nasycanie
rdzeni dławików jest powolniejsze niż załączanie tyrystorów i
układy wzmacniaczy magnetycznych generują mniej wysokich
harmonicznych niż sterowane fazowo prostowniki tyrystorowe.
Krajowy prostownik ( zastosowanie
głównie na statkach ) do ładowania akumulatorów „Famor”
TB6022 zawiera półsterowany trójfazowy mostek prostowniczy 3D +
3T. Daje regulowany prąd ładowania 5-100A przy napięciu 24-37 V.
Jest to zasilacz o charakterystyce krzyżowej. Urządzenie nie
zawiera algorytmu ładowania akumulatorów, który musi wykonać
obsługa jeśli zależy jej na trwałości akumulatorów i ich pełnym
naładowaniu .
Urządzenie TB6023 jest zasilaczem
tranzystorowym o napięciu 24Vdc i ciągłym prądzie obciążenia do
60A. Elementem wykonawczym jest 16 połączonych równolegle
tranzystorów mocy 2N3055 lub podobnych.
Całość dopiero trzeba jakoś
połączyć ( konieczne są dodatkowe urządzenia) w użyteczny
zasilacz 24V z funkcją Standby. Wyrób jest zatem mocno
niedopracowany.
Tyrystory sterowane fazowo wprowadzają
do sieci zasilającej liczne wysokie harmoniczne. Z tego względu są
źle widziane w zasilaczach - ładowarkach w centralach
telefonicznych. Harmoniczne obniża indukcyjność rozproszenia
transformatora ale zwiększa ona szkodliwą rezystancje wyjściową
prostownika.
Stosowano różne ciekawe rozwiązania.
Napięcie z regulowanego trójfazowego autotransformatora podawane
jest do pomocniczego transformatora trójfazowego o przekładni 5:1 –
7:1 podnoszącego napięcie zasilania sieciowego transformatora mocy
prostownika o 0...14-20%. Konfiguracja taka pozwala minimalizować
moc nietaniego autotransformatora. Transformator mocy ma też odczep
na uzwojeniu sieciowym użyty gdy napięcie sieciowe jest trwale
obniżone. Autotransformator z rzadka regulowany jest prostym
serwomechanizmem lub przez przywołanego sygnałem akustycznym błędu
regulacji człowieka.
Prostownik diodowy musi być conajmniej
6 pulsowy. Zastosowanie prostownika 12 pulsowego pozwala zmniejszyć
dławik filtracyjny jednak kosztem dwóch uzwojeń wtórnych (
gwiazda i trójkąt dla uzyskania przesunięcia fazy napięć o 30
deg ) transformatora mocy prostownika.
Dławik filtracyjny musi mieć
szczelinę w rdzeniu aby uniknąć jego nasycenia.
W przeszłości dławiki filtracyjne ze
szczeliną w rdzeniu z blachy transformatorowej stosowano w
zasilaczach urządzeń lampowych ( także RTV ) z braku kondensatorów
elektrolitycznych o dużej pojemności. Szczelinę miał także w
rdzeniu transformator głośnikowy lampowego stopnia wzmacniacza
klasy A z lampami ECL82, 86 lub EL84.
Tętnienia prostowników zmniejsza się
filtrami z kondensatorami i dławikami.
Z praw podobieństwa wynika że waga
transformatorów mocy i dławików rośnie z wykładnikiem 3/4 ich
mocy. Zatem efekt skali jest bardzo silny.
Z kolei dużej pojemności kondensator
powstaje z równoległego połączenia największych dostępnych
jednostek kondensatorów czyli koszt rośnie liniowo z pojemnością
zespołu połączonych kondensatorów. Wynika z tego że energia pola
magnetycznego „zmagazynowana” w szczelinie dławika staje się
tańsza dopiero powyżej pewnej energii od energii magazynowanej w
kondensatorze. Energia ta zależy od wielu czynników jak cena
miedzi, stali elektrotechnicznej, aluminium, różnych chemikali,
technologi i praca ludzka. Zmienia się ona w miarę rozwoju
cywilizacji co ma wpływ na optymalną konstrukcje zasilaczy.
wtorek, 21 kwietnia 2020
Neosanacja rozkrada Polske 3
Neosanacja rozkrada Polske 3
https://nczas.com/2020/04/19/dotacje-dofinansowania-spolka-zarzadzana-przez-brata-szumowskiego-dostala-22-miliony-zlotych/
"Dotacje, dofinansowania. Spółka zarządzana przez brata Szumowskiego dostała 22 miliony złotych
Spółka OncoArendi Therapeutics, zarządzana przez Marcina Szumowskiego, brata ministra zdrowia, na początku marca otrzymała dotację rządową na kwotę 22 milionów złotych.
Dotację przekazało Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBR). Spółka zarządzana przez Marcina Szumowskiego dostała dofinansowanie na „poszukiwanie i rozwój inhibitorów deubikwitynaz do zastosowania w immunoterapii przeciwnowotworowej
Przyznane miliony mają pomóc w wynalezieniu leku do walki z sarkoidozą, czyli rzadką chorobą atakującą układ odpornościowy organizmu.
Marcin Szumowski jest prezesem zarządu firmy OncoArendi Therapeutics. Jego spółka Szumowski Investment jest jednym z głównych akcjonariuszy OncoArendi. Brat Szumowskiego posiada 9,18 proc. udziałów w firmie. Więcej ma tylko fundusz IPOPEMA 112 FIZ AN.”.
Jak czytamy na stronie internetowej OncoArendi, całkowity koszt projektu ma wynieść 34 633 291,00 zł, natomiast kwota wnioskowanego dofinansowania to 22 394 791,69 zł. Projekt został wybrany przez NCBR w ramach konkursu ‚Szybka Ścieżka’"
Głównymi udziałowcem spółki Szumowskich, są Szumowscy i Fundusz Ipopema również Szumowskich. Także jest na liście dotowanych przez SSP.
Jak świat światem, gdy sypie się korupcyjny, łatwy państwowy grosz, to pierwsi nadstawiają kapelusze poinstruowani znajomi królika.
Ministerstwo Zdrowia powołuje Agencje Badań Medycznych. Zabiera dla niej z NFZ 240 milionów. Szefować ma jej za 577 tysięcy złotych Sierpiński, doktorant Szumowskiego.
ABM będzie wspierać inwestycyjnie przedsiębiorstwa.
https://wiadomosci.onet.pl/kraj/katastrofa-smolenska-10-rocznica-parafianowicz-tupolewizm-ma-sie-dobrze
"Agencja Rezerw Absurdu
Zaniedbania i nadużycia przy organizacji lotów VIP-ów są tylko jednymi z licznych przykładów zinstytucjonalizowanego tupolewizmu z ostatnich lat. Dekadę po katastrofie smoleńskiej epidemia COVID-19 ujawniła pokaźne obszary szarej strefy państwa. I to w rejonach, które wydają się strategiczne i elitarne.
Koronawirus jako pozbawiony emocji politycznych test rozmontował fikcję tak samo jak katastrofa smoleńska ujawniła mit elitarności 36 Pułku Specjalnego Lotnictwa Transportowego. Okazało się, że nadal zbyt często rządzi przypadkowość i improwizacja. I nie da się tego przykryć argumentem, że we Włoszech i Hiszpanii jest jeszcze gorzej.
Przeanalizujmy kilka konkretnych przypadków tego tupolewizmu z ostatnich tygodni. Agencja Rezerw Materiałowych jest instytucją, której zasoby są objęte tajemnicą państwową (podobnie jak wynagrodzenie Ocampo i do niedawna zeznania Arabskiego). Jej rola w okresie przygotowań do kryzysu – takiego jak wojna czy epidemia – jest kluczowa. Pod koniec marca Klara Klinger i Patrycja Otto na łamach DGP przeanalizowały sytuację wokół ARM w kontekście kryzysu maseczkowego i niewystarczających dostaw materiałów ochronnych dla szpitali.
Okazuje się, że jeszcze do niedawna w ARM nikt nie traktował kwestii maseczek jako priorytetu. Świadczyć o tym może fakt, że dopiero 4 marca został zmieniony plan finansowy Agencji. Jeśli nałożyć na to niemal równoczesne pojawienie się na świecie ogromnego popytu na sprzęt ochronny, porażka była murowana. Gdy rywalizacją o dostęp do towaru zaczęły kierować narodowe egoizmy, państwo dysponujące niewydolną ARM na pewien czas stało się bezzębne. Ostatecznie, z dużym opóźnieniem, dostawami zaczęto sterować ręcznie z KPRM, a logistyką zajął się między innymi LOT. W tym wypadku znacznie skuteczniej niż ARM.
Jak podawały Klara Klinger i Patrycja Otto, jeszcze na przełomie lutego i marca jeden ze szpitali w Małopolsce otrzymał dosłownie dwie maseczki, a normą były sytuacje, gdy placówka zamawiała ich np. 1,6 tys., a otrzymywała 160. Efekt jest taki, że mimo relatywnie niewielkiej liczby zakażeń wśród ludności Polska pozostaje w europejskiej czołówce, jeśli chodzi o zakażenia wśród personelu medycznego.
Informatorzy, z którymi nieoficjalnie rozmawiał DGP, mówili, że klauzula niejawności wokół ARM pozwoliła przede wszystkim na uniknięcie spektakularnej kompromitacji. Dodawali, że zamówienia na maseczki były złożone na… listopad. Później okazało się, że kluczowym zajęciem Agencji od 2018 r. – co ujawnił portal wysokienapiecie.pl – było skupowanie z rynku węgla. Po to, by ratować kondycję ważnej z punktu widzenia notowań partyjnych branży górniczej. Według portalu proceder trwał od grudnia 2015 r., kiedy po raz pierwszy za pomocą ARM wpompowano w branżę 500 mln złotych.
Schemat w swojej prostocie był genialny. Instytucja działa pod klauzulami niejawności, zatem doskonale można było ukrywać skalę pomocy i nie narażać się na krytykę. Chociażby ze strony Komisji Europejskiej za niedozwoloną pomoc publiczną. W drugiej połowie marca szef Agencji – Janusz Turek – stracił stanowisko (zajmował je od 2014 r.). Jak podano w rządowym komunikacie, celem takiej decyzji było „przyśpieszenie i usprawnienie działań Agencji związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19 […] przy przekazywaniu towarów z rezerw strategicznych, m.in. środków ochrony osobistej, wyrobów medycznych, produktów leczniczych i środków spożywczych specjalnego przeznaczenia dla szpitali i stacji sanitarno-epidemiologicznych”.
https://nczas.com/2020/04/19/dotacje-dofinansowania-spolka-zarzadzana-przez-brata-szumowskiego-dostala-22-miliony-zlotych/
"Dotacje, dofinansowania. Spółka zarządzana przez brata Szumowskiego dostała 22 miliony złotych
Spółka OncoArendi Therapeutics, zarządzana przez Marcina Szumowskiego, brata ministra zdrowia, na początku marca otrzymała dotację rządową na kwotę 22 milionów złotych.
Dotację przekazało Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBR). Spółka zarządzana przez Marcina Szumowskiego dostała dofinansowanie na „poszukiwanie i rozwój inhibitorów deubikwitynaz do zastosowania w immunoterapii przeciwnowotworowej
Przyznane miliony mają pomóc w wynalezieniu leku do walki z sarkoidozą, czyli rzadką chorobą atakującą układ odpornościowy organizmu.
Marcin Szumowski jest prezesem zarządu firmy OncoArendi Therapeutics. Jego spółka Szumowski Investment jest jednym z głównych akcjonariuszy OncoArendi. Brat Szumowskiego posiada 9,18 proc. udziałów w firmie. Więcej ma tylko fundusz IPOPEMA 112 FIZ AN.”.
Jak czytamy na stronie internetowej OncoArendi, całkowity koszt projektu ma wynieść 34 633 291,00 zł, natomiast kwota wnioskowanego dofinansowania to 22 394 791,69 zł. Projekt został wybrany przez NCBR w ramach konkursu ‚Szybka Ścieżka’"
Głównymi udziałowcem spółki Szumowskich, są Szumowscy i Fundusz Ipopema również Szumowskich. Także jest na liście dotowanych przez SSP.
Jak świat światem, gdy sypie się korupcyjny, łatwy państwowy grosz, to pierwsi nadstawiają kapelusze poinstruowani znajomi królika.
Ministerstwo Zdrowia powołuje Agencje Badań Medycznych. Zabiera dla niej z NFZ 240 milionów. Szefować ma jej za 577 tysięcy złotych Sierpiński, doktorant Szumowskiego.
ABM będzie wspierać inwestycyjnie przedsiębiorstwa.
https://wiadomosci.onet.pl/kraj/katastrofa-smolenska-10-rocznica-parafianowicz-tupolewizm-ma-sie-dobrze
"Agencja Rezerw Absurdu
Zaniedbania i nadużycia przy organizacji lotów VIP-ów są tylko jednymi z licznych przykładów zinstytucjonalizowanego tupolewizmu z ostatnich lat. Dekadę po katastrofie smoleńskiej epidemia COVID-19 ujawniła pokaźne obszary szarej strefy państwa. I to w rejonach, które wydają się strategiczne i elitarne.
Koronawirus jako pozbawiony emocji politycznych test rozmontował fikcję tak samo jak katastrofa smoleńska ujawniła mit elitarności 36 Pułku Specjalnego Lotnictwa Transportowego. Okazało się, że nadal zbyt często rządzi przypadkowość i improwizacja. I nie da się tego przykryć argumentem, że we Włoszech i Hiszpanii jest jeszcze gorzej.
Przeanalizujmy kilka konkretnych przypadków tego tupolewizmu z ostatnich tygodni. Agencja Rezerw Materiałowych jest instytucją, której zasoby są objęte tajemnicą państwową (podobnie jak wynagrodzenie Ocampo i do niedawna zeznania Arabskiego). Jej rola w okresie przygotowań do kryzysu – takiego jak wojna czy epidemia – jest kluczowa. Pod koniec marca Klara Klinger i Patrycja Otto na łamach DGP przeanalizowały sytuację wokół ARM w kontekście kryzysu maseczkowego i niewystarczających dostaw materiałów ochronnych dla szpitali.
Okazuje się, że jeszcze do niedawna w ARM nikt nie traktował kwestii maseczek jako priorytetu. Świadczyć o tym może fakt, że dopiero 4 marca został zmieniony plan finansowy Agencji. Jeśli nałożyć na to niemal równoczesne pojawienie się na świecie ogromnego popytu na sprzęt ochronny, porażka była murowana. Gdy rywalizacją o dostęp do towaru zaczęły kierować narodowe egoizmy, państwo dysponujące niewydolną ARM na pewien czas stało się bezzębne. Ostatecznie, z dużym opóźnieniem, dostawami zaczęto sterować ręcznie z KPRM, a logistyką zajął się między innymi LOT. W tym wypadku znacznie skuteczniej niż ARM.
Jak podawały Klara Klinger i Patrycja Otto, jeszcze na przełomie lutego i marca jeden ze szpitali w Małopolsce otrzymał dosłownie dwie maseczki, a normą były sytuacje, gdy placówka zamawiała ich np. 1,6 tys., a otrzymywała 160. Efekt jest taki, że mimo relatywnie niewielkiej liczby zakażeń wśród ludności Polska pozostaje w europejskiej czołówce, jeśli chodzi o zakażenia wśród personelu medycznego.
Informatorzy, z którymi nieoficjalnie rozmawiał DGP, mówili, że klauzula niejawności wokół ARM pozwoliła przede wszystkim na uniknięcie spektakularnej kompromitacji. Dodawali, że zamówienia na maseczki były złożone na… listopad. Później okazało się, że kluczowym zajęciem Agencji od 2018 r. – co ujawnił portal wysokienapiecie.pl – było skupowanie z rynku węgla. Po to, by ratować kondycję ważnej z punktu widzenia notowań partyjnych branży górniczej. Według portalu proceder trwał od grudnia 2015 r., kiedy po raz pierwszy za pomocą ARM wpompowano w branżę 500 mln złotych.
Schemat w swojej prostocie był genialny. Instytucja działa pod klauzulami niejawności, zatem doskonale można było ukrywać skalę pomocy i nie narażać się na krytykę. Chociażby ze strony Komisji Europejskiej za niedozwoloną pomoc publiczną. W drugiej połowie marca szef Agencji – Janusz Turek – stracił stanowisko (zajmował je od 2014 r.). Jak podano w rządowym komunikacie, celem takiej decyzji było „przyśpieszenie i usprawnienie działań Agencji związanych z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19 […] przy przekazywaniu towarów z rezerw strategicznych, m.in. środków ochrony osobistej, wyrobów medycznych, produktów leczniczych i środków spożywczych specjalnego przeznaczenia dla szpitali i stacji sanitarno-epidemiologicznych”.
poniedziałek, 20 kwietnia 2020
Zyciowy zarobek licencjatow w USA wedlug specjalizacji. Politpoprawnosc
Zyciowy zarobek licencjatow w USA wedlug specjalizacji. Politpoprawnosc
Kończący amerykański koledż zwyczajowo uzyskuje tytuł Bachelor of Arts lub Bachelor of Science. Jest to odpowiednik tytułu licencjata według systemu Unii Europejskiej. Nauka w amerykańskim koledżu trwa zwykle 4 lata. Z tytułem Bachelor można bezpośrednio rozpocząć zdobywanie tytułu Master lub PhD w graduate school. Amerykański uniwersytet zwykle jest złożony z koledżu i graduate school.
"College major" to grupa zaliczonych specjalistycznych kursów. "A college major is a group of courses required by a college in order to receive a degree –– an area you specialize in, like Accounting or Chemistry"
https://www.hamiltonproject.org/charts/career_earnings_by_college_major/
Mediana zarobków w ciągu życia licencjata o specjalizacji:
"Electrical engineering: $1.98 Million
Comp science: 1.67M
Physics: 1.6M
Econ: 1.57M
Math: 1.44M
Chemistry: 1.33M
Biology: 1.17M
History: 1.09M
Philosophy: 0.99M
English: 0.99M
Psychology: 0.96M
Art history: 0.92M"
Kolejność wynagrodzeń "magistrów" jest prawie identyczna ale zarabiają w ciągu życia trochę więcej niż licencjaci po specjalistycznych kursach. Filozofowie, psychologowie i historycy sztuki zarabiają mało.
Premier Morawiecki ukończył studia (1988-1992) na kierunku historia na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Kształcił się następnie na Politechnice Wrocławskiej i Central Connecticut State University, a w 1995 uzyskał dyplom Master of Business Administration na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. W tym samym roku ukończył studia podyplomowe z prawa europejskiego i ekonomiki integracji gospodarczej na Uniwersytecie Hamburskim. Studiował także na Uniwersytecie Bazylejskim i w Kellogg School of Management przy Northwestern University
W 2001 roku po połączeniu Banku Zachodniego i Wielkopolskiego Banku Kredytowego, został członkiem zarządu Banku Zachodniego WBK, a w maju 2007 objął stanowisko prezesa zarządu tego banku.
Panuje taka opinia że osoby które pokończyły mnóstwo różnych kierunków i kursów nie umieją zupełnie NIC a osobami tymi jako marionetkami PR - słupami dyrygują ich sponsorzy płacący za tą kosztowną zabawę w studiowanie.
Poprawność polityczna wymaga aby każdy miał możliwość studiowania. Wyrównywanie szans jest dobre ale bardzo cierpi na tym jakość kształcenia. Ludzie marnie wykształceni rekrutowani po znajomości fatalnie zarządzają korporacjami i państwami. Korzystają z rad równie słabych ekspertów. Zdegenerowana klasa rządząca zaczyna wierzyć we własne kłamstwa i urojenia wielkościowe. Zaczyna wygrywać obślizgłe wazeliniarstwo, przytakiwanie i pochlebstwo. Dalej jest już tylko wszechobejmujące kłamstwo i w pełni zasłużony upadek.
Trener Jarząbek z „Misia” śpiewał tak: „Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu. Niech żyje nam! To śpiewałem ja”
W marcu inflacja HICP liczona przez Eurostat wyniosła w Polsce 3,9 % i obniżyła się o 0,2 % wobec lutego. Jednak w całej UE inflacja była dużo mniejsza i jej spadek był głębszy. Inflacja wyniosła w marcu 1,6 % i była o 0,4 % niższa niż w lutym. Polska razem z Węgrami stała się krajem z najwyższa inflacją cen konsumpcyjnych w UE.
Kończący amerykański koledż zwyczajowo uzyskuje tytuł Bachelor of Arts lub Bachelor of Science. Jest to odpowiednik tytułu licencjata według systemu Unii Europejskiej. Nauka w amerykańskim koledżu trwa zwykle 4 lata. Z tytułem Bachelor można bezpośrednio rozpocząć zdobywanie tytułu Master lub PhD w graduate school. Amerykański uniwersytet zwykle jest złożony z koledżu i graduate school.
"College major" to grupa zaliczonych specjalistycznych kursów. "A college major is a group of courses required by a college in order to receive a degree –– an area you specialize in, like Accounting or Chemistry"
https://www.hamiltonproject.org/charts/career_earnings_by_college_major/
Mediana zarobków w ciągu życia licencjata o specjalizacji:
"Electrical engineering: $1.98 Million
Comp science: 1.67M
Physics: 1.6M
Econ: 1.57M
Math: 1.44M
Chemistry: 1.33M
Biology: 1.17M
History: 1.09M
Philosophy: 0.99M
English: 0.99M
Psychology: 0.96M
Art history: 0.92M"
Kolejność wynagrodzeń "magistrów" jest prawie identyczna ale zarabiają w ciągu życia trochę więcej niż licencjaci po specjalistycznych kursach. Filozofowie, psychologowie i historycy sztuki zarabiają mało.
Premier Morawiecki ukończył studia (1988-1992) na kierunku historia na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Kształcił się następnie na Politechnice Wrocławskiej i Central Connecticut State University, a w 1995 uzyskał dyplom Master of Business Administration na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. W tym samym roku ukończył studia podyplomowe z prawa europejskiego i ekonomiki integracji gospodarczej na Uniwersytecie Hamburskim. Studiował także na Uniwersytecie Bazylejskim i w Kellogg School of Management przy Northwestern University
W 2001 roku po połączeniu Banku Zachodniego i Wielkopolskiego Banku Kredytowego, został członkiem zarządu Banku Zachodniego WBK, a w maju 2007 objął stanowisko prezesa zarządu tego banku.
Panuje taka opinia że osoby które pokończyły mnóstwo różnych kierunków i kursów nie umieją zupełnie NIC a osobami tymi jako marionetkami PR - słupami dyrygują ich sponsorzy płacący za tą kosztowną zabawę w studiowanie.
Poprawność polityczna wymaga aby każdy miał możliwość studiowania. Wyrównywanie szans jest dobre ale bardzo cierpi na tym jakość kształcenia. Ludzie marnie wykształceni rekrutowani po znajomości fatalnie zarządzają korporacjami i państwami. Korzystają z rad równie słabych ekspertów. Zdegenerowana klasa rządząca zaczyna wierzyć we własne kłamstwa i urojenia wielkościowe. Zaczyna wygrywać obślizgłe wazeliniarstwo, przytakiwanie i pochlebstwo. Dalej jest już tylko wszechobejmujące kłamstwo i w pełni zasłużony upadek.
Trener Jarząbek z „Misia” śpiewał tak: „Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu. Niech żyje nam! To śpiewałem ja”
W marcu inflacja HICP liczona przez Eurostat wyniosła w Polsce 3,9 % i obniżyła się o 0,2 % wobec lutego. Jednak w całej UE inflacja była dużo mniejsza i jej spadek był głębszy. Inflacja wyniosła w marcu 1,6 % i była o 0,4 % niższa niż w lutym. Polska razem z Węgrami stała się krajem z najwyższa inflacją cen konsumpcyjnych w UE.
piątek, 17 kwietnia 2020
Praktykujace pielegniarki na 1000 osob populacji i ich całkowita ilosc 2018
Praktykujace pielegniarki na 1000 osob populacji i ich całkowita ilosc 2018
W Polsce jest zaledwie 5 aktywnych pielęgniarek na 1000 mieszkańców. Co gorsza 44% z nich jest już w wieku emerytalnym.
Nie wiadomo co to jest: dramat, farsa, komedia, tragedia...
Wincyj urzędników i podwyżek dla nich !!!
Wincyj wysokopłatnych "zarządów" w "ochronie" zdrowia.
Wincyj półpłynnych debilnych ustaw wydalanych w procesie biegunki legislacyjnej i szybko zmienianych
Wincyj synekur !
Wincyj przywilei !
Wincyj korupcji.
Wincyj samolotów dla nie-rządu
Wszystkie pieniądze na "447"
A ch.j tam z chorymi. Niech czekają do śmierci w kolejce do lekarza specjalisty dwa lata a na zabieg 5 lat.
"Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy"
W Polsce jest zaledwie 5 aktywnych pielęgniarek na 1000 mieszkańców. Co gorsza 44% z nich jest już w wieku emerytalnym.
Nie wiadomo co to jest: dramat, farsa, komedia, tragedia...
Wincyj urzędników i podwyżek dla nich !!!
Wincyj wysokopłatnych "zarządów" w "ochronie" zdrowia.
Wincyj półpłynnych debilnych ustaw wydalanych w procesie biegunki legislacyjnej i szybko zmienianych
Wincyj synekur !
Wincyj przywilei !
Wincyj korupcji.
Wincyj samolotów dla nie-rządu
Wszystkie pieniądze na "447"
A ch.j tam z chorymi. Niech czekają do śmierci w kolejce do lekarza specjalisty dwa lata a na zabieg 5 lat.
"Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie, Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło. A my z księciem wojewodą powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło; dlatego nie tylko nie przeszkadzamy ciągnąć, ale i sami ciągniemy"
czwartek, 16 kwietnia 2020
Polski atom na wieczne nigdy
Polski atom na wieczne nigdy
https://www.bankier.pl/wiadomosc/Polska-elektrownia-jadrowa-na-wieczne-nigdy-7858969.html
"Choć od zmiany władzy minęły już ponad cztery lata, polska elektrownia jądrowa wciąż pozostaje w sferze marzeń i gdybania. W tej kwestii padały już liczne obietnice, jednak obecnie wcale nie jesteśmy bliżej realizacji celu. Wręcz przeciwnie, atom nigdy nie był tak odległy jak dziś. I gdy tylko w uzasadnieniu pojawi się koronawirus, warto mieć świadomość, że to jedynie wymówka.
Polska już raz była bliska wybudowania elektrowni jądrowej. Za komuny rozpoczęła się budowa w Żarnowcu, lecz w rozgardiaszu lat 80. i 90. oraz w związku ze sporym oporem społeczeństwa po katastrofie w Czarnobylu projekt zawieszono. Temat nie zniknął jednak z rządowej agendy, atom od lat jest bowiem postrzegany jako lekarstwo na polskie uzależnienie od węgla. Z czasem cichły też obawy społeczne i rosła świadomość, że obecna technologia to "niebo a ziemia" w porównaniu z Czarnobylem.
By znaleźć polityczne deklaracje wychwalające atom i zapowiedzi budowy elektrowni, nie trzeba się zresztą szczególnie cofać w czasie, obfitowała w nie bowiem i obecna dekada. Rządy PO-PSL, a następnie PiS-u obiecywały, że „już zaraz”, „za rok ogłosimy” i „chcemy budować”. Papier jednak papierem, a rzeczywistość rzeczywistością. Choć dekada się kończy wciąż pozostajemy nie tylko bez elektrowni jądrowej, ale i bez wybranej potencjalnej lokalizacji, a jak się ostatnio okazało również nawet bez inwestora.
PGE wywiesza białą flagę?
Ostatni konsensus zakładał, że elektrownię wybuduje samotnie Polska Grupa Energetyczna, jej prezes poinformował jednak wprost, że spółka sama inwestycji nie uniesie. - Wielkość tej inwestycji będzie przekraczała nasze możliwości – ocenił prezes Wojciech Dąbrowski. Choć jawnego "weto" ze strony PGE brak, podejście do finansowania programu na pewno ulegnie zmianie, w grupie teraz na pierwszym planie mają się bowiem znaleźć oszczędności. Zrzucanie pełnej winy za jądrowe porażki na PGE byłoby jednak błędem. To tylko spółka i nawet należy docenić fakt racjonalnej oceny. Miks PGE oparty jest na węglu, a ten nie daje ulgi nawet w czasach koronawirusa. Tak kosztowny program wymaga woli politycznej (sektor jest bowiem znacjonalizowany), a tej wciąż brak, na co zwrócił uwagę i sam Dąbrowski. Fakt jednak faktem, że deklaracja prezesa Dąbrowskiego w sprawie finansowania oddala nas od polskiego atomu. Znak zapytania stoi bowiem nie tylko przy terminie i lokalizacji projektu, ale nawet przy głównym inwestorze.
Elektrownia jądrowa kluczowa dla dekarbonizacji
Choć elektrownia jądrowa zawsze budziła kontrowersje, to jednak jest nam ona niezbędna do dekarbonizacji energetyki. Przede wszystkim węgiel nie spełnia unijnych wymogów emisyjnych. I choć raptowne odchodzenie od „czarnego złota” byłoby grzechem, nie zmienia to faktu, że w długim terminie na węglu daleko w energetyce nie zajedziemy. Zjedzą nas koszty i podatki. Zresztą nasze górnictwo samo prosi się o dekarbonizację. Ceny polskiego węgla są kosmiczne (wykres powyżej) i znacząco odbiegają od światowych. Mimo jednak, że elektrownie płacą za polski węgiel więcej, niż na światowych rynkach, górnictwo generuje straty (wykres poniżej). Ba, w nierentownych spółkach rozdaje się nawet podwyżki, choć to właśnie koszty są głównym problemem polskiego węgla.Można narzekać, że sztuczna presja UE powiększa węglowy problem, jednak samym narzekaniem z impasu nie wyjdziemy. Jeżeli nie możemy przekonać Brukseli, byśmy dalej stali przy węglu (obecnie 80 proc. naszej energii pochodzi z tego źródła) musimy zaproponować coś innego. A tu w sukurs przychodzi „jądrówka”. I tak też do tej pory nasi politycy przedstawiali sprawę w Brukseli, atom miał być jednym ze sposobów dywersyfikacji polskiego miksu.
Bruksela zmieni kurs?
Dlaczego "jądrówka", a nie np. elektrownie wiatrowe? Te też mają grać istotną rolę w miksie, obecnie jednak całkowita zależność od odnawialnych źródeł energii (OZE) to utopia. I nie chodzi nawet o gigantyczne koszty transformacji, ale i o fakt, że OZE pozostają niestabilne i zależne od pogody. Konwencjonalne źródła (węgiel, gaz, atom) stabilizują system i póki nie została opracowana rentowna metoda magazynowania dużych ilości energii, pozostają one koniecznością w systemie. Stąd polską odpowiedzią na dekarbonizacyjne żądania Brukseli są nie tylko wiatraki i fotowoltaika, ale i gaz oraz właśnie elektrownie jądrowe. Źródła te pozwalają ograniczyć emisje, a jednocześnie dbają o stabilność systemu oraz są pewnym pomostem między mocno obłożonym podatkami węglem, a dotowanym OZE.Oczywiście koronawirus może przynieść i zapewne przyniesie rewizję unijnego podejścia do ekologii w energetyce i planów neutralności klimatycznej – szerzej pisaliśmy o tym w osobnym artykule. Ciężko sobie jednak wyobrazić, by Bruksela kompletnie odeszła od obranego wcześniej „zielonego” kierunku. Dla Kowalskiego oznacza to droższy prąd oraz słabe perspektywy w tej kwestii na przyszłość. Każde opóźnienie w energetycznej dywersyfikacji może mieć realne przełożenie na nasze portfele, nie jest to zatem gdybanie jedynie na szczeblu politycznym, a realna kwestia, która dotyka każdego z nas.
Ileż można tłumaczyć się Sowietami?
Gdy za sterami polskiej energetyki siedział jeszcze minister Krzysztof Tchórzewski, popularne były jego tłumaczenia, że nie jest winą Polski, iż za komuny szła w węgiel, a nie atom. Były to decyzje Związku Radzieckiego. Od upadku komuny minęło już jednak 30 lat, a wciąż 80 proc. naszego miksu to węgiel i to w sporej części brunatny, a więc ten, który generuje najwięcej zanieczyszczeń. Nie ma w UE kraju, który aż tak bazuje na węglu, co czyni nas de facto osamotnionymi w walce o "czarne złoto" (sporą produkcję z węgla brunatnego mają Niemcy - 21 proc. ich miksu - ale sam Berlin jest nastawiony mocno antywęglowo).Energetyka jądrowa zaś - mimo pojawiających się co jakiś czas zapowiedzi odchodzenia od niej - w Europie wciąż trzyma się mocno, przede wszystkim u Francuzów. Elektrownie jądrowe mają, bądź budują wszyscy nasi sąsiedzi. W branże inwestuje się kolejne miliardy, przykładowo pod koniec marca czeski CEZ złożył wniosek dotyczący rozbudowy "jądrówki" w Dukowanach. Pole do budowania politycznych sojuszy w energetyce jądrowej jest więc ogromne.
Dekada zaniedbań
Powagę węglowego problemu oraz rolę „jądrówki” w dekarbonizacji dostrzegały kolejne rządy, które program jądrowy umieszczały w sercu kolejnych energetycznych strategii. Niestety, od deklaracji do realizacji droga daleka, a „jądrówka” pozostawała przez lata „słowem wytrychem” w polskiej energetyce, które przytaczano, gdy padało hasło „dekarbonizacja”, nic się jednak w tej kwestii nie działo. Do wspominanego Żarnowca cofać się nie warto, to bowiem czasy odległe. Liczne deklaracje dotyczące atomu padały jednak i w kończącej się obecnie drugiej dekadzie XXI wieku.
Podróż przez „atomowe” obietnice warto zacząć chwilę przed startem nowej dekady - w końcówce 2009 roku. To wtedy pojawia się dokument dumnie nazywany „Polityką Energetyczą dla Polski” (tzw. PEP2030), który miał być drogowskazem dla energetycznych decyzji kolejnych lat ze szczególnym naciskiem na drugą dekadę XXI wieku. - Uwzględniono realizację strategicznego kierunku, jakim jest dywersyfikacja zarówno nośników energii pierwotnej, jak i kierunków dostaw tych nośników, a także rozwój wszystkich dostępnych technologii wytwarzania energii o racjonalnych kosztach, zwłaszcza energetyki jądrowej jako istotnej technologii z zerową emisją gazów cieplarnianych i małą wrażliwością na wzrost cen paliwa jądrowego - pisano w dziale bezpieczeństwa dostaw.
Dokument mówił zatem zarówno o potrzebie dekarbonizacji (i to zresztą już w samym wstępie), jak i zakładał inwestycje w energetykę jądrową. Najpóźniej w 2020 roku, wedle projektu, w polskiej sieci miała działać już pierwsza elektrownia jądrowa, potem miały powstawać kolejne (do 2025 roku 5,1 proc. produkcji). - Rok 2020 to realny termin uruchomienia pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej - oceniał w 2010 roku minister gospodarki Waldemar Pawlak.
Biurokratyczne rozdwojenie
Budowa pierwszego reaktora jest o tyle istotna, że to właśnie z nim wiążą się największe koszty (płaci się nie tylko za budowę, ale i za technologię, know-how, szkolenia etc.). Polska Grupa Energetyczna powołała nawet dwie spółki – PGE EJ1 i PGE EJ2. Z dwóch spółek nie wykluła się jednak ani jedna elektrownia. Warto wspomnieć, że stery w "jądrowych" spółkach objął m.in. Aleksander Grad (wcześniej minister Skarbu Państwa) i to on okazał się symbolem porażki i marnotrawstwa tamtej polityki. Budowy „jądrówki” nawet nie rozpoczęto, Grad zainkasował jednak „atomowe” pensje. Dziś wprawdzie nie ma już dwóch spółek (jest tylko jedna), jej celem od lat pozostają jednak przygotowania projektu, a realizacja wciąż pozostaje w sferze wyobraźni.
Jeszcze w raporcie PGE za 2019 rok czytamy, że "PGE EJ1 sp. z o.o. jest spółką Grupy Kapitałowej PGE odpowiadającą za bezpośrednie przygotowanie procesu inwestycyjnego, polegającego na przeprowadzeniu badań środowiskowych i lokalizacyjnych oraz uzyskaniu wszelkich niezbędnych decyzji warunkujących budowę pierwszej polskiej elektrowni jądrowej oraz realizację inwestycji". Teraz już jednak wiemy, że PGE w 2020 roku zaczęło na finansowanie projektu kręcić nosem. Co więcej spółka mówi o cięciu wydatków i zaangażowana może zostać w ratowanie górnictwa. Samo PGE EJ1, choć elektrowni brak, pochłonęło w latach 2010-18 447 mln zł.
Blamaż ponad politycznymi podziałami
PEP z 2009 roku okazał się kompletną porażką. Nie tylko nie wybudowaliśmy elektrowni jądrowej do zakładanego 2020 roku, ale nawet nie zaczęliśmy projektu. Strategia w swoich pierwszych zdaniach stawiała na dekarbonizację, tymczasem zwiększyliśmy produkcję energii z węgla. I to przede wszystkim z brunatnego, czyli tego, który najbardziej nas obecnie boli w kontekście opłat za emisję CO2. Blamażowi PEP-u z 2009 roku poświęciliśmy zresztą osobny artykuł, w którym udowadniamy, jak plany kompletnie rozminęły się z rzeczywistością.PEP z 2009 roku stanowi zresztą świetną cezurę. Dekada obowiązywania tej strategii w energetyce przypada bowiem w połowie na rządy PO-PSL, w połowie zaś na rządy koalicji dowodzonej przez PiS. To dowód, że partie potrafią działać ponad podziałami. Tak jak energetyczny „kit” obywatelom wciskała stara koalicja, tak wciska i nowa.
Już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata
Już za PO wiadomo było, że elektrownia nie powstanie w wyznaczonym terminie. W 2014 roku mówiono, że do 2016 roku PGE przedstawi lokalizajce, a blok ruszy w 2024 roku. Chwilę później plany zrewidowano na 2027 rok. Przyzwyczajenie do opóźniania projektu nie ustąpiło i po zmianie władzy. W 2017 roku minister Tchórzewski wprost deklarował, że Polska nie ma wyboru i elektrownie jądrową wybudować musi. - Komisja Europejska nie będzie mogła nam nic zarzucić, elektrownia jądrowa jest nam po prostu potrzebna - wyjaśniał Tchórzewski. Do końca jego kadencji w listopadzie 2019 roku nie wybrano jednak nawet lokalizacji, choć w maju 2016 roku wspominane PGE EJ1 ponownie zapowiadało, że to zrobi. Dokonano nawet wstępnej selekcji. W 2017 roku usłyszeliśmy, że decyzja zapadła i "jądrówkę" budujemy. Projekt nie zszedł jednak z papieru. W 2019 roku deklarowano, że Polska wkrótce będzie miała 6 jadrowych bloków. Żaden nie jest obecnie nawet projektowany.
Gdzie jesteśmy dziś? Najnowszy PEP (projekt z 2019 roku) mówi o pierwszej połowie trzeciej dekady XXI wieku. - W strukturze mocy wytwórczych pomiędzy 2030 a 2035 r. pojawia się pierwszy blok jądrowy o mocy 1-1,5 GW - czytamy w dokumencie. W marcu pojawiła zapowiedź rządowego przedstawiciela Piotra Naimskiego, że za 10-12 miesięcy wybierzemy partnera do budowy. Ani o lokalizacji, ani o finansowaniu nic nie wiemy.
Wciąż pozostajemy zatem w obszarze "już za chwilę ruszymy", zamiast cokolwiek robić. Warto także przypomnieć, że każda wielka energetyczna inwestycja w Polsce jest kończona z opóźnieniem względem planu na początku robót - wprost udowadnia to raport Najwyższej Izby Kontroli. Jeżeli zatem nawet mielibyśmy się sprężyć i obecne budować według planu, to pierwszą połowę trzeciej dekady XXI wieku należy traktować raczej jako pobliże roku 2040. A przypomnijmy, że prąd z polskiego atomu według założeń z 2009 roku miał płynąć już obecnie. Opóźnienia generują też kolejne koszty, a odkładanie inwestycji naraża nas jeszcze bardziej na zmianę warunków (technologicznie świat za 20 lat będzie wyglądał zapewne zupełnie inaczej).
Projekt umarł?
Teraz dodatkowej wymówki dostarcza koronawirus. Rząd ma inne priorytety niż reforma energetyki, a i same spółki zapewne będą oglądać każdą złotówkę ze wszystkich stron. Deklaracja PGE to tylko przedsmak, do wydawania "atomowych" miliardów ciężko będzie po prostu teraz znaleźć chętnego. Należy jednak jeszcze raz podkreślić, że koronawirus będzie jedynie wymówką. W sprawie elektrowni jądrowej politycy kłamali tak często, że i bez koronawirusa ciężko byłoby uwierzyć, że za obecnymi deklaracjami stoją jakiekolwiek szanse na realizację projektu.
De facto należy więc założyć, że projekt atomowy umarł. Brak inwestora, brak lokalizacji, brak partnera, brak także koncepcji. "Wieczne jutro" w tym projekcie obserwujemy nie od dziś i można odnieść wrażenie, że kolejne deklaracje w kwestii atomu to jedynie słowa, które mają pomóc w negocjacjach unijnych dotyczących reformy energetyki. Samej reformy jednak brak (o czym szeroko pisaliśmy na Bankier.pl), a teraz temat w związku z koronawirusem zapewne trafi na boczny tor. O ile już wcześniej tam nie był."
https://www.bankier.pl/wiadomosc/Polska-elektrownia-jadrowa-na-wieczne-nigdy-7858969.html
"Choć od zmiany władzy minęły już ponad cztery lata, polska elektrownia jądrowa wciąż pozostaje w sferze marzeń i gdybania. W tej kwestii padały już liczne obietnice, jednak obecnie wcale nie jesteśmy bliżej realizacji celu. Wręcz przeciwnie, atom nigdy nie był tak odległy jak dziś. I gdy tylko w uzasadnieniu pojawi się koronawirus, warto mieć świadomość, że to jedynie wymówka.
Polska już raz była bliska wybudowania elektrowni jądrowej. Za komuny rozpoczęła się budowa w Żarnowcu, lecz w rozgardiaszu lat 80. i 90. oraz w związku ze sporym oporem społeczeństwa po katastrofie w Czarnobylu projekt zawieszono. Temat nie zniknął jednak z rządowej agendy, atom od lat jest bowiem postrzegany jako lekarstwo na polskie uzależnienie od węgla. Z czasem cichły też obawy społeczne i rosła świadomość, że obecna technologia to "niebo a ziemia" w porównaniu z Czarnobylem.
By znaleźć polityczne deklaracje wychwalające atom i zapowiedzi budowy elektrowni, nie trzeba się zresztą szczególnie cofać w czasie, obfitowała w nie bowiem i obecna dekada. Rządy PO-PSL, a następnie PiS-u obiecywały, że „już zaraz”, „za rok ogłosimy” i „chcemy budować”. Papier jednak papierem, a rzeczywistość rzeczywistością. Choć dekada się kończy wciąż pozostajemy nie tylko bez elektrowni jądrowej, ale i bez wybranej potencjalnej lokalizacji, a jak się ostatnio okazało również nawet bez inwestora.
PGE wywiesza białą flagę?
Ostatni konsensus zakładał, że elektrownię wybuduje samotnie Polska Grupa Energetyczna, jej prezes poinformował jednak wprost, że spółka sama inwestycji nie uniesie. - Wielkość tej inwestycji będzie przekraczała nasze możliwości – ocenił prezes Wojciech Dąbrowski. Choć jawnego "weto" ze strony PGE brak, podejście do finansowania programu na pewno ulegnie zmianie, w grupie teraz na pierwszym planie mają się bowiem znaleźć oszczędności. Zrzucanie pełnej winy za jądrowe porażki na PGE byłoby jednak błędem. To tylko spółka i nawet należy docenić fakt racjonalnej oceny. Miks PGE oparty jest na węglu, a ten nie daje ulgi nawet w czasach koronawirusa. Tak kosztowny program wymaga woli politycznej (sektor jest bowiem znacjonalizowany), a tej wciąż brak, na co zwrócił uwagę i sam Dąbrowski. Fakt jednak faktem, że deklaracja prezesa Dąbrowskiego w sprawie finansowania oddala nas od polskiego atomu. Znak zapytania stoi bowiem nie tylko przy terminie i lokalizacji projektu, ale nawet przy głównym inwestorze.
Elektrownia jądrowa kluczowa dla dekarbonizacji
Choć elektrownia jądrowa zawsze budziła kontrowersje, to jednak jest nam ona niezbędna do dekarbonizacji energetyki. Przede wszystkim węgiel nie spełnia unijnych wymogów emisyjnych. I choć raptowne odchodzenie od „czarnego złota” byłoby grzechem, nie zmienia to faktu, że w długim terminie na węglu daleko w energetyce nie zajedziemy. Zjedzą nas koszty i podatki. Zresztą nasze górnictwo samo prosi się o dekarbonizację. Ceny polskiego węgla są kosmiczne (wykres powyżej) i znacząco odbiegają od światowych. Mimo jednak, że elektrownie płacą za polski węgiel więcej, niż na światowych rynkach, górnictwo generuje straty (wykres poniżej). Ba, w nierentownych spółkach rozdaje się nawet podwyżki, choć to właśnie koszty są głównym problemem polskiego węgla.Można narzekać, że sztuczna presja UE powiększa węglowy problem, jednak samym narzekaniem z impasu nie wyjdziemy. Jeżeli nie możemy przekonać Brukseli, byśmy dalej stali przy węglu (obecnie 80 proc. naszej energii pochodzi z tego źródła) musimy zaproponować coś innego. A tu w sukurs przychodzi „jądrówka”. I tak też do tej pory nasi politycy przedstawiali sprawę w Brukseli, atom miał być jednym ze sposobów dywersyfikacji polskiego miksu.
Bruksela zmieni kurs?
Dlaczego "jądrówka", a nie np. elektrownie wiatrowe? Te też mają grać istotną rolę w miksie, obecnie jednak całkowita zależność od odnawialnych źródeł energii (OZE) to utopia. I nie chodzi nawet o gigantyczne koszty transformacji, ale i o fakt, że OZE pozostają niestabilne i zależne od pogody. Konwencjonalne źródła (węgiel, gaz, atom) stabilizują system i póki nie została opracowana rentowna metoda magazynowania dużych ilości energii, pozostają one koniecznością w systemie. Stąd polską odpowiedzią na dekarbonizacyjne żądania Brukseli są nie tylko wiatraki i fotowoltaika, ale i gaz oraz właśnie elektrownie jądrowe. Źródła te pozwalają ograniczyć emisje, a jednocześnie dbają o stabilność systemu oraz są pewnym pomostem między mocno obłożonym podatkami węglem, a dotowanym OZE.Oczywiście koronawirus może przynieść i zapewne przyniesie rewizję unijnego podejścia do ekologii w energetyce i planów neutralności klimatycznej – szerzej pisaliśmy o tym w osobnym artykule. Ciężko sobie jednak wyobrazić, by Bruksela kompletnie odeszła od obranego wcześniej „zielonego” kierunku. Dla Kowalskiego oznacza to droższy prąd oraz słabe perspektywy w tej kwestii na przyszłość. Każde opóźnienie w energetycznej dywersyfikacji może mieć realne przełożenie na nasze portfele, nie jest to zatem gdybanie jedynie na szczeblu politycznym, a realna kwestia, która dotyka każdego z nas.
Ileż można tłumaczyć się Sowietami?
Gdy za sterami polskiej energetyki siedział jeszcze minister Krzysztof Tchórzewski, popularne były jego tłumaczenia, że nie jest winą Polski, iż za komuny szła w węgiel, a nie atom. Były to decyzje Związku Radzieckiego. Od upadku komuny minęło już jednak 30 lat, a wciąż 80 proc. naszego miksu to węgiel i to w sporej części brunatny, a więc ten, który generuje najwięcej zanieczyszczeń. Nie ma w UE kraju, który aż tak bazuje na węglu, co czyni nas de facto osamotnionymi w walce o "czarne złoto" (sporą produkcję z węgla brunatnego mają Niemcy - 21 proc. ich miksu - ale sam Berlin jest nastawiony mocno antywęglowo).Energetyka jądrowa zaś - mimo pojawiających się co jakiś czas zapowiedzi odchodzenia od niej - w Europie wciąż trzyma się mocno, przede wszystkim u Francuzów. Elektrownie jądrowe mają, bądź budują wszyscy nasi sąsiedzi. W branże inwestuje się kolejne miliardy, przykładowo pod koniec marca czeski CEZ złożył wniosek dotyczący rozbudowy "jądrówki" w Dukowanach. Pole do budowania politycznych sojuszy w energetyce jądrowej jest więc ogromne.
Dekada zaniedbań
Powagę węglowego problemu oraz rolę „jądrówki” w dekarbonizacji dostrzegały kolejne rządy, które program jądrowy umieszczały w sercu kolejnych energetycznych strategii. Niestety, od deklaracji do realizacji droga daleka, a „jądrówka” pozostawała przez lata „słowem wytrychem” w polskiej energetyce, które przytaczano, gdy padało hasło „dekarbonizacja”, nic się jednak w tej kwestii nie działo. Do wspominanego Żarnowca cofać się nie warto, to bowiem czasy odległe. Liczne deklaracje dotyczące atomu padały jednak i w kończącej się obecnie drugiej dekadzie XXI wieku.
Podróż przez „atomowe” obietnice warto zacząć chwilę przed startem nowej dekady - w końcówce 2009 roku. To wtedy pojawia się dokument dumnie nazywany „Polityką Energetyczą dla Polski” (tzw. PEP2030), który miał być drogowskazem dla energetycznych decyzji kolejnych lat ze szczególnym naciskiem na drugą dekadę XXI wieku. - Uwzględniono realizację strategicznego kierunku, jakim jest dywersyfikacja zarówno nośników energii pierwotnej, jak i kierunków dostaw tych nośników, a także rozwój wszystkich dostępnych technologii wytwarzania energii o racjonalnych kosztach, zwłaszcza energetyki jądrowej jako istotnej technologii z zerową emisją gazów cieplarnianych i małą wrażliwością na wzrost cen paliwa jądrowego - pisano w dziale bezpieczeństwa dostaw.
Dokument mówił zatem zarówno o potrzebie dekarbonizacji (i to zresztą już w samym wstępie), jak i zakładał inwestycje w energetykę jądrową. Najpóźniej w 2020 roku, wedle projektu, w polskiej sieci miała działać już pierwsza elektrownia jądrowa, potem miały powstawać kolejne (do 2025 roku 5,1 proc. produkcji). - Rok 2020 to realny termin uruchomienia pierwszej w Polsce elektrowni jądrowej - oceniał w 2010 roku minister gospodarki Waldemar Pawlak.
Biurokratyczne rozdwojenie
Budowa pierwszego reaktora jest o tyle istotna, że to właśnie z nim wiążą się największe koszty (płaci się nie tylko za budowę, ale i za technologię, know-how, szkolenia etc.). Polska Grupa Energetyczna powołała nawet dwie spółki – PGE EJ1 i PGE EJ2. Z dwóch spółek nie wykluła się jednak ani jedna elektrownia. Warto wspomnieć, że stery w "jądrowych" spółkach objął m.in. Aleksander Grad (wcześniej minister Skarbu Państwa) i to on okazał się symbolem porażki i marnotrawstwa tamtej polityki. Budowy „jądrówki” nawet nie rozpoczęto, Grad zainkasował jednak „atomowe” pensje. Dziś wprawdzie nie ma już dwóch spółek (jest tylko jedna), jej celem od lat pozostają jednak przygotowania projektu, a realizacja wciąż pozostaje w sferze wyobraźni.
Jeszcze w raporcie PGE za 2019 rok czytamy, że "PGE EJ1 sp. z o.o. jest spółką Grupy Kapitałowej PGE odpowiadającą za bezpośrednie przygotowanie procesu inwestycyjnego, polegającego na przeprowadzeniu badań środowiskowych i lokalizacyjnych oraz uzyskaniu wszelkich niezbędnych decyzji warunkujących budowę pierwszej polskiej elektrowni jądrowej oraz realizację inwestycji". Teraz już jednak wiemy, że PGE w 2020 roku zaczęło na finansowanie projektu kręcić nosem. Co więcej spółka mówi o cięciu wydatków i zaangażowana może zostać w ratowanie górnictwa. Samo PGE EJ1, choć elektrowni brak, pochłonęło w latach 2010-18 447 mln zł.
Blamaż ponad politycznymi podziałami
PEP z 2009 roku okazał się kompletną porażką. Nie tylko nie wybudowaliśmy elektrowni jądrowej do zakładanego 2020 roku, ale nawet nie zaczęliśmy projektu. Strategia w swoich pierwszych zdaniach stawiała na dekarbonizację, tymczasem zwiększyliśmy produkcję energii z węgla. I to przede wszystkim z brunatnego, czyli tego, który najbardziej nas obecnie boli w kontekście opłat za emisję CO2. Blamażowi PEP-u z 2009 roku poświęciliśmy zresztą osobny artykuł, w którym udowadniamy, jak plany kompletnie rozminęły się z rzeczywistością.PEP z 2009 roku stanowi zresztą świetną cezurę. Dekada obowiązywania tej strategii w energetyce przypada bowiem w połowie na rządy PO-PSL, w połowie zaś na rządy koalicji dowodzonej przez PiS. To dowód, że partie potrafią działać ponad podziałami. Tak jak energetyczny „kit” obywatelom wciskała stara koalicja, tak wciska i nowa.
Już za cztery lata Polska będzie mistrzem świata
Już za PO wiadomo było, że elektrownia nie powstanie w wyznaczonym terminie. W 2014 roku mówiono, że do 2016 roku PGE przedstawi lokalizajce, a blok ruszy w 2024 roku. Chwilę później plany zrewidowano na 2027 rok. Przyzwyczajenie do opóźniania projektu nie ustąpiło i po zmianie władzy. W 2017 roku minister Tchórzewski wprost deklarował, że Polska nie ma wyboru i elektrownie jądrową wybudować musi. - Komisja Europejska nie będzie mogła nam nic zarzucić, elektrownia jądrowa jest nam po prostu potrzebna - wyjaśniał Tchórzewski. Do końca jego kadencji w listopadzie 2019 roku nie wybrano jednak nawet lokalizacji, choć w maju 2016 roku wspominane PGE EJ1 ponownie zapowiadało, że to zrobi. Dokonano nawet wstępnej selekcji. W 2017 roku usłyszeliśmy, że decyzja zapadła i "jądrówkę" budujemy. Projekt nie zszedł jednak z papieru. W 2019 roku deklarowano, że Polska wkrótce będzie miała 6 jadrowych bloków. Żaden nie jest obecnie nawet projektowany.
Gdzie jesteśmy dziś? Najnowszy PEP (projekt z 2019 roku) mówi o pierwszej połowie trzeciej dekady XXI wieku. - W strukturze mocy wytwórczych pomiędzy 2030 a 2035 r. pojawia się pierwszy blok jądrowy o mocy 1-1,5 GW - czytamy w dokumencie. W marcu pojawiła zapowiedź rządowego przedstawiciela Piotra Naimskiego, że za 10-12 miesięcy wybierzemy partnera do budowy. Ani o lokalizacji, ani o finansowaniu nic nie wiemy.
Wciąż pozostajemy zatem w obszarze "już za chwilę ruszymy", zamiast cokolwiek robić. Warto także przypomnieć, że każda wielka energetyczna inwestycja w Polsce jest kończona z opóźnieniem względem planu na początku robót - wprost udowadnia to raport Najwyższej Izby Kontroli. Jeżeli zatem nawet mielibyśmy się sprężyć i obecne budować według planu, to pierwszą połowę trzeciej dekady XXI wieku należy traktować raczej jako pobliże roku 2040. A przypomnijmy, że prąd z polskiego atomu według założeń z 2009 roku miał płynąć już obecnie. Opóźnienia generują też kolejne koszty, a odkładanie inwestycji naraża nas jeszcze bardziej na zmianę warunków (technologicznie świat za 20 lat będzie wyglądał zapewne zupełnie inaczej).
Projekt umarł?
Teraz dodatkowej wymówki dostarcza koronawirus. Rząd ma inne priorytety niż reforma energetyki, a i same spółki zapewne będą oglądać każdą złotówkę ze wszystkich stron. Deklaracja PGE to tylko przedsmak, do wydawania "atomowych" miliardów ciężko będzie po prostu teraz znaleźć chętnego. Należy jednak jeszcze raz podkreślić, że koronawirus będzie jedynie wymówką. W sprawie elektrowni jądrowej politycy kłamali tak często, że i bez koronawirusa ciężko byłoby uwierzyć, że za obecnymi deklaracjami stoją jakiekolwiek szanse na realizację projektu.
De facto należy więc założyć, że projekt atomowy umarł. Brak inwestora, brak lokalizacji, brak partnera, brak także koncepcji. "Wieczne jutro" w tym projekcie obserwujemy nie od dziś i można odnieść wrażenie, że kolejne deklaracje w kwestii atomu to jedynie słowa, które mają pomóc w negocjacjach unijnych dotyczących reformy energetyki. Samej reformy jednak brak (o czym szeroko pisaliśmy na Bankier.pl), a teraz temat w związku z koronawirusem zapewne trafi na boczny tor. O ile już wcześniej tam nie był."
środa, 15 kwietnia 2020
Neosanacja rozkrada Polske 2
Neosanacja rozkrada Polske 2
Towary w handlu międzynarodowym z reguły transportuje się kontenerami. Na duże dystanse najtańszy jest towarowy transport morski. Droższy jest alternatywny ( nie zawsze możliwy do zastosowania ) transport kolejowy a najdroższe ale i najszybsze jest Cargo lotnicze.
Regularny transport kolejowy dużego kontenera 40 stopowego na linii Szanghaj - Małaszewicze kosztuje 5800 USD. Gwarantowany maksymalny czas operacji to 14 dni ale niektórym transportom wystarczy 11 dni.
W roli powietrznych ciężarówek używane są często samoloty Boeing 747 który już wysłużyły sie w transporcie pasażerskim. Z uwagi na ekonomie w transporcie towarowym samoloty lataja troszkę wolniej niż w pasażerskim co jest bez znaczenia dla klientów. Zużycie paliwa jest istotną pozycją w kosztach operacji Cargo.
Produkowany od 2010 roku Boeing 747-400/8 ma zależną od wersji ładowność użytkową 162 400 – 214 503 kg a powierzchnie ładunkową 1100m3
Koncerny UPS i DHL obejmują swoimi operacjami cały glob.
UPS utrzymuje regularną linie towarową między Szanghajem i Frankfurtem nad Menem bez międzylądowania. Są to wielkie porty lotnicze. UPS za pełne Cargo B747-400 czyli na obu pokładach 140 ton z Szanghaju do Frankfurtu żądał 1,28mln USD ale pewnie coś można czasem wytargować. Za kilogram Cargo trzeba było zapłacić 9.15 dolara czyli bardzo drogo. Tańszy jest rosnący w siłe China Cargo Airlines z siedzibą w Szanghaju.
Generalnie kurs B-747 z Chin do Europy kosztuje 330-800 tysięcy dolarów.
W dobie Internetu wspomożonego Czarnym Internetem mało co uchowa się w tajemnicy.
W marcu Czesi w Chin sprowadzili na potrzeby walki z Koronawirusem 6 samolotów z Cargo z Chin. Przykładowo 19 marca do Czech przybył samolot An-124 Rusłan, który przywiózł z Chin jednorazowo 106.337 kg sprzętu jak maseczki, kombinezony, przyłbice i inne. Operacje logistycznie obsługiwał DHL licząc sobie za całość 371.116 USD. Koszt kilograma Cargo wyniósł tylko 3,49 USD. Czesi mają więc głowę do interesów i musieli się targować mając inną dobrą ofertę. Pewnie wpływ na niską cenę mają też obecne niskie ceny paliw.
Samoloty sowieckie znane były z bardzo dużego zużycia paliwa. Potężny, zabytkowy Antonow 225 z 1988 roku w warunkach porównywalnych z B-747 spala prawie trzy razy tyle paliwa co Boeing. Totez An-225 z 80 ton Cargo z Chin do Polski międzylądował w Ałma Acie aby zatankować paliwo na dalszy lot.
Bardzo rzadko używanego An-225 wyczarterował do operacji brytyjski Chapman Freeborn Airchartering Ltd. no bo Polski nie-rzad nie umie nic zrobić.
Wczorajszy lot An-225 z 80 tonami Cargo z Chin do Polski kosztował wariacką kwote 12 mln.
Przy dzisiejszym kursie dolara koszt przewiezienia 4 kontenerów koleją wyniósłby 4 x 5800 USD x 4.14 zł/USD = 96200 zł czyli 124.8 razy taniej nie zapłacił "polski" nie-rząd.
Czesi za 80 ton lotniczego Cargo z Chin zapłacili 1,158, 680 zł czyli 10.4 raza taniej.
Sporo ktoś zarobił z Dojnej Zmiany ! Przy okazji pewnie zarobił ktoś w Londynie za lewą fakturę i na banderowskiej Ukrainie, umiłowanej przez nie-rząd.
Towary w handlu międzynarodowym z reguły transportuje się kontenerami. Na duże dystanse najtańszy jest towarowy transport morski. Droższy jest alternatywny ( nie zawsze możliwy do zastosowania ) transport kolejowy a najdroższe ale i najszybsze jest Cargo lotnicze.
Regularny transport kolejowy dużego kontenera 40 stopowego na linii Szanghaj - Małaszewicze kosztuje 5800 USD. Gwarantowany maksymalny czas operacji to 14 dni ale niektórym transportom wystarczy 11 dni.
W roli powietrznych ciężarówek używane są często samoloty Boeing 747 który już wysłużyły sie w transporcie pasażerskim. Z uwagi na ekonomie w transporcie towarowym samoloty lataja troszkę wolniej niż w pasażerskim co jest bez znaczenia dla klientów. Zużycie paliwa jest istotną pozycją w kosztach operacji Cargo.
Produkowany od 2010 roku Boeing 747-400/8 ma zależną od wersji ładowność użytkową 162 400 – 214 503 kg a powierzchnie ładunkową 1100m3
Koncerny UPS i DHL obejmują swoimi operacjami cały glob.
UPS utrzymuje regularną linie towarową między Szanghajem i Frankfurtem nad Menem bez międzylądowania. Są to wielkie porty lotnicze. UPS za pełne Cargo B747-400 czyli na obu pokładach 140 ton z Szanghaju do Frankfurtu żądał 1,28mln USD ale pewnie coś można czasem wytargować. Za kilogram Cargo trzeba było zapłacić 9.15 dolara czyli bardzo drogo. Tańszy jest rosnący w siłe China Cargo Airlines z siedzibą w Szanghaju.
Generalnie kurs B-747 z Chin do Europy kosztuje 330-800 tysięcy dolarów.
W dobie Internetu wspomożonego Czarnym Internetem mało co uchowa się w tajemnicy.
W marcu Czesi w Chin sprowadzili na potrzeby walki z Koronawirusem 6 samolotów z Cargo z Chin. Przykładowo 19 marca do Czech przybył samolot An-124 Rusłan, który przywiózł z Chin jednorazowo 106.337 kg sprzętu jak maseczki, kombinezony, przyłbice i inne. Operacje logistycznie obsługiwał DHL licząc sobie za całość 371.116 USD. Koszt kilograma Cargo wyniósł tylko 3,49 USD. Czesi mają więc głowę do interesów i musieli się targować mając inną dobrą ofertę. Pewnie wpływ na niską cenę mają też obecne niskie ceny paliw.
Samoloty sowieckie znane były z bardzo dużego zużycia paliwa. Potężny, zabytkowy Antonow 225 z 1988 roku w warunkach porównywalnych z B-747 spala prawie trzy razy tyle paliwa co Boeing. Totez An-225 z 80 ton Cargo z Chin do Polski międzylądował w Ałma Acie aby zatankować paliwo na dalszy lot.
Bardzo rzadko używanego An-225 wyczarterował do operacji brytyjski Chapman Freeborn Airchartering Ltd. no bo Polski nie-rzad nie umie nic zrobić.
Wczorajszy lot An-225 z 80 tonami Cargo z Chin do Polski kosztował wariacką kwote 12 mln.
Przy dzisiejszym kursie dolara koszt przewiezienia 4 kontenerów koleją wyniósłby 4 x 5800 USD x 4.14 zł/USD = 96200 zł czyli 124.8 razy taniej nie zapłacił "polski" nie-rząd.
Czesi za 80 ton lotniczego Cargo z Chin zapłacili 1,158, 680 zł czyli 10.4 raza taniej.
Sporo ktoś zarobił z Dojnej Zmiany ! Przy okazji pewnie zarobił ktoś w Londynie za lewą fakturę i na banderowskiej Ukrainie, umiłowanej przez nie-rząd.
wtorek, 14 kwietnia 2020
Nie bedzie polskiego elektrobusu. NCBR zamyka program za 2,7 mld zl
Nie będzie polskiego elektrobusu. NCBR zamyka program za 2,7 mld zł
https://www.transport-publiczny.pl/wiadomosci/ncbr-zamyka-bez-realizacji-program-budowy-polskiego-elektrobusu-64324.html
" Fiaskiem kończy się drugie postępowanie na „narodowy elektrobus”. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBR) postanowiło zamknąć postępowanie w ramach programu Bezemisyjny Transport Publiczny. Jeszcze dwa lata temu planowano przeznaczyć na niego 2,3 mld złotych, a w roku 2019 kwotę zwiększono o dalsze 400 mln złotych. W zamian uruchomiono program "Szybka Ścieżka" o wartości jedynie 200 mln złotych. Był to jeden ze sztandarowych projektów z zakresu rozwoju elektromobilności w Polsce.
„W związku z uruchomieniem „Szybkiej Ścieżki – OZE w transporcie” NCBR zamyka drugie już postępowanie w programie „Bezemisyjny transport publiczny” (BTP). Nowatorska formuła tego programu, w kontekście obowiązujących procedur, skali zamówienia oraz czasu niezbędnego na realizację zaplanowanych etapów, nie pozwala na kontynuację działań na rzecz bezemisyjności w transporcie publicznym w obecnym kształcie” – poinformował na swojej stronie internetowej NCBR.
NCBR realizował program „BTP” we współpracy z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (NFOŚiGW), które oferowało możliwość uzyskania przez samorządy dofinansowania na zakup opracowanych w ramach programu pojazdów, o ile powodzeniem zakończyłyby się prace badawczo-rozwojowe realizowane w części badawczej „BTP”. Przeprowadzenie skomplikowanego, finansowanego przez NCBR, procesu badawczego w całości, zgodnie z warunkami i kryteriami określonymi wspólnie z samorządami w postępowaniu, warunkowało możliwość uruchomienia puli środków z NFOŚiGW.
W ramach tego programu BTP powstać miał narodowy autobus elektryczny, który nie tylko cechowałby się najnowocześniejszymi rozwiązaniami technologicznymi, ale także byłby dostosowany do potrzeb polskich samorządów. Na realizację tego flagowego programu z zakresu rozwoju elektromobilności po kilku zmianach zamierzano przeznaczyć ok. 2,7 mld złotych. Ambitny projekt ma teraz zastąpić „Szybka Ścieżka”, w ramach której przyznane zostaną środki o rząd wielkości mniejsze.
– Już po wpadce z Ursusem należało zaprzestać prób odkrywania koła na nowo i zdecydować się o przeznaczeniu środków finansowych na dofinansowanie samorządowych zakupów już istniejących modeli autobusów. Dziś dodatkowo dochodzą dwa pytania. Czy zaoszczędzone środki będą wciąż miały cel związany z elektromobilnością, czy też posłużą finansowaniu celów związanych z walką z koronawirsuem w rozmaitych aspektach i czy samorządy stać będzie w ogóle na zakupy tego typu droższych jednak pojazdów? – pyta Adrian Furgalski, prezes zarządu Zespołu Doradców Gospodarczych TOR.
Miało być tak pięknie, czyli autobus polski, elektryczny, a nawet autonomiczny
Postępowanie na autobus elektryczny zostało rozpisane przez NCBR wraz z innymi podmiotami na początku roku 2018. Jego celem miało być opracowanie projektu i wdrożenie do produkcji składającego się w całości z polskich podzespołów autobusu elektrycznego.
W założeniach pierwszego przetargu określono, że faza badawczo-rozwojowa (B+R) a potem wdrożeniowa, czyli zakupy elektrobusów, zakończy się do 2023 r. NCBR, dzięki podpisanej umowie z NFOŚiGW, wyłożyć miał 2,3 mld złotych netto, z czego większość miała trafić do samorządów jako zwrotne i bezzwrotne dofinansowanie zakupów autobusów wymyślonych przez polskich inżynierów. Nieco ponad 100 mln zł z tej kwoty miało zostać przeznaczone na część badawczo-rozwojową.
Zamówienie miało być realizowane w ramach BTS, które miało być jednym z kół zamachowych Planu Elektromobilności przygotowanego przez zespół Mateusza Morawieckiego, gdy jeszcze szefował resortowi rozwoju. Plan ten zakładał, że poza generalnym rozwojem przemysłu i rynku elektromotoryzacyjnego, Polska stanie się zagłębiem produkcji i zbytu autobusów elektrycznych. Według ówczesnych zapowiedzi urzędników odpowiedzialnych za ten projekt, do 2020 r. ma po naszym kraju jeździć tysiąc takich pojazdów. W chwili ogłoszenia programu było ich 80.
W sierpniu 2018 NCBR opublikowało specyfikację autobusu elektrycznego, który ma zostać zbudowany w ramach konkursu. Określono m.in. wymagania dotyczące autobusów MIDI, MAXI i MEGA oraz oczekiwania co do zakresu autonomiczności. Jeszcze przed końcem roku 2018 zaczęły pojawiać się informacje o tym, że najwięksi gracze na rynku autobusów mogą nie być zainteresowani udziałem w konkursie. Braku entuzjazmu nie wykazywał m.in. Solaris, który zgłosił szereg uwag dotyczących kwestii formalnych i technicznych.
W listopadzie 2018 roku, gdy otworzono oferty okazało się, że do postępowania nie przystąpił żaden duży producent autobusów. Swoje decyzje producenci argumentowali m.in. koniecznością przeniesienia praw do stworzonych rozwiązań czy terminów i niektórych założeń technicznych. Wpłynęły tylko dokumenty od trzech konsorcjów z odpowiednio Ursusem i Autosanem na czele oraz od Politechniki Śląskiej. Ta ostatnia okazała się najkorzystniejsza finansowo, ale wszystkie trzy przekraczały budżet.
To jednak nie był koniec kłopotów. NCBR przyznał wprawdzie pieniądze na fazę badawczo-rozwojową wszystkim trzem podmiotom, ale na początku roku 2019, po kontroli Urzędu Zamówień Publicznych oferty producenta z Sanoka oraz Politechniki zostały odrzucone. W grze pozostał tylko Ursus, który jednak w owym czasie wpadł już w głębokie kłopoty finansowe i rozpoczął proces restrukturyzacji. W czerwcu 2019 NCBR podjął decyzję o unieważnieniu całego postępowania. Powodem wykluczenia zwycięskiej i jedynej ważnej oferty Ursus Busa było to, że firma nie była w stanie złożyć poprawnych dokumentów potwierdzających brak podstaw do wykluczenia. NCBR zapowiedział jednak, że środki nie przepadną i rozpocznie się dialog technicznych, który miał pozwolić jeszcze raz podejść do realizacji pomysłu na budowę polskiego autobusu elektrycznego.
W lipcu 2019 r. NCBR poinformowało o zamknięciu dialogu technicznego i rozpisaniu zamówienia w formie partnerstwa innowacyjnego na dostawę nowych autobusów elektrycznych dla polskich miast. Podstawowe zasady się nie zmieniły w porównaniu z zakończonym fiaskiem pierwszym konkursem, ale Centrum dorzuciło do puli na całość programu ponad 400 mln zł. Do nowego postępowania zgłosiło się wielu chętnych, ale i jego nie udało się zakończyć. Na początku roku 2020 spośród oferentów wybrano podmioty spełniające kryteria i to one powinny były zostać zaproszone do składania ofert. Teraz okazało się, że i to postępowanie zamknięto – informacja o tym została przekazana w kilku cytowanych na początku tekstu zdaniach.
„Szybka Ścieżka” zamiast BTP. Wnioski do 10 lipca
W zamian za ambitny i wielomiliardowy projekt budowy polskiego elektrobusu ogłoszony został konkurs „Szybka Ścieżka” z pulą środków 200 mln zł. „Dzięki Funduszom Europejskim polskie firmy i jednostki naukowe stworzą nowatorskie rozwiązania w trzech obszarach badawczych wskazanych przez rządową agencję. Są to: paliwa ciekłe, paliwa gazowe oraz elektromobilność” – poinformował NCBR. Skala alternatywnych dla BTP działań jest więc o rząd wielkości mniejsza.
W każdym z tematów badawczych NCBR wskazał po kilka zagadnień, które powinny być przedmiotem projektu. W ramach tematu „paliwa gazowe” to między innymi opracowanie prototypowych konstrukcji pojazdów dla transportu zbiorowego, zasilanych biogazem, biometanem lub biowodorem oraz wdrażanie infrastruktury zapewniającej również powszechny dostęp dla klientów indywidualnych, a w „elektromobilności” to na przykład opracowanie systemów wytwarzania i tankowania wodoru FC z elektrolizy.
Jak twierdzi NCBR, uruchomienie dedykowanego innowacyjnym rozwiązaniom w transporcie publicznym konkursu ma na celu przyśpieszenie i ułatwienie rozpoczęcia prac nad nowymi technologiami w tym obszarze – zwłaszcza dot. bezemisyjności pojazdów – w sytuacji, w której przed samorządami i całą gospodarką stoi szereg wyzwań. Finansowanie prac badawczo-rozwojowych o różnym charakterze, zakresie i skali – bez konieczności tworzenia w pełni funkcjonalnych pojazdów – pozwoli na szybszą realizację projektów, a tym samym zwiększenie potencjału i możliwości rodzimych producentów i jednostek naukowych. W tym konkursie możliwe jest dofinansowanie projektów, których miejsca realizacji znajdują się w regionach słabiej rozwiniętych, tj. wszystkich województwach z wyjątkiem województwa mazowieckiego. Na wnioski NCBR czeka od 30 kwietnia do 10 lipca br."
https://www.transport-publiczny.pl/wiadomosci/ncbr-zamyka-bez-realizacji-program-budowy-polskiego-elektrobusu-64324.html
" Fiaskiem kończy się drugie postępowanie na „narodowy elektrobus”. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBR) postanowiło zamknąć postępowanie w ramach programu Bezemisyjny Transport Publiczny. Jeszcze dwa lata temu planowano przeznaczyć na niego 2,3 mld złotych, a w roku 2019 kwotę zwiększono o dalsze 400 mln złotych. W zamian uruchomiono program "Szybka Ścieżka" o wartości jedynie 200 mln złotych. Był to jeden ze sztandarowych projektów z zakresu rozwoju elektromobilności w Polsce.
„W związku z uruchomieniem „Szybkiej Ścieżki – OZE w transporcie” NCBR zamyka drugie już postępowanie w programie „Bezemisyjny transport publiczny” (BTP). Nowatorska formuła tego programu, w kontekście obowiązujących procedur, skali zamówienia oraz czasu niezbędnego na realizację zaplanowanych etapów, nie pozwala na kontynuację działań na rzecz bezemisyjności w transporcie publicznym w obecnym kształcie” – poinformował na swojej stronie internetowej NCBR.
NCBR realizował program „BTP” we współpracy z Narodowym Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej (NFOŚiGW), które oferowało możliwość uzyskania przez samorządy dofinansowania na zakup opracowanych w ramach programu pojazdów, o ile powodzeniem zakończyłyby się prace badawczo-rozwojowe realizowane w części badawczej „BTP”. Przeprowadzenie skomplikowanego, finansowanego przez NCBR, procesu badawczego w całości, zgodnie z warunkami i kryteriami określonymi wspólnie z samorządami w postępowaniu, warunkowało możliwość uruchomienia puli środków z NFOŚiGW.
W ramach tego programu BTP powstać miał narodowy autobus elektryczny, który nie tylko cechowałby się najnowocześniejszymi rozwiązaniami technologicznymi, ale także byłby dostosowany do potrzeb polskich samorządów. Na realizację tego flagowego programu z zakresu rozwoju elektromobilności po kilku zmianach zamierzano przeznaczyć ok. 2,7 mld złotych. Ambitny projekt ma teraz zastąpić „Szybka Ścieżka”, w ramach której przyznane zostaną środki o rząd wielkości mniejsze.
– Już po wpadce z Ursusem należało zaprzestać prób odkrywania koła na nowo i zdecydować się o przeznaczeniu środków finansowych na dofinansowanie samorządowych zakupów już istniejących modeli autobusów. Dziś dodatkowo dochodzą dwa pytania. Czy zaoszczędzone środki będą wciąż miały cel związany z elektromobilnością, czy też posłużą finansowaniu celów związanych z walką z koronawirsuem w rozmaitych aspektach i czy samorządy stać będzie w ogóle na zakupy tego typu droższych jednak pojazdów? – pyta Adrian Furgalski, prezes zarządu Zespołu Doradców Gospodarczych TOR.
Miało być tak pięknie, czyli autobus polski, elektryczny, a nawet autonomiczny
Postępowanie na autobus elektryczny zostało rozpisane przez NCBR wraz z innymi podmiotami na początku roku 2018. Jego celem miało być opracowanie projektu i wdrożenie do produkcji składającego się w całości z polskich podzespołów autobusu elektrycznego.
W założeniach pierwszego przetargu określono, że faza badawczo-rozwojowa (B+R) a potem wdrożeniowa, czyli zakupy elektrobusów, zakończy się do 2023 r. NCBR, dzięki podpisanej umowie z NFOŚiGW, wyłożyć miał 2,3 mld złotych netto, z czego większość miała trafić do samorządów jako zwrotne i bezzwrotne dofinansowanie zakupów autobusów wymyślonych przez polskich inżynierów. Nieco ponad 100 mln zł z tej kwoty miało zostać przeznaczone na część badawczo-rozwojową.
Zamówienie miało być realizowane w ramach BTS, które miało być jednym z kół zamachowych Planu Elektromobilności przygotowanego przez zespół Mateusza Morawieckiego, gdy jeszcze szefował resortowi rozwoju. Plan ten zakładał, że poza generalnym rozwojem przemysłu i rynku elektromotoryzacyjnego, Polska stanie się zagłębiem produkcji i zbytu autobusów elektrycznych. Według ówczesnych zapowiedzi urzędników odpowiedzialnych za ten projekt, do 2020 r. ma po naszym kraju jeździć tysiąc takich pojazdów. W chwili ogłoszenia programu było ich 80.
W sierpniu 2018 NCBR opublikowało specyfikację autobusu elektrycznego, który ma zostać zbudowany w ramach konkursu. Określono m.in. wymagania dotyczące autobusów MIDI, MAXI i MEGA oraz oczekiwania co do zakresu autonomiczności. Jeszcze przed końcem roku 2018 zaczęły pojawiać się informacje o tym, że najwięksi gracze na rynku autobusów mogą nie być zainteresowani udziałem w konkursie. Braku entuzjazmu nie wykazywał m.in. Solaris, który zgłosił szereg uwag dotyczących kwestii formalnych i technicznych.
W listopadzie 2018 roku, gdy otworzono oferty okazało się, że do postępowania nie przystąpił żaden duży producent autobusów. Swoje decyzje producenci argumentowali m.in. koniecznością przeniesienia praw do stworzonych rozwiązań czy terminów i niektórych założeń technicznych. Wpłynęły tylko dokumenty od trzech konsorcjów z odpowiednio Ursusem i Autosanem na czele oraz od Politechniki Śląskiej. Ta ostatnia okazała się najkorzystniejsza finansowo, ale wszystkie trzy przekraczały budżet.
To jednak nie był koniec kłopotów. NCBR przyznał wprawdzie pieniądze na fazę badawczo-rozwojową wszystkim trzem podmiotom, ale na początku roku 2019, po kontroli Urzędu Zamówień Publicznych oferty producenta z Sanoka oraz Politechniki zostały odrzucone. W grze pozostał tylko Ursus, który jednak w owym czasie wpadł już w głębokie kłopoty finansowe i rozpoczął proces restrukturyzacji. W czerwcu 2019 NCBR podjął decyzję o unieważnieniu całego postępowania. Powodem wykluczenia zwycięskiej i jedynej ważnej oferty Ursus Busa było to, że firma nie była w stanie złożyć poprawnych dokumentów potwierdzających brak podstaw do wykluczenia. NCBR zapowiedział jednak, że środki nie przepadną i rozpocznie się dialog technicznych, który miał pozwolić jeszcze raz podejść do realizacji pomysłu na budowę polskiego autobusu elektrycznego.
W lipcu 2019 r. NCBR poinformowało o zamknięciu dialogu technicznego i rozpisaniu zamówienia w formie partnerstwa innowacyjnego na dostawę nowych autobusów elektrycznych dla polskich miast. Podstawowe zasady się nie zmieniły w porównaniu z zakończonym fiaskiem pierwszym konkursem, ale Centrum dorzuciło do puli na całość programu ponad 400 mln zł. Do nowego postępowania zgłosiło się wielu chętnych, ale i jego nie udało się zakończyć. Na początku roku 2020 spośród oferentów wybrano podmioty spełniające kryteria i to one powinny były zostać zaproszone do składania ofert. Teraz okazało się, że i to postępowanie zamknięto – informacja o tym została przekazana w kilku cytowanych na początku tekstu zdaniach.
„Szybka Ścieżka” zamiast BTP. Wnioski do 10 lipca
W zamian za ambitny i wielomiliardowy projekt budowy polskiego elektrobusu ogłoszony został konkurs „Szybka Ścieżka” z pulą środków 200 mln zł. „Dzięki Funduszom Europejskim polskie firmy i jednostki naukowe stworzą nowatorskie rozwiązania w trzech obszarach badawczych wskazanych przez rządową agencję. Są to: paliwa ciekłe, paliwa gazowe oraz elektromobilność” – poinformował NCBR. Skala alternatywnych dla BTP działań jest więc o rząd wielkości mniejsza.
W każdym z tematów badawczych NCBR wskazał po kilka zagadnień, które powinny być przedmiotem projektu. W ramach tematu „paliwa gazowe” to między innymi opracowanie prototypowych konstrukcji pojazdów dla transportu zbiorowego, zasilanych biogazem, biometanem lub biowodorem oraz wdrażanie infrastruktury zapewniającej również powszechny dostęp dla klientów indywidualnych, a w „elektromobilności” to na przykład opracowanie systemów wytwarzania i tankowania wodoru FC z elektrolizy.
Jak twierdzi NCBR, uruchomienie dedykowanego innowacyjnym rozwiązaniom w transporcie publicznym konkursu ma na celu przyśpieszenie i ułatwienie rozpoczęcia prac nad nowymi technologiami w tym obszarze – zwłaszcza dot. bezemisyjności pojazdów – w sytuacji, w której przed samorządami i całą gospodarką stoi szereg wyzwań. Finansowanie prac badawczo-rozwojowych o różnym charakterze, zakresie i skali – bez konieczności tworzenia w pełni funkcjonalnych pojazdów – pozwoli na szybszą realizację projektów, a tym samym zwiększenie potencjału i możliwości rodzimych producentów i jednostek naukowych. W tym konkursie możliwe jest dofinansowanie projektów, których miejsca realizacji znajdują się w regionach słabiej rozwiniętych, tj. wszystkich województwach z wyjątkiem województwa mazowieckiego. Na wnioski NCBR czeka od 30 kwietnia do 10 lipca br."
sobota, 11 kwietnia 2020
Rosnacy deficyt lekarzy i pielegniarek
Rosnacy deficyt lekarzy i pielegniarek w Polsce
Już przed "pandemią" Koronawirusa różne prognozy rynku pracy wskazywały na szybko nadchodzący deficyt ponad 20 tysięcy lekarzy, 50 tysięcy pielęgniarek i położnych oraz 10 tysięcy ratowników medycznych. Deficyt ten podwoi się za 20-30 lat. Polska jest zupełnie nie przygotowana na wzrost zapotrzebowania na opiekę zdrowotną.
Deficyt personelu medycznego wynika z:
-niskiej podaży kadr do zawodów medycznych
-odpływu lekarzy i pielęgniarek na Zachód gdzie zarabiają wielokrotnie więcej mając przy tym komfortowe warunki pracy i życia oraz możliwość rozwoju zawodowego
-starzenia się ludności, które radykalnie zwiększa zapotrzebowanie na usługi ochrony zdrowia.
Skumulowały się katastrofalne zaniedbania wielu lat nie-rządów.
Rabunek polskiego państwa i społeczeństwa rozbojem "447" byłby prawdziwym pogromem systemu ochrony zdrowia.
Już przed "pandemią" Koronawirusa różne prognozy rynku pracy wskazywały na szybko nadchodzący deficyt ponad 20 tysięcy lekarzy, 50 tysięcy pielęgniarek i położnych oraz 10 tysięcy ratowników medycznych. Deficyt ten podwoi się za 20-30 lat. Polska jest zupełnie nie przygotowana na wzrost zapotrzebowania na opiekę zdrowotną.
Deficyt personelu medycznego wynika z:
-niskiej podaży kadr do zawodów medycznych
-odpływu lekarzy i pielęgniarek na Zachód gdzie zarabiają wielokrotnie więcej mając przy tym komfortowe warunki pracy i życia oraz możliwość rozwoju zawodowego
-starzenia się ludności, które radykalnie zwiększa zapotrzebowanie na usługi ochrony zdrowia.
Skumulowały się katastrofalne zaniedbania wielu lat nie-rządów.
Rabunek polskiego państwa i społeczeństwa rozbojem "447" byłby prawdziwym pogromem systemu ochrony zdrowia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)