30 lat minelo jak… jedna noc. Przespalismy je
https://nowakonfederacja.pl/30-lat-minelo-jak-jedna-noc-przespalismy-je/
"Za rojeniami o „najlepszym okresie w historii Polski” i prostej metodzie na „wstanie z kolan” kryje się bardziej skomplikowana prawda o polskiej peryferyjności
W książce „Prześniona rewolucja” Andrzej Leder opisał swoisty gwałt modernizacyjny, jakiego dokonali na Polakach totalitarni najeźdźcy. W latach 1939-56 z jednej strony podbili nas i zmasakrowali, a z drugiej wprowadzili w nowoczesność, wyprowadzając z „przedłużonego średniowiecza”. Ostatecznie likwidując feudalizm, alfabetyzując ludność, industrializując kraj, budując jednolity naród. Polacy obserwowali ten proces „jakby we śnie”. Jako świadkowie i odbiorcy, ale przecież nie autorzy.To trudne do przecenienia ustalenie (niepozbawione poważnych wad szczegółowych, o czym mówiliśmy innym razem) dotyczy czasów dość już odległych, choć założycielskich dla polskiego społeczeństwa w nowoczesnej formie. Tymczasem zdołaliśmy prześnić kolejną rewolucję – przejście z nowoczesności komunistycznej do kapitalistycznej.
W reinkarnującym się od początku transformacji sporze o to, czy doświadczamy „najlepszego okresu w historii Polski”, czy też jej „rujnowania”, nagminnie pomijany jest fakt podstawowy. Fakt, że ramy przemian zostały wytyczone na zewnątrz.
Spieramy się o reformy Leszka Balcerowicza, ignorując, że były jedynie uszczegółowieniem „terapii szokowej” Jeffreya Sachsa. Spieramy się o to, kto nas bardziej wprowadził do NATO i UE, tak jakby nie było to wtórne wobec zewnętrznej decyzji o przyjęciu nowych członków. Spieramy się o zasługi w budowaniu demokracji liberalnej i kapitalizmu, zapoznając brak realnych alternatyw tak dla nas, jak i innych krajów regionu.
Najbardziej pierwszorzędne polskie spory są od 30 lat drugorzędne. Brak rozpoznania własnej peryferyjności spycha nas w jeszcze głębszy prowincjonalizm niż niedostatek kapitału, wiedzy technicznej, instytucji. W niekończącej się historii co jakiś czas najlepsi ze słabych stają się silni. Trudno o to, gdy wypiera się sam fakt istnienia swoich podstawowych ograniczeń.
Nieprzygotowani do zmian
Piszę ten tekst w okrągłą rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów z 4 czerwca. Ale nie będę tu roztrząsał, kto z kim wtedy pił wódkę, ani kto kogo ograł. Zgłębianiem przeszłości dla niej samej niech się zajmą historycy-archiwiści. Dla nas ważne jest, co z ostatnich trzech dekad wynika na przyszłość.To szczególny moment w dziejach świata. Porządek międzynarodowy, do którego z takim entuzjazmem przystąpiliśmy po 1989 roku, ulega szybkim zmianom. Za jego destabilizacją stoi hegemoniczna rywalizacja Stanów Zjednoczonych i Chin, dwóch najważniejszych aktorów, supermocarstw. Żadne nie chce utrzymania porządku w dotychczasowym kształcie. Chiny dążą do zmiany ewolucyjnej, konsumującej dotychczasową, korzystną dla ich hegemonicznych ambicji dynamikę. USA – do bardziej gwałtownej, reorganizującej ład światowy na zasadzie „zmienić wszystko, by nie zmienić nic”, jak to określił Jacek Bartosiak. Odwracającej złe dla nich tendencje, zabezpieczające ich dominującą rolę, powstrzymujące pretendenta do supremacji. To sprawia, że dotychczasowy ład ma nikłe szanse na przetrwanie.
To zaś oznacza niezliczone zmiany we wszystkich częściach świata, w tym naszej. Otwarcie nowych okien możliwości, ale też – uruchomienie brutalnej logiki degradacji słabych i ociężałych. To właśnie jeden z tych momentów, gdy możliwe są skokowe awanse, ale i – gwałtowne upadki. To epickie czasy, gdy wykuwane są kontury następnego ładu światowego.
Jak na ten moment (który przecież prędzej czy później musiał nadejść) przygotowały nas dominujące w ostatnich 30 latach elity?
Były minister spraw wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz powiedział w chwili szczerości, że państwo polskie istnieje tylko teoretycznie. Wyraził się zbyt delikatnie. Bardziej odpowiednie dał rzeczy słowo prof. Rafał Matyja, mówiąc mi kiedyś, że nasze państwo nie istnieje nawet teoretycznie. Nie ma doktryny wyznaczającej ramy działania polityków i urzędników. Doniesienia krajowych i zagranicznych specjalistów o obniżaniu się jakości rządzenia nie wzbudzają istotnego zainteresowania poza ich (bardzo wąskim) gronem. Gros literatury naukowej spod znaku analiz polskiego systemu politycznego to „bajeczki dla grzecznych dzieci” (musiałem je studiować, niestety): parlament stanowi prawo, rząd je wykonuje, sądy strzegą – nauczają w szczegółach na podstawie lektury konstytucji, bez śladu refleksji nad realnym układem interesów, koniecznym przecież, aby poszczególne mechanizmy rzeczywiście działały.
Tupolewizm zamiast doktryny
„Nie ma nic bardziej praktycznego niż dobra teoria” – głosi znana maksyma. Nieuchronnie, nie ma też nic bardziej praktycznego niż brak teorii. „Miękkie państwo”, „słabe państwo”, „płytkie państwo” – brak poważnego zainteresowania elit politycznych, gospodarczych i intelektualnych tymi opisami powoduje, że pozostają one „diagnozami bez konsekwencji”.
III Rzeczpospolita to w istocie struktura parapaństwowa, twór państwopodobny. Na pozór nie różni się specjalnie od organizacji politycznych społeczeństw wysokorozwiniętych. Wypłaca emerytury, utrzymuje policję i służby ratownicze, urzędy skarbowe i reprezentacje sportowe. To jednak „funkcje niższego rzędu”, co do zasady możliwe do wypełnienia przez struktury samorządowe czy administrację kolonialną. Gdy ma realizować długofalowe plany lub przedsięwzięcia wymagające ponadministerialnej koordynacji (co dziś oznacza wszelkie ambitniejsze projekty) – okazuje się w najlepszym przypadku nieefektywne, a często zwyczajnie bezradne. Nieprzypadkowo nie ma w ostatnich 30 latach żadnego odpowiednika takich dokonań II Rzeczypospolitej jak budowa Gdyni czy Centralnego Okręgu Przemysłowego.
Polska polityka to zatem permanentne pozorowanie mocy. Gdy słabość państwa jest tak dojmująca, że uniemożliwia nie tylko realizację zapowiedzianych przedsięwzięć modernizacyjnych, ale nawet wymianę dowodów osobistych czy likwidację obowiązku meldunkowego, rosną wyceny takich akcji pokazowych jak chemiczna kastracja pedofilów czy kampania przeciwko stadionowym chuliganom. Gdy służby nie potrafią sobie poradzić z plagą fałszywych alarmów bombowych w szkołach, szczególnie użyteczne okazuje się przesłuchanie w aurze ogólnonarodowego wzmożenia marginalnej aktywistki profanującej wizerunek Matki Boskiej. I tak dalej, i tym podobne.
Nie jest też przypadkiem, że to Polsce przydarzyła się tragedia smoleńska. W państwach rozwiniętych takie katastrofy po prostu się nie zdarzają. W 2010 roku jednoznacznie już stanęliśmy u boku takich krajów jak Rwanda, Bośnia czy Panama, które miały analogiczne doświadczenia. Można wierzyć w zamach lub błąd pilotów, ale o wiele bardziej znamienne jest powszechne zignorowanie całego szeregu ewidentnych faktów, jasno pokazujących niedziałanie państwa przed i podczas tej katastrofy. Dysfunkcje kancelarii premiera i Biura Ochrony Rządu, „zinstytucjonalizowana nieodpowiedzialność” i ogólny, kompromitujący bałagan – były tu tyleż oczywiste, co nieinteresujące dla elit. Nie przekuto tej wiedzy w żadne zasadnicze działania naprawcze. Nikt nie poniósł też za tragiczne zaniedbania odpowiedzialności.
Ponadpartyjnym substytutem doktryny państwowej jest w Polsce tupolewizm: praktyka dojutrkizmu, przechodzącego do porządku dziennego nad półanarchicznym stanem narodowej organizacji politycznej. III RP jest zaś jak tupolew: mało kogo zadowalając, jakoś działa – aż do pierwszego poważnego testu. W sensie politycznym dzisiejszej Polsce bliżej do dawnego Trzeciego niż Pierwszego Świata.Między Etiopią a Ekwadorem
Ostatecznym miernikiem podmiotowości państwa jest zdolność do obrony przed zewnętrzną agresją. III RP nie przeszła dotąd takiego egzaminu dojrzałości, jaki był udziałem jej przedwojennej poprzedniczki zaraz po powstaniu. Konieczność zmierzenia się z bolszewicką inwazją zmuszała wówczas do narodowej mobilizacji wokół spraw najważniejszych, egzystencjalnych. Choć i tak na dłuższą metę ta lekcja została zmarnowana, stając się dla elit asumptem do nadmiernej pewności siebie w 1939 r.
Brak sprawdzianu nie usprawiedliwia braku przygotowania. Tymczasem w dość powszechnej opinii specjalistów Polska jest dziś niezdolna do samodzielnej obrony przed ewentualną rosyjską agresją. Może przetrwalibyśmy tydzień, może dłużej. W możliwość defensywy o własnych siłach nikt nie wierzy. Elity dały się uśpić rosyjskiej smucie lat 90. i natowskim gwarancjom sojuszniczym. Dziś, po jedenastu latach od wojny w Gruzji i pięciu od konfliktu na Ukrainie, po wielokrotnym kwestionowaniu przez Stany Zjednoczone długofalowych perspektyw przetrwania Sojuszu Północnoatlantyckiego i ich obecności wojskowej w Europie, narodowa mobilizacja do nadgonienia straconego czasu jest na poziomie najwyżej miernym.
Są różne rodzaje politycznej słabości. Niekiedy koncentracja na „twardych” walorach, jak właśnie sterowność i siła militarna, czyni państwa nieludzkimi, jak np. w Korei Północnej. I odwrotnie: prymat opiekuńczości, dbałości o obywatela, prowadzi czasem do zaniedbania owych „twardych” spraw, co widzimy zwłaszcza w Europie Zachodniej. III RP udało się połączyć złe cechy obu rodzajów słabości, czego dowodem uzupełniającym niech będzie pewna mało znana informacja.
Światowe Forum Ekonomiczne w Davos bada konkurencyjność gospodarczą krajów, rozbierając ją na czynniki pierwsze. Za szczególnie godne uwagi uważam podkategorie zdolności do zatrzymywania własnych talentów i przyciągania ich z zagranicy. W ostatniej edycji rankingu (2017-18) Polska plasuje się tu odpowiednio na 89. i 113. pozycji. Na 137 badanych krajów, przy miejscu 39. w klasyfikacji ogólnej. To wynik tylko trochę lepszy od Albanii (116. i 121.), Egiptu (103. i 116.) czy Ukrainy (129. i 106.). Nieco gorszy niż Bangladeszu (85. i 102.) czy Maroka (90. i 69.). Zbliżony do Kongo (108. i 97.), Czarnogóry (100. i 107.) czy Ekwadoru (95. i 92.). Dużo gorszy od Etiopii (71. i 53.), Pakistanu (58. i 65.), Tadżykistanu (46. i 44.) czy Ghany (43. i 36.), a także Rosji (59. i 77.) czy Arabii Saudyjskiej (27. i 24.).
Za łącznik między wątkami słabości pod względem walorów „twardych” i „miękkich” niech posłużą historie polskich inwalidów wojennych. Media wielokrotnie opisywały losy weteranów ciężko rannych na misjach zagranicznych, bezskutecznie ubiegających się o finansowe zadośćuczynienie. A następnie – okpiwanych przez Ministerstwo Obrony Narodowej w sądach za pomocą prawnych kruczków i wybiegów, takich jak przeciąganie procesu, aby doprowadzić do przedawnienia. Najofiarniejsi synowie Rzeczypospolitej nie tylko nie mogli liczyć na wdzięczność państwa. Nie tylko musieli dochodzić swoich oczywistych praw w sądach. Gdy już do tego dochodziło, byli traktowani jak namolni petenci w PRL-owskim urzędzie. Dopiero niedawna, głośna historia weterana z Afganistanu Mariusza Mańczaka skłoniła ministra obrony do próby zmiany polityki wobec inwalidów wojennych. Przez wiele wcześniejszych lat MON-owi ten stan rzeczy najwyraźniej odpowiadał.
Przykłady można by mnożyć. Krótko mówiąc: pod względem stosunku do talentów i do służby dla kraju jesteśmy głębokim światowym interiorem. III RP systemowo gardzi człowiekiem i obywatelem. Trudno się w tej sytuacji dziwić 2,5-milionowej emigracji i pełzającej katastrofie demograficznej. A jednak wciąż słyszymy polityków chwalących się… spadkiem bezrobocia. Cóż, we śnie kontakt z rzeczywistością jest pod każdym względem ograniczony.
Niewykorzystane szanse
Znacznie lepiej poradziliśmy sobie w dziedzinie gospodarki. Wzrost PKB na głowę o 125 proc. w latach 1989-2016 to ogromny postęp i drugi (po Albanii) wynik w postkomunistycznej Europie. Podobnie, wzrost relacji polskiego PKB do niemieckiego z 4 do 14 proc. (lata 1991-2017). Jesteśmy dziś w innej lidze niż trzydzieści lat temu.
Trzeba to jednak widzieć we właściwych proporcjach. Średnio trzyprocentowy wzrost gospodarczy na głowę przez ponad ćwierćwiecze to dobry wynik, zwłaszcza na tle regionu. Jednak cała Europa Środkowo-Wschodnia rozwijała się w tym czasie sporo wolniej niż reszta świata, a nawet udział Polski w globalnej produkcji spadł w latach 1989-2017 z 1,03 proc. do 0,88 proc. (PKB wg PPP, dane MFW). Nadmieńmy też, że przy wspomnianych już, dramatycznych wynikach, gdy idzie o stosunek do talentów, wiele krajów regionu ma jeszcze gorsze, łącznie ze stosunkowo bogatą Słowenią. Próżno też szukać jakichkolwiek środkowoeuropejskich uniwersytetów na liście najlepszych uczelni świata. To daje pewne wyobrażenie o miejscu naszego regionu w międzynarodowym podziale pracy.
Na starcie transformacji Polska była najbiedniejszym (w sensie PKB na głowę) po Bułgarii krajem tej części świata, rozumianej jako późniejsze środkowoeuropejskie kraje członkowskie UE. Biedniejszym nawet od Ukrainy i Rumunii, nieco tylko bogatszym od Białorusi. Prawie dwukrotnie biedniejszym od Rosji, o jedną trzecią biedniejszym od Węgier. Startując z bardzo niskiego poziomu, łatwiej osiągnąć imponujące wskaźniki.Są one efektem przede wszystkim trzech rzeczy: włączenia w zachodni obieg gospodarczy i polityczny, eksplozji przedsiębiorczości i pracowitości Polaków oraz efektu skali połączonego ze względnym ubóstwem. Pomijanie pierwszego skutkuje często absurdalnymi porównaniami do Ukrainy, którą ten proces dotknął w nieporównanie mniejszym stopniu i znacznie później. Kraju nie tylko cierpiącego na znacznie silniejsze uzależnienie od Rosji, ale będącego w radykalnie gorszej sytuacji geopolitycznej; jak nikt w regionie doświadczającego ostatnio przekleństwa położenia w „strefie zgniotu”.
Pomijanie drugiego, oczywistego przecież faktu eksplozji przedsiębiorczości i pracowitości Polaków, przenosi dominantę zasług na elity polityczne, i zapewne dlatego jest tak popularne w debacie. Pomijanie trzeciego (efektu skali połączonego ze względnym ubóstwem) uniemożliwia zrozumienie strategicznych przewag Polski na początku transformacji.
Mając największy rynek i jedne z najniższych kosztów pracy w Europie Środkowo-Wschodniej, byliśmy najlepszym miejscem dla inwestycji zagranicznych w regionie. Za sennymi majakami o nic niewartej gospodarce stała też w rzeczywistości spora, nieźle wykształcona i głodna awansu populacja, wielomilionowa rzesza Polaków. Znając proporcje, można powiedzieć, że Polska była Chinami tej części świata. To dawało możliwość negocjacji z zachodnim kapitałem z pozycji pięknej panny z dużym posagiem. Zamiast tego architekci transformacji traktowali zagraniczne inwestycje jak mannę z nieba, błyskawicznie wyprzedając srebra rodowe za ułamki wartości rynkowej. W imię „satysfakcji tu i teraz”, polegającej wówczas na szybkim zmniejszeniu braków kapitału, zaprzepaścili szanse na lepszą transformację i bardziej zrównoważony rozwój.
Transformacja pod dyktando
Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli uwzględnić tyleż podstawowy, co – ponownie – permanentnie nieobecny w polskiej debacie fakt, że rzeczywistym architektem polskiej metamorfozy gospodarczej był działający z ramienia globalnych instytucji finansowych Sachs, a Balcerowicz et consortes – jedynie jego podwykonawcami. Polska transformacja gospodarcza była z naszej perspektywy spełnieniem marzeń o dołączeniu do wolnego świata. Ale z perspektywy tego ostatniego była przede wszystkim wdrożeniem nad Wisłą (i w całym regionie, a w mniejszym stopniu też w reszcie dawnego bloku komunistycznego) zasad Konsensusu waszyngtońskiego. A więc dziesięciu reguł nowego ładu światowego, będących podstawą polityki Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego, spisanych pod koniec lat 80. przez amerykańskiego ekonomistę Johna Williamsona. Zasady te to przede wszystkim likwidacja barier dla zagranicznych inwestycji, liberalizacja rynków finansowych i handlu zagraniczneg oraz prywatyzacja. A także: utrzymanie dyscypliny finansowej, jednolitego kursu walutowego, gwarancja praw własności i deregulacja.
Oficjalnie Konsensus waszyngtoński miał służyć szerzeniu „stabilnego i zrównoważonego wzrostu i rozwoju gospodarczego”. Realnie – był reorganizacją globalnego porządku wobec konstatacji o upadku ładu jałtańskiego pod dyktando zwycięskich mocarstw zachodnich, zmierzających teraz do (neo)kolonizacji dawnego Drugiego Świata, czyli bloku komunistycznego.
Staliśmy się częścią Zachodu jako jego peryferia. Wraz z przystąpieniem do jego struktur neoimperialnych: NATO i UE, awansowaliśmy do rangi półperyferii, uzyskując ochronę i pewien wpływ na kształt jednego z trzech największych organizmów gospodarczo-politycznych i najpotężniejszego sojuszu wojskowego. Trafiliśmy do lepszego świata, bogatego i bezpiecznego – jako jego przedmieście. Do przedsionka Kryształowego Pałacu (mówiąc Dostojewskim i Sloterdijkiem): światowej cieplarni, gdzie rezydują i oddają się orgiastycznej konsumpcji zwycięzcy globalizacji.
Nienajgorsze to z pewnością miejsce. Miliony, a może i miliardy ludzi mogą o nim tylko marzyć. Jednak obecność w nim oznacza także koszty. Peryferyjność, podrzędność w międzynarodowym podziale pracy, drenaż kapitałowy, masowa emigracja – wysuwają się tu na czoło.
Co więcej, ledwie zdołaliśmy się w Kryształowym Pałacu rozgościć, zaczął się trząść i kruszyć. Za symboliczną cezurę można tu uznać rok 2008, z wybuchem kryzysu finansowego i wojny w Gruzji, z olimpiadą w Pekinie. Jedność Zachodu jest coraz bardziej wątpliwa, pod znakiem zapytania stoi utrzymanie jego światowej hegemonii. Przyszłość UE i NATO jest niepewna. Rywalizacja amerykańsko-chińska zaostrza się. Po złudzeniach „końca historii” i „wiecznego pokoju” nie zostało nic. W tych warunkach tak „abstrakcyjne” kwestie jak jakość państwa, siła armii, miejsce w łańcuchu dostaw – przypominają o sobie w kategoriach palącej pilności.
Niestety, dominujące po 1989 roku nad Wisłą elity dały się uśpić cieplarnianemu klimatowi Kryształowego Pałacu lub skorumpować tym z wyższych pięter. Nie zbudowały silnego państwa ani armii, liczącej się nauki ani techniki, sensownej edukacji ani mediów. Nie znalazły też innych sposobów na identyfikację i rozwiązywanie największych problemów społecznych, takich jak bomba demograficzna, masowa emigracja czy wysokie nierówności. Zadowoliły się zarządzaniem procesami integracji ze strukturami zachodnimi oraz wysoce imitacyjnej modernizacji. Uwierzyły we własną propagandę sukcesu, prymitywnie skoncentrowaną na wskaźnikach wzrostu gospodarczego.
Śniąc sen o „najlepszym okresie w historii Polski”, wyparły polskie uwikłanie w peryferyjność. III RP jest w dziedzinie bezpieczeństwa de facto amerykańskim protektoratem, w obszarze gospodarki – kondominium europejsko-amerykańskim, ze szczególnym wskazaniem na Niemcy. To niesamodzielny, parapaństwowy byt, podwykonawca i przedmieście systemu-świata.
Ignorowanie tych zasadniczych ograniczeń z pewnością dodaje animuszu prowincjonalnym sporom politycznym. Ale w szerszym obrazie – tylko utrwala peryferyjność, usuwając podstawowe problemy z widoku publicznego.
Trzeba było ponad dwudziestu lat, by mówienie o tych zależnościach przestało się wiązać ze statusem „oszołoma”. Do dziś nie przeszliśmy jednak – w „Nowej Konfederacji” trwającej od lat – poważnej debaty na ten temat. Pod względem rozumienia samych siebie dopiero raczkujemy.
W warunkach znakomitej koniunktury gospodarczej i geopolitycznej zapadliśmy więc w zbiorowy sen, zapoznając na długo podstawową zmienną polskiej sytuacji. Jak to ujął Matyja: „Słabości państw peryferyjnych najlepiej widać w tym, co one same są w stanie dostrzec. O ile mocarstwa – Stany Zjednoczone, Chiny, Rosja – starają się rozumieć cały świat, a potęgi regionalne – najbliższe otoczenie, państwa peryferyjne mają kłopot z rozumieniem samych siebie” („Wyjście awaryjne”).
Peryferyjna trzynastka
W tych ramach warto patrzeć na polską politykę po 1989 roku. Widać wtedy, jak wiele jałowych, prowincjonalnych, wtórnych lub pozornych dostarczała i dostarcza podniet. Można też wyraźniej dostrzec pewien zestaw jej cech systemowych.
Po pierwsze, polska polityka obywa się bez państwa. Tak w sensie teoretycznym, jak i praktycznym. Politycy opanowali sztukę udawania myślenia państwowego i ukrywania rzeczywistego stanu władzy przed wyborcami, a może i samymi sobą. „Awaria systemu”, jaką było ujawnienie wspomnianych słów Bartłomieja Sienkiewicza, spotkała się z adekwatnym do tego stanu rzeczy spłyceniem i niezrozumieniem.
Jest to, po drugie, spójne ze sposobem działania współczesnego porządku międzynarodowego. System światowy nie potrzebuje peryferii jako „pełnowymiarowych” państw. Wystarczą podstawowe struktury, które Gunnar Myrdal nazwał właśnie „miękkimi państwami”.
Podobnie jest z gospodarką. Jak już wiele lat temu pisała prof. Jadwiga Staniszkis: „kraje postkomunistyczne, próbujące doprowadzić do końca rewolucję kapitalistyczną, muszą zdać sobie sprawę, że świat tego nie oczekuje i nie potrzebuje” („Władza globalizacji”).
Po trzecie, silnie skażony mentalnością kolonialną dyskurs o interesie publicznym. Bliskość (polityczna, intelektualna, towarzyska, estetyczna) do krajów centrum jest tu wartością samą w sobie, a nie – jak w krajach podmiotowych – środkiem do celu. A same kategorie dyskusji są często bezrefleksyjnie imitacyjne, powtarzane za zachodnimi źródłami bez zderzania z lokalną specyfiką.
Po czwarte, zjawisko elit kompradorskich, nastawionych na współpracę z centrum w interesie jego i swoim, ze szkodą dla lokalnego interesu publicznego. Szeroko zaangażowanych w rabunkową prywatyzację, z karierami takimi jak nieżyjącego już Jana Kulczyka – jednego z najbogatszych Polaków, który zbił fortunę nie na produkcji, a na pośrednictwie w wielkich prywatyzacjach.
Po piąte, jednym z kluczowych skutków peryferyjności jest – jak znów słusznie podnosi Matyja – uwikłanie elit zdominowanego kraju w podwójną rolę. Są one nie tylko strażnikami lokalnego interesu, ale także interesu systemu światowego. To, w przypadkach rozbieżności, czyni ich rolę problematyczną. Prof. Andrzej Zybertowicz, w innym kontekście, nazywał to sytuacją podwójnej lojalności i strukturalnego konfliktu interesów.
Warto w tym kontekście spojrzeć na przykład na politykę wschodnią III RP. Gdy polska racja stanu wymagała maksymalizacji polskich wpływów i propolskiego nastawienia na Białorusi i Ukrainie, nasze elity polityczne koncentrowały się na pseudoprometejskim szerzeniu tam demokracji liberalnej i praw człowieka, osiągając dla Polski mniej niż zero: wpychając Mińsk głębiej w ramiona Moskwy, w Kijowie uzyskując naprzemiennie albo efekt podobny, albo, jak ostatnio – zwiększając głównie wpływy amerykańskie, niemieckie i francuskie.
Po szóste, siła praktyk pasożytniczych, składających się na pasożytniczy system. Od „prywatyzacji państwa policyjnego” jeszcze w PRL-u, przez „kapitalizm polityczny” wczesnego postkomunizmu, aż po utrwalone, ponadpartyjne, szeroko tolerowane społecznie metody żerowania na społeczeństwie – kleptokracja niezmiennie ma się w Polsce dobrze.
Po siódme, naskórkowość demokratyczno-liberalnego ładu instytucjonalnego. Wprowadzany pod presją zachodnich aspiracji i samych państw centrum oraz międzynarodowych instytucji, a nie na bazie silnego zakorzenienia społecznego i autonomicznej ewolucji, jest w dużej mierze imitacyjny, często chaotyczny i nieprzemyślany (jak Senat na wzór federalnych Stanów Zjednoczonych, w unitarnej przecież Polsce). Ostatnia seria kryzysów konstytucyjnych ukazała nie tylko słabości ustawy zasadniczej, ale słabą legitymizację państwa prawa i jego silną zależność od presji centrum (zwłaszcza instytucji unijnych). W ciągu ostatnich dekad widać wyraźną tendencję: wraz ze spadkiem potęgi zachodnich centrów i spadkiem zainteresowania „eksportem demokracji” w nich samych, rośnie fala odwrotu od liberalnej demokracji na peryferiach i półperyferiach. Modelowy jest tu przykład Węgier.
Po ósme, silny prowincjonalizm. Odwrotnie do (wypieranej) rzeczywistości, gdzie dominują silne zależności od ośrodków zewnętrznych, w debacie publicznej wszystko lub prawie wszystko jest zasługą miejscowych herosów, mniej lub bardziej wielbionych przez lud. To my (a nie USA) obaliliśmy komunizm, to my zbudowaliśmy (a nie zaimportowaliśmy pod zewnętrzną presją i pośród wielu innych krajów) demokrację i kapitalizm, to my weszliśmy do WTO, NATO, UE (a nie one nas przyjęły) itd.
Jednocześnie uderza omówiona wcześniej niezdolność elit do definiowania długofalowych interesów kraju i rozwiązywania problemów, na które akurat mają realny wpływ. Innymi słowy: króluje zasada przywłaszczania sobie zewnętrznych zasług, a zarazem wypierania kosztów zależności. Wszystko oparte o zaprzeczenie uwikłania w peryferyjność.
Po dziewiąte, infantylizm. Jak to ujęła prof. Ewa Thompson: „Patrząc z Ameryki, odnoszę wrażenie, że polska polityka wewnętrzna to gwarzenie dzieci w przedszkolu, kłótnia o rzeczy mało ważne, dziecinne: kto o kim co powiedział (i kiedy), kto kogo obraził, kto kradł, a kto nie. Właśnie tak samo określił polską politykę Czesław Miłosz na początku lat 90.”.
Nie jest to problem chwilowy, kwestia tego czy tamtego rządu. To głęboki element polskości widzianej w perspektywie długiego trwania: w ciągu ostatnich ponad 300 lat w pełni samodzielnym bytem byliśmy przez zaledwie dwie dekady międzywojnia. To sprawia, że polskie elity są po prostu co do zasady „ewolucyjnie niedostosowane” do zajmowania się sprawami najważniejszymi dla narodu. Te bowiem od wieków załatwiali „dobrzy wujkowie” z zewnętrznych stolic, miejscowym liderom zostawiając głównie technikalia. Stąd właśnie pełne żalu ubolewania nad „polską niedojrzałością” ze strony takich autorów jak Mochnacki, Brzozowski czy Stanisław Mackiewicz.
Po dziesiąte, od początku silny i narastający z czasem podział: globaliści vs lokaliści, jak nazwał go Michał Kuź. Idący częściowo w poprzek podziału prawica-lewica. Pierwsi zorientowani bardziej na globalizację, integrację z Zachodem i zewnętrzną aprobatę, drudzy – na lokalność i rzeczywiste lub wyobrażone korzyści z zachowania odrębności. Widać zarazem silne sprzężenie globalistów z żywiołem liberalnym (państwo prawa, ochrona mniejszości, gwarancje wolności i własności), lokalistów – z demokratycznym (wola ludu) w obrębie demokracji liberalnej. Do tego można dodać obserwację Łukasza Maślanki o dużym podobieństwie do krajów latynoamerykańskich ze słabo zorganizowaną większością, reprezentowaną przez „popularów” i dobrze zorganizowaną mniejszością, której przewodzą współcześni optymaci.
W ostatnich latach widać coraz wyraźniejsze przechylenie lokalistyczne. Wraz ze słabnięciem uniformizującej presji z centrum, dawni ostentacyjni globaliści odkrywają, że kapitał ma narodowość, stawiają na kapitalizm państwowy, repolonizują banki. A mimo to w 2015 roku nastąpił jeszcze mocniejszy zwrot w stronę lokalizmu.
Po jedenaste, duża nadreprezentacja tzw. lewicy laickiej wśród elit, przy bardzo konserwatywnym obyczajowo jak na Europę społeczeństwie. Połączona z jej silnym ekskluzywizmem, „gettoizującym” lokalistyczną prawicę obyczajową i lokalistyczną lewicę gospodarczą.
Po dwunaste, paradoksalne przecięcie dwóch sprzecznych tendencji: nadreprezentowany w obrębie elit globalizm słabnie, urealniając się w zderzeniu z lokalnymi warunkami, a jednocześnie postępuje westernizacja i globalizacja społeczeństwa.
Wreszcie, wyraźny podział na stronnictwo proamerykańskie i proeuropejskie (z silnym akcentem na Niemcy) – traktowane jako alternatywne źródła legitymizacji i siły w obrębie centrum. Gdy szansą awansu peryferii jest rozgrywanie sprzeczności interesów zewnętrznych ośrodków potęgi, wyrazistość tego podziału jest dla Polski dysfunkcjonalna, a korzystna dla tychże zewnętrznych ośrodków, bo odwraca kierunek rozgrywania.
Przebudzenie?
Ostatnie trzydzieści lat było okresem świetnej koniunktury gospodarczej i politycznej. Było długim okresem pokoju i rozwoju. Wykorzystaliśmy ten okres miernie. Wbrew propagandzie sukcesu nie zbudowaliśmy niczego istotnego więcej niż maleńka Łotwa, była republika sowiecka. Niczego istotnego więcej niż Słowacja, długo będąca symbolem regionalnego zacofania.
Za rojeniami o „najlepszym okresie w historii Polski” i prostej metodzie na „wstanie z kolan” kryje się bardziej skomplikowana prawda o polskiej peryferyjności. Wypieranie jej uniemożliwia dostrzeżenie realnych szans i zagrożeń. Polska przygoda z kapitalizmem po 1989 roku to była kolejna „prześniona rewolucja”.
Tymczasem koniunktura się kończy. Świat robi się znów niebezpieczny. Wkrótce mogą nadejść poważne testy realnej, a nie deklamowanej zaradności.
Peryferie można w pewnym sensie podzielić na dwa rodzaje. Te świadome swoich ograniczeń, i te uporczywie im zaprzeczające. Pierwsze mają znacznie większe szanse awansować w międzynarodowej hierarchii niż drugie. Należymy do tej gorszej kategorii.
Jest jeszcze czas na obudzenie się, wybicie na mentalną suwerenność. Ale nie należy się spodziewać, by było go dużo."
wtorek, 2 lutego 2021
30 lat minelo jak… jedna noc. Przespalismy je
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Zapomniał Pan dodać, że lokalne "elity" przy pełnej aprobacie tzw. czynników zewnętrznych, zgodnie zabetonowały układ sił w kraju (gł. ordynacja wyborcza), aby uniemożliwić przebicie się w polityce ludzi świadomych ograniczeń geopolitycznych ale jednocześnie bardziej gotowych do pracy organicznej z perspektywą realnych efektów po 40-60 latach.
OdpowiedzUsuńWitam
UsuńO tym że bydło nikogo normalnego nie dopuści do rządów pisano już przed wojną a jakby nie patrzeć mamy neosanacje
Analiza słuszna, ale już nieaktualna, bowiem rozpoczęła się globalna rewolucja neokomunistyczna. Wszystkie dotychczasowe zasady, prawa zostały zawieszone lub zanegowane. W tej sytuacji analiza ta wymaga przemyślenia na nowo, aktualizacji. Historia bowiem się nie kończy.
OdpowiedzUsuńDzien Dobry
UsuńAle nadal jesteśmy protektoratem USA i kondominium gospodarczym zachodu. Czasem trzeba zmienić wszystko aby nic się nie zmieniło !
Rozgrywają nas jak chcą. Wszyscy obywatele mają płacić podatki jednak zagraniczne banki właśnie zostały z tego obowiązku zwolnione do 2047 roku.
OdpowiedzUsuńhttps://isap.sejm.gov.pl/isap.nsf/download.xsp/WDU20200002348/O/D20202348.pdf
Zagraniczne banki właśnie zostały zwolnione w Polin z obowiązku podatkowego.
UsuńMedia zagraniczne zdradzieckie i polskie "patriotyczne" milczą.
Posiadacze monopolu na "patriotyzm" milczą.
Narodowcy milczą.
Służby milczą
Prokuratura milczy
"Polacy nic sie nie stało"
Przecież to tylko pieniądze.
Jak ma Pan ministra z Londynu. Pejsaty rząd premiera i prezydenta niemiecki przemysł i ich prase to czego się spodziewasz?
OdpowiedzUsuńAle to są gorący "patrioci" Szkoda tylko ze nie mówią jakiego państwa
UsuńŻebyśmy przespali..My byliśmy pod narkozą. I niczego nie pamiętamy..jesteśmy w przepaści, w ciemności finansowej.
OdpowiedzUsuńDzien Dobry
UsuńLepiej być optymista i uważać ze istnieje Polska a nie Polin