poniedziałek, 22 maja 2023

Ciarki mi przechodza, gdy słysze, ze kobieta jest 'niedoinwestowana'

 Ciarki mi przechodza,  gdy słysze, ze kobieta jest 'niedoinwestowana'
https://weekend.gazeta.pl/weekend/7,177333,29767346,ciarki-mi-przechodza-gdy-slysze-ze-kobieta-jest-niedoinwestowana.html
"Działaczka społeczna Sylwia Bujak w 1928 roku po powrocie ze wsi pisze o mieszkających tam kobietach, że z przemęczenia żyją na granicy męczeństwa. Są w ciąży lub w połogu, harują od świtu do nocy, są niedożywione, śpią czasami razem ze zwierzętami, są licho ubrane, myją się dwa razy w roku. Trudno sobie wyobrazić, jak te realia wyglądały.

W "Chłopkach" opisuję głównie Polskę międzywojenną, także w okresie światowego kryzysu, który przeorał polską wieś. Lekarze i społecznicy byli zdruzgotani tym, co widzieli na wsi. Dzięki ich relacjom znamy bardzo dużo opisów bezgranicznej biedy, wyniszczenia kobiet i ich bezsilności wobec losu.

Jedna z lekarek, autorka relacji zamieszczonej w konkursowych "Pamiętnikach lekarzy", po siedmiu latach pracy na wielkopolskiej wsi pisała, że chłopi żyją jak w średniowieczu, i pytała retorycznie: Kto wie, co się dzieje z ludnością wsi polskiej? Rzucam to pytanie tym, co są wykształceni i rozumni. Czy wiedzą, czy zdają sobie sprawę z nędzy, jaka panuje w chatach najkulturalniejszej nawet dzielnicy polskiej?
Życie kobiet na wsi jawi się jako nieustanne unikanie ryzyka: gwałtu podczas pasionki (jak w historii siedmiolatki pasającej gęsi), kazirodczych nadużyć, z których córki rodziły ojcom dzieci, przemocy mężów, śmierci w trakcie kolejnego porodu.

To najbardziej drastyczne sytuacje, ale rzeczywiście każdy z etapów mógł okazać się bardzo ciężki dla wiejskiej dziewczyny. Wiele z nich pracowało od dziecka, część oddawana była na służbę do bogatych gospodarzy za wikt. Zamiast do szkoły niektóre wysyłane były na pastwisko i do pracy, a gdy dorosły, rodzice decydowali, za kogo wyjdą za mąż.
    Moim zdaniem te niechciane zamążpójścia, właściwie sprzedaż dziewczyny za morgi, to było jedno z silniejszych i bardziej traumatycznych wydarzeń w ich życiu. Wielu z nich nikt nie pytał o zdanie, rodziny ubijały interes. Ten dawał krowę, tamten kilka morgów, zapisywali, kto kogo w rodzinie spłaca, i już, po swatach. Teraz do kościoła.

Relacje dziewczyn, które błagały, uciekały, chciały odebrać sobie życie, byle tylko nie wyjść za mąż za wskazanego przez rodzinę mężczyznę, są wstrząsające. Szczerze mówiąc, nie byłam wcześniej świadoma skali ani tego, że to jeszcze tak działało właściwie do lat 40. XX wieku.

Piszę w książce o tym, że każda wieś miała swój rejestr złamanych serc. Dziewczyny zakochiwały się, ale słyszały, że nie mogą poślubić chłopaka, bo to "dziad". Albo one okazywały się "dziadówkami". Mężczyźni oczywiście też mieli łamane serca w ten sposób. Władza należała do rodziców w sposób bezwzględny.
Przed "Chłopkami. Opowieścią o naszych babkach" napisała pani "Służące do wszystkiego" – o tym, jak trudne, nieprzewidywalne i mało sprawcze było życie kobiet na służbie. Dla mnie chłopki to jednak dwa kręgi piekielne głębiej.

Nie w każdym przypadku. Ale jeśli chodzi o te z najuboższych rodzin, można się zastanowić – znając dwie perspektywy, realiów wiejskich i służby w mieście – czy poleciłybyśmy im wyjazd, czy raczej pozostanie.
Sugerowałabym opuścić wieś międzywojenną. Pomimo dużego ryzyka, że źle się trafi – w domu państwa w mieście będą złe warunki bytowe, praca okaże się ponad siły, pani będzie kapryśna, a pan być może będzie chciał je molestować seksualnie. Ale nawet jeśli się wyląduje w okropnym miejscu, to istnieje zawsze szansa na poprawę losu na kolejnej służbie.
Dziewczyny na służbie miały własne pieniądze i mogły poza pracą robić, co chcą.

Choćby wyjść za mąż, nie pytając nikogo o zgodę. Przy odrobinie szczęścia miały nie tylko własne łóżko, ale nawet pokoik, służbówkę.

    Pozostanie na wsi na ogół oznaczało znój, brak perspektyw, własnego łóżka i własnych pieniędzy, harówkę, bezwzględne podporządkowanie rodzinie i być może wydanie za mąż za morgi.

Czy to po "Służących" narodził się w pani głowie pomysł na rozbudowanie w kolejnej książce wątku chłopek przybywających do miast na służbę?

Nie. "Chłopki" wynikły z tego, jak zostały przyjęte "Służące". Dostałam mnóstwo sygnałów świadczących o tym, że opisywane przeze mnie historie są żywą częścią rodzinnych opowieści, a tytułowe służące to konkretne babcie i prababcie. Widziałam, jaki wielki ból wywołuje mówienie o ich losie, biedzie i poniewierce, szczególnie w kobietach, które często opowiadały mi o swoich babciach ze ściśniętym gardłem. Odzew był tak emocjonalny, że uznałam, iż powinnam sięgnąć głębiej i napisać o chłopkach. O tych wszystkich babciach i prababciach, które nie miały butów i którym rodzina wypominała, że są „darmozjadami", zanim uciekły do pracy do miasta, a także o ich matkach i siostrach.
Trudne emocje wzięły się z wcześniejszej niewiedzy i odkrycia bolesnej prawdy? Bo można mieć suchą informację, że "jednooka prababcia urodziła dwanaścioro dzieci", a można się dowiedzieć, że ostatnie urodziła w wieku 46 lat, a nie miała oka, bo mąż ją tak pobił, że je straciła.
Wiele osób mówiło mi: Aha, to na tym polegała praca służącej, to już wiem, dlaczego babcia nigdy nie chciała o tym opowiadać. Jedna z kobiet napisała mi, że bardzo trudno jej się czytało tę książkę, a jednocześnie zaczęła rozumieć, "dlaczego babcia była taka, jaka była". Czyli nieprzystępna, pochłonięta religią i lękiem przed przyszłością.
    Wiele osób tak naprawdę mało wie o życiu swoich chłopskich rodzin w poprzednich generacjach. Zwłaszcza młodsze pokolenia, które nie miały już nic wspólnego ze wsią, których rodzice awansowali społecznie, przenieśli się do miast.

Często te rodziny odcinały się od swoich bliskich, przestawały ich odwiedzać, bo babcia miała wychodek i nie chcieli patrzeć na wiejską biedę. "Miastowi" czuli, że należą do innego świata, wstydzili się wsi i nie byli ciekawi przeszłości swoich rodzin.
A teraz chcemy poznać te historie?

W ostatnich latach mamy do czynienia z tzw. ludowym zwrotem, powstało sporo literatury poświęconej chłopom, pańszczyźnie i jej konsekwencjom. To wywołało większe zaciekawienie własną historią rodzinną i potrzebą zadawania pytań.
Część ludzi nie identyfikuje się z tradycją elit, nie odnajduje się w niej ze swoją choćby nawet mglistą wiedzą o tym, kim byli ich dziadkowie, pradziadkowie czy rodzice. W przedwojennej Polsce 70 proc. ludzi mieszkało na wsi. Natomiast w przekazie – także tym kształtowanym przez dziennikarzy – pokazuje się elegancję i zabawę elit w miastach. "To były czasy!" – tak się prezentuje II RP. A gdzie bose chłopki i ubodzy robotnicy, czyli razem jakieś 90 proc. społeczeństwa? Ludzie mają dosyć pompatycznego i nieprawdziwego przedstawiania polskiej historii.  
Zgadzam się z panią. Jak dwudziestolecie, to eleganckie kamienice, bale w Adrii, szykowna generałowa Beckowa. Wieś i bieda ledwie przeciera się w tych opowieściach. A w kamienicy o pięknej fasadzie, ale na szóstym podwórku studni, na strychu, w jednej izbie mieszkała wielodzietna rodzina, a na dworcu w Warszawie stacjonowały przedstawicielki misji dworcowej, które wyłapywały, kierując się oceną wyglądu, dziewczyny ze wsi narażone na uwikłanie w prostytucję. Czy spodziewała się pani tego, co znajdzie, zagłębiając się w historię chłopek?
Nie wiem, czy bym się na ten temat zdecydowała, wiedząc, jak trudnym okaże się wyzwaniem. Nie tylko emocjonalnie. Wymagał też znalezienia właściwej tonacji i formy, by nie przytłoczyć czytelnika opisywanym morzem cierpienia. Nam, wychowanym do hedonizmu, poszukiwania szczęścia i bodźców, aby było jeszcze milej, trudno ze spokojem patrzeć na los tych kobiet, który polegał niemal wyłącznie na znoju, próbie – często nieludzkim wysiłkiem – zapewnienia sobie i swoim dzieciom jedynie podstawowych potrzeb, rezygnacji z pragnień i wszelkich ambicji, z ewentualną nagrodą za to wszystko w życiu pozagrobowym.
Oczywiście inaczej wyglądało życie córki kmiecia, bogatego chłopa, choć stanowili oni margines, a inaczej wyrobnika rolnego czy gospodarza na kilku morgach. A mimo to bogatsze chłopki też harowały ponad swoje siły i były zależne od mężczyzn: ojca, a potem męża.
Chłopki czuły swoją krzywdę?

Na wielu poziomach i z wielu stron! I wbrew powszechnemu przekonaniu, że były uległe i pogodzone z losem, że były pokornymi dewotkami. Miały poczucie, jak jedna napisała w pamiętniku, że są "cichymi bohaterkami".

    Czuły się spracowane, samotne, schorowane, a 30-latki wyglądały jak staruszki. Wiele z nich miało poczucie, że ich los nie może być inny, religia wpajała im, że powinny bez skargi znosić swój krzyż, co nie znaczy, że nie cierpiały.

Jedna z nich wspominała, że kiedy wypłakiwała się babci i opowiadała o swoim ciężkim małżeństwie, ta mówiła jej: Nie płacz, każda kobieta to niewolnica i twój los inny nie będzie. Takie życie.
Jak dawało się je przeżyć?

Wiele kobiet przystosowywało się do swego losu, oddając się bez reszty religii i żyjąc dla dzieci. Ten model polskiej rodziny bardzo długo był powszechny. Z własnego dzieciństwa pamiętam, że w wielu rodzinach żona i dzieci miały swój świat, a mąż jechał bocznym torem, traktowany trochę jak złota rączka, techniczny, ktoś, kogo się nie lubi, z kim właściwie nie ma się kontaktu. Te dwa światy zazwyczaj funkcjonowały w małżeństwach niedobranych, zawartych z pragmatycznych powodów.
Inne chłopki po prostu uciekały ze wsi, najczęściej na służbę. Nie tylko przed biedą, ale właśnie przed władzą ojca albo żeby nie słyszeć, że są "darmozjadami".

Wiele marzyło od dziecka, by 'zostać panią". Nie harować, ładnie wyglądać, jeść dobre rzeczy. To się udawało nielicznym, jeśli rodziców było stać, aby wysłać córkę do seminarium nauczycielskiego albo do szkoły handlowej, ale dla większości chłopskich rodzin edukacja inna niż podstawowa była poza zasięgiem.

    Problemem przedwojennej wsi było też to, że nawet gdy ktoś się wykształcił, to uciekał ze wsi, niewielu wracało i ją modernizowało. Największym marzeniem było dać drapaka, dlatego też wieś słabo się zmieniała.

Ale kobiety chciały zmian i lepszego życia. Te bardziej świadome, kiedy tylko miały możliwość, zapisywały się do rozmaitych organizacji, stowarzyszeń, uczyły się gotować, szyć, zakładały ogródki. Starały się mierzyć z losem aktywnie.
Miasto od wsi dzieliła przepaść.   

Kolosalna. Miasta się modernizowały, medycyna szła w nich do przodu, dostęp do edukacji był dużo łatwiejszy. Miasto odjechało wsi bardzo daleko. Chłopi pozostali wciąż wykluczonymi, a chłopki tym bardziej. Bo rodzinę rzadko było stać na wykształcenie wszystkich dzieci i najczęściej pierwszy w kolejce był syn. Babom szkoły przecież nie potrzeba, bo celem ich życia jest rodzenie dzieci.

Chłopów nie było stać na leczenie i to był dramat.
    Przedwojenną wieś przedstawia się jako biedną, ciemną i zabobonną, często obwiniając o to jej mieszkańców. To nieporozumienie, bo przecież chłopi płacili nędznym życiem za wieki wykluczeń. Do hamulcowych, którym nie zależało na zmianie, należał przede wszystkim Kościół katolicki.

Który trzymał w szachu kobiety, narzucając im, że przed ślubem mają być czyste jak źródło, a później mają nieść swój krzyż przez życie.

Jak zawsze chodziło o to, żeby mieć kontrolę nad kobietą i jej ciałem. W latach 30. lekarze prowadzili kampanię na rzecz aborcji z przyczyn społecznych i regulacji poczęć. Chodziło o naukę antykoncepcji. Powstała wielka awantura, Kościół oczywiście zrobił wszystko, aby do tej poprawki nie dopuścić, a poradniom świadomego macierzyństwa przypiął łatkę morderców dzieci. Rodzenie było zresztą nie tylko obowiązkiem religijnym, ale także patriotycznym. Kto nas obroni, jak kobiety przestaną rodzić? Wiemy wszyscy, jak to się skończyło.
Traumy przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Czy z chłopskością też tak być może jest?

Pewne przekonania tkwią w nas głęboko i czasem nie mamy świadomości, że to pokoleniowy przekaz. W ostatnim rozdziale oddaję głos wnukom i wnuczkom chłopek i jedna z nich mówi o tym, że jej chłopska mama tak formułowała swoją filozofię życiową: Kto się pod ławką urodził, ten na nią nie wejdzie.

Działaczka społeczna Sylwia Bujak w 1928 roku po powrocie ze wsi pisze o mieszkających tam kobietach, że z przemęczenia żyją na granicy męczeństwa. Są w ciąży lub w połogu, harują od świtu do nocy, są niedożywione, śpią czasami razem ze zwierzętami, są licho ubrane, myją się dwa razy w roku. Trudno sobie wyobrazić, jak te realia wyglądały.

W "Chłopkach" opisuję głównie Polskę międzywojenną, także w okresie światowego kryzysu, który przeorał polską wieś. Lekarze i społecznicy byli zdruzgotani tym, co widzieli na wsi. Dzięki ich relacjom znamy bardzo dużo opisów bezgranicznej biedy, wyniszczenia kobiet i ich bezsilności wobec losu.

Jedna z lekarek, autorka relacji zamieszczonej w konkursowych "Pamiętnikach lekarzy", po siedmiu latach pracy na wielkopolskiej wsi pisała, że chłopi żyją jak w średniowieczu, i pytała retorycznie: Kto wie, co się dzieje z ludnością wsi polskiej? Rzucam to pytanie tym, co są wykształceni i rozumni. Czy wiedzą, czy zdają sobie sprawę z nędzy, jaka panuje w chatach najkulturalniejszej nawet dzielnicy polskiej?
Życie kobiet na wsi jawi się jako nieustanne unikanie ryzyka: gwałtu podczas pasionki (jak w historii siedmiolatki pasającej gęsi), kazirodczych nadużyć, z których córki rodziły ojcom dzieci, przemocy mężów, śmierci w trakcie kolejnego porodu.

To najbardziej drastyczne sytuacje, ale rzeczywiście każdy z etapów mógł okazać się bardzo ciężki dla wiejskiej dziewczyny. Wiele z nich pracowało od dziecka, część oddawana była na służbę do bogatych gospodarzy za wikt. Zamiast do szkoły niektóre wysyłane były na pastwisko i do pracy, a gdy dorosły, rodzice decydowali, za kogo wyjdą za mąż.

    Moim zdaniem te niechciane zamążpójścia, właściwie sprzedaż dziewczyny za morgi, to było jedno z silniejszych i bardziej traumatycznych wydarzeń w ich życiu. Wielu z nich nikt nie pytał o zdanie, rodziny ubijały interes. Ten dawał krowę, tamten kilka morgów, zapisywali, kto kogo w rodzinie spłaca, i już, po swatach. Teraz do kościoła.

Relacje dziewczyn, które błagały, uciekały, chciały odebrać sobie życie, byle tylko nie wyjść za mąż za wskazanego przez rodzinę mężczyznę, są wstrząsające. Szczerze mówiąc, nie byłam wcześniej świadoma skali ani tego, że to jeszcze tak działało właściwie do lat 40. XX wieku.

Piszę w książce o tym, że każda wieś miała swój rejestr złamanych serc. Dziewczyny zakochiwały się, ale słyszały, że nie mogą poślubić chłopaka, bo to "dziad". Albo one okazywały się "dziadówkami". Mężczyźni oczywiście też mieli łamane serca w ten sposób. Władza należała do rodziców w sposób bezwzględny.   
Żony dyplomatów na przyjęciu. Wśród pań: pierwsza dama Maria Mościska, Jadwiga Becka oraz Izbela Szembek.
Dwudziestolecie międzywojenne było czasem niepowtarzalnego stylu w modzie? "To nie do końca prawda"
Przed "Chłopkami. Opowieścią o naszych babkach" napisała pani "Służące do wszystkiego" – o tym, jak trudne, nieprzewidywalne i mało sprawcze było życie kobiet na służbie. Dla mnie chłopki to jednak dwa kręgi piekielne głębiej.

Nie w każdym przypadku. Ale jeśli chodzi o te z najuboższych rodzin, można się zastanowić – znając dwie perspektywy, realiów wiejskich i służby w mieście – czy poleciłybyśmy im wyjazd, czy raczej pozostanie.

Sugerowałabym opuścić wieś międzywojenną. Pomimo dużego ryzyka, że źle się trafi – w domu państwa w mieście będą złe warunki bytowe, praca okaże się ponad siły, pani będzie kapryśna, a pan być może będzie chciał je molestować seksualnie. Ale nawet jeśli się wyląduje w okropnym miejscu, to istnieje zawsze szansa na poprawę losu na kolejnej służbie.
Na przybywające ze wsi do miasta dziewczęta czyhają handlarze żywym towarem. Pomocy przybyszkom udzielają rozmaite towarzystwa kobiece. Dziewczyny na służbie miały własne pieniądze i mogły poza pracą robić, co chcą.

Choćby wyjść za mąż, nie pytając nikogo o zgodę. Przy odrobinie szczęścia miały nie tylko własne łóżko, ale nawet pokoik, służbówkę.

    Pozostanie na wsi na ogół oznaczało znój, brak perspektyw, własnego łóżka i własnych pieniędzy, harówkę, bezwzględne podporządkowanie rodzinie i być może wydanie za mąż za morgi.

Czy to po "Służących" narodził się w pani głowie pomysł na rozbudowanie w kolejnej książce wątku chłopek przybywających do miast na służbę?

Nie. "Chłopki" wynikły z tego, jak zostały przyjęte "Służące". Dostałam mnóstwo sygnałów świadczących o tym, że opisywane przeze mnie historie są żywą częścią rodzinnych opowieści, a tytułowe służące to konkretne babcie i prababcie. Widziałam, jaki wielki ból wywołuje mówienie o ich losie, biedzie i poniewierce, szczególnie w kobietach, które często opowiadały mi o swoich babciach ze ściśniętym gardłem. Odzew był tak emocjonalny, że uznałam, iż powinnam sięgnąć głębiej i napisać o chłopkach. O tych wszystkich babciach i prababciach, które nie miały butów i którym rodzina wypominała, że są „darmozjadami", zanim uciekły do pracy do miasta, a także o ich matkach i siostrach.
Na mieszkanie w kamienicy czynszowej stać było nawet przeciętnego urzędnika, a 'bliżej ulicy' - inteligencję przedwojenną, inżynierów, nauczycieli wyższych uczelni, lekarzy. Mieszkali tu też drobni przedsiębiorcy
Mieszkania z początku XX wieku wymagają ogromu codziennej pracy, którą kiedyś wykonywali służący
Trudne emocje wzięły się z wcześniejszej niewiedzy i odkrycia bolesnej prawdy? Bo można mieć suchą informację, że "jednooka prababcia urodziła dwanaścioro dzieci", a można się dowiedzieć, że ostatnie urodziła w wieku 46 lat, a nie miała oka, bo mąż ją tak pobił, że je straciła.
Wysyłanie dzieci na służbę do bogatszych gospodarzy to dla najuboższych rodzin wielodzietnych ratunek przed głodem.

Wiele osób mówiło mi: Aha, to na tym polegała praca służącej, to już wiem, dlaczego babcia nigdy nie chciała o tym opowiadać. Jedna z kobiet napisała mi, że bardzo trudno jej się czytało tę książkę, a jednocześnie zaczęła rozumieć, "dlaczego babcia była taka, jaka była". Czyli nieprzystępna, pochłonięta religią i lękiem przed przyszłością.

    Wiele osób tak naprawdę mało wie o życiu swoich chłopskich rodzin w poprzednich generacjach. Zwłaszcza młodsze pokolenia, które nie miały już nic wspólnego ze wsią, których rodzice awansowali społecznie, przenieśli się do miast.

Często te rodziny odcinały się od swoich bliskich, przestawały ich odwiedzać, bo babcia miała wychodek i nie chcieli patrzeć na wiejską biedę. "Miastowi" czuli, że należą do innego świata, wstydzili się wsi i nie byli ciekawi przeszłości swoich rodzin.

A teraz chcemy poznać te historie?

W ostatnich latach mamy do czynienia z tzw. ludowym zwrotem, powstało sporo literatury poświęconej chłopom, pańszczyźnie i jej konsekwencjom. To wywołało większe zaciekawienie własną historią rodzinną i potrzebą zadawania pytań.

Część ludzi nie identyfikuje się z tradycją elit, nie odnajduje się w niej ze swoją choćby nawet mglistą wiedzą o tym, kim byli ich dziadkowie, pradziadkowie czy rodzice. W przedwojennej Polsce 70 proc. ludzi mieszkało na wsi. Natomiast w przekazie – także tym kształtowanym przez dziennikarzy – pokazuje się elegancję i zabawę elit w miastach. "To były czasy!" – tak się prezentuje II RP. A gdzie bose chłopki i ubodzy robotnicy, czyli razem jakieś 90 proc. społeczeństwa? Ludzie mają dosyć pompatycznego i nieprawdziwego przedstawiania polskiej historii.  
Zgadzam się z panią. Jak dwudziestolecie, to eleganckie kamienice, bale w Adrii, szykowna generałowa Beckowa. Wieś i bieda ledwie przeciera się w tych opowieściach. A w kamienicy o pięknej fasadzie, ale na szóstym podwórku studni, na strychu, w jednej izbie mieszkała wielodzietna rodzina, a na dworcu w Warszawie stacjonowały przedstawicielki misji dworcowej, które wyłapywały, kierując się oceną wyglądu, dziewczyny ze wsi narażone na uwikłanie w prostytucję. Czy spodziewała się pani tego, co znajdzie, zagłębiając się w historię chłopek?

Nie wiem, czy bym się na ten temat zdecydowała, wiedząc, jak trudnym okaże się wyzwaniem. Nie tylko emocjonalnie. Wymagał też znalezienia właściwej tonacji i formy, by nie przytłoczyć czytelnika opisywanym morzem cierpienia. Nam, wychowanym do hedonizmu, poszukiwania szczęścia i bodźców, aby było jeszcze milej, trudno ze spokojem patrzeć na los tych kobiet, który polegał niemal wyłącznie na znoju, próbie – często nieludzkim wysiłkiem – zapewnienia sobie i swoim dzieciom jedynie podstawowych potrzeb, rezygnacji z pragnień i wszelkich ambicji, z ewentualną nagrodą za to wszystko w życiu pozagrobowym.

Oczywiście inaczej wyglądało życie córki kmiecia, bogatego chłopa, choć stanowili oni margines, a inaczej wyrobnika rolnego czy gospodarza na kilku morgach. A mimo to bogatsze chłopki też harowały ponad swoje siły i były zależne od mężczyzn: ojca, a potem męża.
Chłopki czuły swoją krzywdę?

Na wielu poziomach i z wielu stron! I wbrew powszechnemu przekonaniu, że były uległe i pogodzone z losem, że były pokornymi dewotkami. Miały poczucie, jak jedna napisała w pamiętniku, że są "cichymi bohaterkami".

    Czuły się spracowane, samotne, schorowane, a 30-latki wyglądały jak staruszki. Wiele z nich miało poczucie, że ich los nie może być inny, religia wpajała im, że powinny bez skargi znosić swój krzyż, co nie znaczy, że nie cierpiały.

Jedna z nich wspominała, że kiedy wypłakiwała się babci i opowiadała o swoim ciężkim małżeństwie, ta mówiła jej: Nie płacz, każda kobieta to niewolnica i twój los inny nie będzie. Takie życie.
Jak dawało się je przeżyć?

Wiele kobiet przystosowywało się do swego losu, oddając się bez reszty religii i żyjąc dla dzieci. Ten model polskiej rodziny bardzo długo był powszechny. Z własnego dzieciństwa pamiętam, że w wielu rodzinach żona i dzieci miały swój świat, a mąż jechał bocznym torem, traktowany trochę jak złota rączka, techniczny, ktoś, kogo się nie lubi, z kim właściwie nie ma się kontaktu. Te dwa światy zazwyczaj funkcjonowały w małżeństwach niedobranych, zawartych z pragmatycznych powodów.
Jesienią potrzebne są kopaczki. Wykopki ziemniaków trwają około trzech tygodni, więc można zarobić trochę grosza.

Inne chłopki po prostu uciekały ze wsi, najczęściej na służbę. Nie tylko przed biedą, ale właśnie przed władzą ojca albo żeby nie słyszeć, że są "darmozjadami".

Wiele marzyło od dziecka, by 'zostać panią". Nie harować, ładnie wyglądać, jeść dobre rzeczy. To się udawało nielicznym, jeśli rodziców było stać, aby wysłać córkę do seminarium nauczycielskiego albo do szkoły handlowej, ale dla większości chłopskich rodzin edukacja inna niż podstawowa była poza zasięgiem.

    Problemem przedwojennej wsi było też to, że nawet gdy ktoś się wykształcił, to uciekał ze wsi, niewielu wracało i ją modernizowało. Największym marzeniem było dać drapaka, dlatego też wieś słabo się zmieniała.

Ale kobiety chciały zmian i lepszego życia. Te bardziej świadome, kiedy tylko miały możliwość, zapisywały się do rozmaitych organizacji, stowarzyszeń, uczyły się gotować, szyć, zakładały ogródki. Starały się mierzyć z losem aktywnie.
Miasto od wsi dzieliła przepaść.   

Kolosalna. Miasta się modernizowały, medycyna szła w nich do przodu, dostęp do edukacji był dużo łatwiejszy. Miasto odjechało wsi bardzo daleko. Chłopi pozostali wciąż wykluczonymi, a chłopki tym bardziej. Bo rodzinę rzadko było stać na wykształcenie wszystkich dzieci i najczęściej pierwszy w kolejce był syn. Babom szkoły przecież nie potrzeba, bo celem ich życia jest rodzenie dzieci.

Chłopów nie było stać na leczenie i to był dramat.

    Przedwojenną wieś przedstawia się jako biedną, ciemną i zabobonną, często obwiniając o to jej mieszkańców. To nieporozumienie, bo przecież chłopi płacili nędznym życiem za wieki wykluczeń. Do hamulcowych, którym nie zależało na zmianie, należał przede wszystkim Kościół katolicki.

Który trzymał w szachu kobiety, narzucając im, że przed ślubem mają być czyste jak źródło, a później mają nieść swój krzyż przez życie.

Jak zawsze chodziło o to, żeby mieć kontrolę nad kobietą i jej ciałem. W latach 30. lekarze prowadzili kampanię na rzecz aborcji z przyczyn społecznych i regulacji poczęć. Chodziło o naukę antykoncepcji. Powstała wielka awantura, Kościół oczywiście zrobił wszystko, aby do tej poprawki nie dopuścić, a poradniom świadomego macierzyństwa przypiął łatkę morderców dzieci. Rodzenie było zresztą nie tylko obowiązkiem religijnym, ale także patriotycznym. Kto nas obroni, jak kobiety przestaną rodzić? Wiemy wszyscy, jak to się skończyło.
Traumy przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Czy z chłopskością też tak być może jest?

Pewne przekonania tkwią w nas głęboko i czasem nie mamy świadomości, że to pokoleniowy przekaz. W ostatnim rozdziale oddaję głos wnukom i wnuczkom chłopek i jedna z nich mówi o tym, że jej chłopska mama tak formułowała swoją filozofię życiową: Kto się pod ławką urodził, ten na nią nie wejdzie.

    Takie myślenie było bardzo długo żywe – przynajmniej w mojej generacji. Dziewczyny chowane były wciąż wyłącznie na matki i żony, uczone bierności i podporządkowania, słyszały w domach: unikaj ryzyka, nie wychylaj się, to nie jest dla ciebie, po co ci to.

Bierność, niewiara we własne siły, ograniczanie własnych ambicji i brak poczucia sprawczości to między innymi jest ta spuścizna, z którą wielu chłopskich potomków się mierzy, nie tylko kobiety, ale one szczególnie.
Ja z chłopskością współcześnie utożsamiam się w dwóch sferach. Pierwsza to fakt, że jestem jak koń pociągowy – zasuwam w pracy, zasuwam po pracy, porządek, pranie, okna, dzieci. Siadam, kiedy się kładę spać, a po całym dniu mam ręce do ziemi.

Kobieta musi być pracowita. Piszę o tym w książce, że od dziecka przygotowuje się ją do roli harowaczki. Leniwa kobieta to koszmar! To jeden z tych przekazów, który próbujemy w sobie współcześnie zwalczyć. Nie jest to łatwe. Tak nas programowano.
Druga kwestia to bycie dzielną. Mam z tyłu głowy, że muszę sobie radzić. Samodzielne matki, kobiety w niechcianych ciążach, matki dzieci z niepełnosprawnościami – muszą podołać i kropka. Całkiem jak sto lat temu służąca z nieślubnym dzieckiem syna dziedzica, którego rodzina umyła ręce od skandalu.
To się jednak zmienia. Nadal staramy się być dzielne, ale już z poczuciem, że przerzucanie na nas odpowiedzialności nie jest OK. W moim pokoleniu, kiedy wchodziłyśmy w życie, buntowanie się przeciwko władzy mężczyzn, konfrontowanie się było naprawdę czymś trudnym. Należało się do mniejszości, natychmiast dostawało się etykietkę kłótliwej baby i feministki, a była to kilkutonowa obelga.
To, co się stało w ostatnich latach, jest wspaniałe. Kobiety zaczęły się przede wszystkim integrować, doceniać wspólnotę doświadczeń i solidaryzować ze sobą. Przestały się bać mówić o własnych oczekiwaniach wobec mężów, pracodawców, współpracowników. Oczywiście, chciałoby się, żeby to poszło szybciej i łatwiej, ale mamy za sobą lata, a nawet wieki ćwiczeń do bycia "pokorną służką", jak określił swoją babcię jeden z moich rozmówców.
"Chłopki" nie są optymistyczne, ale na duchu podnosi przepaść między tamtymi czasami a współczesnymi realiami.

Przeszliśmy niezwykłą transformację społeczną i jesteśmy rzeczywiście w innym miejscu. Aż dziwne, że codziennie za to nie dziękujemy losowi, a wciąż wydaje nam się, że mamy za mało.
Co zostawiły w pani "Chłopki"?

Smutną świadomość, że mimo tak trudnych doświadczeń biedy i wykluczenia nie chcemy być społecznie solidarni. Uważam, że jesteśmy raczej społeczeństwem egoistów.

    Dla wielu polityka socjalna to rozdawnictwo pieniędzy. Większość wyszła z trudnych warunków, ale nie ma zamiaru się dzielić i wszystkie życiowe osiągnięcia przypisuje samemu sobie, zapominając, jak ważne dla indywidualnego rozwoju i osiągnięć są choćby impulsy rodzinne, moment, w jakim weszło się na rynek pracy, miejsce zamieszkania i wiele innych wektorów od nas niezależnych.

Oczywiście umiemy pięknie pomagać, ale wtedy, gdy uznamy to za stosowne, akcyjnie. I bardzo szybko zapominamy o tym, skąd przyszliśmy.
Słuchając rozmów krążących wokół narzekania na nianie czy sprzątaczki, mam wrażenie, że cofam się sto lat w czasie i słyszę panie na włościach utyskujące na służbę.

Ile ja się nasłuchałam po "Służących do wszystkiego", jak współczesne panie traktują te, które u nich sprzątają. A przecież wiele z tych pań to potomkinie służących, ubogich, pogardzanych chłopek. Ludzie wywodzący się z klasy ludowej bardzo szybko wskakują w papcie szlacheckie i inteligenckie i często zaczynają się wynosić ponad pracujących fizycznie, gorzej ubranych, o "zbyt plebejskim guście", pogardzają tymi, którzy nie mają nic albo dużo mniej niż oni, przejmując wyższościowy ton.
    Ciarki mi przechodzą, jak słyszę, że ktoś mówi o swojej koleżance, że jest „niedoinwestowana". Same hrabiny i hrabiowie wkoło, wydawałoby się.

Mam poczucie, że taka postawa tkwi w nas bardzo głęboko i wiele naszych problemów wynika właśnie z przeszłości naszych rodzin, której część nie chce pamiętać albo nie odnosi do siebie.
Coś się jednak zmienia i młodsze pokolenia już się tak nie zgrywają, niektórzy mówią nawet o modzie na afiszowanie się tym, że pochodzi się z klasy ludowej. I świetnie, w końcu przywracamy właściwe proporcje. Mam nadzieję, że "Chłopki" choćby w minimalnym stopniu pomogą zrozumieć tamten świat i się w nim odnaleźć z własnymi rodzinnymi historiami.
Joanna Kuciel-Frydryszak. Dziennikarka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Autorka biografii "Słonimski. Heretyk na ambonie", nominowanej w najważniejszych konkursach na Historyczną Książkę Roku, cenionej biografii Kazimiery Iłłakowiczówny "Iłła" , oraz bestsellerowej książki "Służące do wszystkiego". Jej najnowsza książka książka to "Chłopki. Opowieść o naszych babkach".

Ola Długołęcka. Redaktorka o zróżnicowanych zainteresowaniach tematycznych. Ciekawią ją relacje między ludźmi, a zwłaszcza różnice międzypokoleniowe, lubi pisać o trendach, modach i zjawiskach. Kolekcjonuje zasłyszane historie i toczy boje podczas autoryzacji wypowiedzi, kiedy rozmówcy chcą "wygładzać" swoje najbardziej wyraziste opinie."

1 komentarz:

  1. Sanacja był zbrodnicza i ohydna. Kościół kat to nasz śmiertelny wróg.

    OdpowiedzUsuń