wtorek, 1 grudnia 2020

Szlachetczyzna

 Szlachetczyzna
 Długa fala historyczna jest jednocześnie recydywą społeczeństw nie wyciągających żadnych nauk z tragicznych doświadczeń przeszłości i popełniających elitarnie - zbiorowo wciąż tą samą zbrodnie. I szlachecką RP do nędzy, rozkładu i upadku doprowadziła pasożytnicza szlachta wsparta kościołem kat i Żydami.
W II RP pasożytnicza szlachta licznie odrodziła się w wojsku korumpowanym i niszczonym przez agenta Piłsudskiego oraz jego obslizgłych kompanów na licznych luksusowych synekuralnych posadach urzędniczych. Polska zapłaciła za to straszliwą cenę ponosząc największą katastrofę w swojej historii.  

Zarząd Morskiej Stoczni Remontowej Gryfia zaplanował zbycie majątku ( czyli gruntów ) w Świnoujściu. Wszyscy pracownicy dostali propozycję ( to tylko blef ) dojeżdżania do zakładu w Szczecinie. Ze Świnoujścia codziennie w dwie strony to ponad 220 km dojazdów. Pracownicy stoczni otrzymali już wypowiedzenia. Sejmowa komisja gospodarki morskiej apeluje do ministra o wstrzymanie procedury zwolnień grupowych w przedsiębiorstwie oraz decyzji o zbyciu części zakładu znajdującej się w Świnoujściu
Decyzją sądu stocznia Poltramp Yard S.A. także jest w upadłości. Jeszcze w 2016 roku o tej świnoujskiej stoczni pisano z uznaniem że odniesie wielkie sukcesy.
Krzysztof Zaremba (na zdjęciu ) to prezes właśnie upadłej stoczni w Świnoujściu. Z wykształcenia (?) jest byłym posłem PIS i politologiem. Zdjęcie jest z 2019 roku bo poprzednio Zaremba był dużo mizerniejszy. Krawat źle związany, za mała koszula nie zapięta. Strasznie się upasł bo raczej nie jest to opuchlizna głodowa. Może zżarł stocznie z ketchupem i kumplami ? Rzekomo PIS-owski zarząd wyprowadzał  tam na siebie po 600 tysięcy miesięcznie. Możliwe że Partia-Matka nakazała swoim złodziejom aby wypełniali cały ekran telewizora w formacie 16:9 i stąd taka chorobliwa otyłość wielu funkcjonariuszy PIS i wcześniejszych z innych ugrupowań mafii politycznej.
"Magdalenka" rączką rączkę myje. Nie ważne kto rządzi z mafii politycznej. To tylko przedstawienie  dla gawiedzi. "Oni" są nietykalni, chyba, że lud ich na latarniach powiesi, zatłucze, zakłuje  lub spali.

Zbędni poloniści, historycy, politolodzy, absolwenci AWF i KUL... stanowili już ogromne nieszczęście w II RP i III RP kroczy jej drogą. Byli i są zupełnie niepotrzebni i szkodliwi w gospodarce i oczekują zatrudnienia na synekurach za duże pieniądze po zbędnych urzędach.
Części sanacyjnych urzędników - przestępców dosięgnęła ich Karma.
Dezertera, pupila, zdrajce, malwersanta... Piłsdsudskiego "marszałka " Rydza Śmigłego Armia Krajowa słusznie skazała na śmierć:
"Dość powiedzieć, że data jego śmierci – 2 grudnia 1941 r. – jest mistyfikacją. 6 grudnia odbył się pogrzeb na Powązkach, jednak w kwaterze 139 pochowano anonimowego pacjenta ze Szpitala Ujazdowskiego. Rydz-Śmigły zmarł pół roku później. Wyroku na marszałku nie wykonano: jako rozwiązanie zaproponowano mu samobójstwo lub wyjazd z kraju. Odmówił, więc skazano go na niebyt. Po aresztowaniu przez AK w końcu listopada 1941 r. trzymano go w ukryciu w nieludzkich warunkach, w których odnowiła się gruźlica płuc z wczesnej młodości. Ciężko chory trafił wreszcie do sanatorium miejskiego w Otwocku i tam zmarł 3 sierpnia 1942 r."
Pretensja Stalina do Bieruta dlaczego jeszcze nie rozliczył przedwojennych faszystów była w 100% słuszna !
 
http://retropress.pl/wiadomosci-polskie/szlachetczyzna/
"Szlachetczyzna
I. W przeżywaniu najstraszliwszej ze straszliwych klęsk zatrzymujemy się nieustannie na osobach sprawców, winowajców. Analizujemy rozmiary ich winy, ich zbrodniczej lekkomyślności, ich bezgranicznej głupoty. Domagamy się sprawiedliwej kary, któraby była odpowiednikiem winy. I tak reagować musimy. Wina jest oczywista, winowajcy są znani, kara musi być przykładna.

Ale osoby nie powinny nam przesłaniać tego co leżało niejako u podstaw ich działań, co ciążyło nad całą rzeczywistością polską i kładło swe tragiczne piętno na wszelkich jej dziedzinach. Albowiem nasze życie kulturalne, społeczne, polityczne, ba – nawet gospodarcze, było przesiąknięte elementami tej właściwości, która da się określić jako szlachetczyzna. Jej doskonałem wcieleniem był obóz, który rządził Polską, reprezentując ją w sposób najbardziej wszechstronny i całkowity. Istniała ona jednak i poza nim, tworząc swoisty klimat rzeczywistości polskiej.

Można od różnych stron charakteryzować szlachetczyznę, można podnosić różne jej składniki. Więc myślenie kategorjami zaścianka, więc parafjańszczyzna, nieudolność w stawianiu ogólniejszych zagadnień. Łączyła się z tem specyficzna mętność, tak niezwykle daleka od prostoty i precyzji francuskiego myślenia. Więc dalej skłonność do zabawowego traktowania rzeczywistości, do poważnego odnoszenia się do rzeczy objektywnie błahych a niepoważnego do rzeczy objektywnie istotnych. Można przytaczać niezliczone przykłady takiego odwracania hierarchji wartości, takiego sprowadzania spraw kultury, polityki i gospodarki do poziomu rzeczy uciesznych, zabawnych. Więc owa tromtadracja, brawurowość, megalomanja, z reguły związane z brakiem poczucia rzeczywistości. Długo jeszcze możnaby ciągnąć wyliczanie tych cech, które dadzą się odnieść do szlachetczyzny. Wszystkie one są pokrewne, wszystkie one warunkują się nawzajem, są ze sobą najściślej powiązane. W rozważaniach tych jednak będzie nam chodziło o to co stanowi niejako substrat szlachetczyzny, co wyznacza jej profil kulturalno-społeczny.

Szlachetczyzna jest bowiem wykładnikiem określonej struktury społecznej i kulturalnej. Dla tej struktury istotny jest jaskrawy podział całej rzeczywistości na dwa odrębne kręgi, na dwa odrębne światy – pański i chamski, oraz patronacki stosunek pierwszego do drugiego. Ta cecha strukturalna była spadkiem po dawnej Polsce szlacheckiej. Przetrwała ona okres niewoli, weszła do Polski niepodległej. W niej jednak doszła do swego stanu schyłkowego, do swego rozpadu. I ten proces wewnętrznego rozkładu szlachetczyzny w Polsce niepodległej był bodaj najważniejszem zjawiskiem jej dziejów. Był też zarazem i zjawiskiem niezwykle dramatycznem. Albowiem właśnie w Polsce niepodległej szlachetczyzna starała się stoczyć ostatnią rozpaczliwą walkę o swój byt, o kształt swojej rzeczywistości. W walce tej, która musiała być przegrana, szlachetczyzna poświęciła samo państwo, sprawę jego ochrony.

Lata niepodległości były okresem zmierzchu dawnej warstwy szlachty ziemiańskiej. Zaczął się on jeszcze w drugiej połowie w. XIX, lecz dopiero w ostatnich latach kilkunastu stał się faktem oczywistym. Warstwa szlachecka kończyła swą rolę gospodarczą, kończyła rolę kulturalną, schodziła z widowni politycznej. W miarę uprzemysławiania się Polski, centrum życia, nie tylko gospodarczego, przenosiło się do miast. Proces parcelacyjny kurczył stan posiadania wielkiej własności, która mogła się zdobyć jedynie na stanowisko obronne. A jej polityczna pozycja była również obronna. Wielka własność musiała zrezygnować z roli samodzielnego, niezależnego czynnika politycznego. Działała zza kulis, wpływami, stosunkami. Była to droga przez Nieśwież, przez udział w B. B. W. R. i w „Ozonie”. Wpływ jej tu był duży, ale pozbawiony jakiejś koncepcji ogólniejszej, nie twórczy, bardziej wpływ satelity niż czynnika pierwszoplanowego. I szerokie masy społeczne wyczuwały dobrze, że nie jest to przeciwnik, którego trzeba się obawiać. W świadomości nawet mas chłopskich kartele i lewjatany zaznaczały się jako źródło niebezpieczeństwa bez porównania silniej, niż hrabiowie i żubry kresowe. Szlachta ziemiańska żyła już tylko resztkami swych tradycyj politycznych.

Ten schyłek miał swoje konsekwencje w życiu ogólnokulturalnem. Warstwa ziemiańska przestała być przedmiotem powszechnych zainteresowań, przestała być źródłem, z którego inne środowiska brały dla siebie wzory osobowe. Jest rzeczą zastanawiającą, jak tematyka powieści polskiej lat ostatnich mało sięgała do życia ziemiańsko-szlacheckiego. A przecież sprawy tego środowiska tak długo i tak dobitnie decydowały o tematach powieści polskiej. Szeroką masę czytelniczą sprawy te przestały obchodzić. Co najwyżej odnosiła się do nich jako do kategorji historycznej. Rzecz znamienna, że najwybitniejsza powieść polska lat ostatnich, zajmująca się szlachtą, – powieść Dąbrowskiej, – ma właściwie charakter powieści historycznej i jej istotnem zagadnieniem społecznem jest właśnie zmierzch szlachty jako warstwy. Jeszcze bardziej znamienna była literatura minorum gentium, najbardziej świadcząca o gustach szerokiej publiczności. Za jej pośrednictwem rozchodzą się wzory osobowe, z niej są one czerpane przez szerokie masy. Bodaj że Mniszkówna była ostatnią dostarczycielką wzorów arystokratycznych na użytek ludzi maluczkich. Jej następcy sięgali już do innych środowisk i rozpowszechniali inne wzory.

Jednakże zmierzch szlachty ziemiańskiej, zmierzch arystokracji, nie oznaczał zmierzchu szlachetczyzny. Szlachetczyzna okazała się o wiele żywotniejsza niż środowisko, z którem pierwotnie była tak integralnie związana. Jej tradycje zostały i zeszły na nowych ludzi, którzy stali się kontynuatorami dawnych nastawień. Nie zniknął bowiem pewien zasadniczy kształt życia polskiego, który wytworzył się w epoce warunków pańszczyzniano-feudalnych i zachował swą żywotność nawet wtedy, gdy formalnie rzecz biorąc, warunki te zniknęły.
II

O obliczu społecznem i kulturalnem kraju rolniczego decyduje wieś albo przedewszystkiem wieś. Wieś polska była uwsteczniona w swym rozwoju społecznym. Na znacznym obszarze Polski w dawnym zaborze rosyjskim uwłaszczenie chłopów i likwidacja pańszczyzny nastąpiły dopiero w latach 1861 i 1864. W Galicji pańszczyznę obaliła „wiosna ludów”. Jedynie w zaborze pruskim proces prawnej i gospodarczej emancypacji chłopów zaczął się wcześniej, ale był długotrwały, stopniowy, niezdecydowany. Jeszcze w połowie w. XIX gospodarka pańszczyźniana kwitła na dużej części ziem polskich.

Ale uwłaszczenie, zniesienie pańszczyzny i poddaństwa nie oznaczały jeszcze faktycznej emancypacji chłopa polskiego. Kładły one dopiero podstawę pod nią. Tradycje pańszczyźniane, pozostałości psychiczne, obyczajowe, dawnego ładu przetrwały długo, bardzo długo. I to po obu stronach – pańskiej i chłopskiej. Pan widział rzeczywistość tak jak ukształtowała się ona w ciągu wieków gospodarki folwarczno-ekonomowej; chłop niełatwo uwalniał się od duszy pańszczyźnianej. Nawet w Galicji, gdzie proces rzeczywistej emancypacji chłopa zaczął się wcześniej i ujawnił się bardzo silnie, nawet tam na miejscu była skarga Jakóba Bojki na dwie dusze, które są w chłopie: jedna – godna, wolna, druga -poddańcza, pańszczyźniana. Wystarczy przeczytać ze wspomnień Jakóba Wojciechowskiego część dotyczącą jego młodości, by uświadomić sobie, jak dalece w końcu w. XIX panowała na wsi poznańskiej atmosfera poddaństwa i pańszczyzny. Przecież aż do początku w. XX w zaborze pruskim właściciel folwarku mógł na podstawie prawa ukarać cieleśnie swego robotnika rolnego. I było to uznawane jako rzecz oczywista, jako wyraz naturalnego i słusznego układu stosunków.

Ta atmosfera pańszczyźniana obejmowała nie tylko wieś, ale i miasto. Wyrażała się zarówno w rzeczach ważnych jak i w drobnych, stanowiących przecież o stylu życia całych zbiorowości. Przez całą rzeczywistość polską, przez wszystkie objawy jej życia kulturalnego szedł zasadniczy podział na dwa światy – panów i chłopów. Każdy z tych światów tworzył osobny krąg kulturalny, obyczajowy, towarzyski. Każdy z nich inaczej określał swą rolę społeczną i rolę społeczną drugiego, każdy posiadał swój odrębny styl życia, ściśle też były określone wzajemne stosunki i obowiązki. Świat pański był wyższy, reprezentował prawdziwą polskość, jego kultura była uznawana za „oficjalną” kulturę narodu polskiego.

Podziału tego nie należy rozumieć zbyt prymitywnie. Takim prymitywizmem byłoby sprowadzanie go do podziału np. na pasorzytów-wyzyskiwaczy i na wyzyskiwane ofiary. Mówiąc o takim podziale, nie posługujemy się językiem haseł politycznych. Chodzi nam jedynie o stwierdzenie faktu, że rzeczywistość polska rozpadała się na dwa odrębne światy. I ci, co zaliczali się do panów, i ci co zaliczali się do chłopów, uważali taki podział za naturalny i za oczywisty. Do roli pana wchodziły jego funkcje przodownicze, jego patronactwo nad światem chłopskim. Nie musiał ten pan być wyzyskiwaczem. Wręcz przeciwnie – często szedł w lud, często zrywał ze swą warstwą, nieraz stawał się bojownikiem o sprawiedliwość społeczną. Ale pańskość jego szła z nim. Wyrażała się ona w jego – prawie zawsze nieświadomym – patronackim stosunku do „ludu” i w tem, że nawet w drobiazgach, nie mówiąc już o rzeczach ważnych, utrzymywał odrębności stylu życia świata pańskiego. Historja P.P. S., życiorysy jej przywódców, służą nam pod tym względem bogactwem materjału.

Jakób Wojciechowski barwnie opisuje zgorszenie, jakie budziły wśród chłopów takie inowacje, jak używanie przez młodzież chłopską chustek do nosa, zegarków, rowerów. Były to uznane akcesorja stylu pańskiego, a używanie ich było sprzeczne z obowiązkami kręgu chłopskiego. Inowacja taka była wypadnięciem z roli społecznej, była zaprzeczeniem wzoru mocno utwierdzonego w świadomości zbiorowej. Prawie do ostatnich czasów w wielu okolicach Polski uważano za rzecz wysoce niewłaściwą nadawanie dziecku chłopskiemu takich imion, jak Ryszard czy Janusz. Były to bowiem imiona „pańskie”. A i ksiądz nieraz nie zgodziłby się na ochrzczenie takiem imieniem. Takich szczegółów i szczególików była niezliczona ilość. Obok nich były i rzeczy ważniejsze. Wszystkie one składały się na przedział, jaki istniał pomiędzy obu światami.

A przekroczenie tego przedziału było trudne. Zwłaszcza przed niewieloma jeszcze dziesiątkami lat. Obok przeszkód materjalnych istniały, niekiedy znacznie od tamtych silniejsze, przeszkody społeczne w postaci reguł i zobowiązań obyczajowych, towarzyskich, odmiennych definicyj i ocen. Nie łatwo było dziecku chłopskiemu czy robotniczemu przedostać się do zaklętego kręgu panów. Żeromski w postaci Judyma, owego syna szewskiego, doskonale scharakteryzował, jak odbywał się awans społeczny w świecie, opartym na dwóch kręgach kulturalnych – pańskim i chamskim. Nawet w czasach ostatnich, gdy liczba Judymów niezmiernie urosła i gdy osiąganie przez nich awansu stało się znacznie łatwiejsze – pochodzenie chłopskie czy robotnicze (nie mówiąc już o żydowskiem) bynajmniej nie ułatwiało karjery życiowej. Stąd tak skwapliwe zacieranie swego pochodzenia społecznego wśród wielu nowych inteligentów, zmienianie nazwisk chłopskich na brzmiące ze szlachecka, bardziej wytworne.

Ten podział na dwa kręgi i wynikająca z niego postawa patronacka ludzi kręgu wyższego były coraz boleśniej odczuwane przez emancypujące się elementy chłopskie czy robotnicze. Uświadomienie to budziło się zwłaszcza, gdy jednostka znalazła się w warunkach społeczeństwa demokratycznego. W „Pamiętnikach emigrantów”, wydanych przez Instytut Gospodarstwa Społecznego, w tomie dotyczącym Francji, znajdujemy w tej materji ciekawe wynurzenia. Emigranci podnoszą, że w urzędach francuskich traktuje się ich jak równych, że nikt nie patrzy tam na nich zgóry, że nie widać różnej miary dla panów i dla chamów. Urzędnicy odnoszą się do każdego jednakowo, niezależnie od tego, jak jest ubrany. Chwalą sobie prostotę w stosunkach międzyludzkich, dostrzegają demokratyzm dnia codziennego, który tak cechuje społeczeństwa zachodnioeuropejskie. W jeszcze bodaj większym stopniu podkreślają te rzeczy emigranci w Ameryce Północnej. Spotkali się tu z kulturą, która im zaimponowała nie tylko swą treścią, ale i tem że poszła im na spotkanie, że znaleźli w niej poszanowanie ich godności. Znaleźli świat, w którym polski podział na panów i chamów był czemś absolutnie obcem. I w tem trzeba przedewszystkiem szukać wytłumaczenia, dlaczego
najlepsze, najbardziej rozbudzone i społecznie uświadomione elementy wychodztwa polskiego tak łatwo poddają się wpływom asymilacyjnym. Znajdują świat, w którym nie są tylko chamami, a który daje im poczucie własnego znaczenia i godności osobistej.
III

Taka struktura społeczno-kulturalna kraju stwarza wygodne warunki dla wszelkiej grupy politycznej, która dąży do rządów autokratycznych i monopolistycznych. Struktura ta musi też wycisnąć swe silne piętno na takiej grupie i na jej rządach. Zwłaszcza gdy ludzie grupy i ona sama są pod względem swego oblicza duchowego, swych dyspozycyj psychicznych i całego poglądu na świat wytworami takiej struktury, wyrazicielami panującej w niej atmosfery. W tych warunkach tradycje dawnej szlachty ziemiańskiej znajdują swych spadkobierców. Zarówno dobre jak i złe, przyczem złe muszą się stokroć silniej rozwinąć, niż dobre. To już jest następstwem skostnienia grupy, jej niezdolności przystosowania się do życia, jej ambicyj, wreszcie wielu innych okoliczności ogólnych.

Grupa, która przez lat trzynaście rządziła Polską, wcieliła w siebie i w swe rządy ducha szlachetczyzny. Ośrodek jej stanowili ludzie, którzy w młodości umieli wykazać rozmach, bojowość, zapał romantyczny. Był to romantyzm szlacheckiego autoramentu, zresztą zaprezentowany od najpiękniejszej swej strony. Bo też ludzie, o których mówimy, przedstawiali, w każdym razie w czasie swej młodości, najlepsze cechy klimatu szlacheckiego. Ale i te cechy tkwiły w szlachetczyźnie, i ona wkońcu wzięła nad niemi górę.

Znalazła ona dla siebie wyraz w elitaryznie obozu rządzącego. Teorja elitarna jest pseudoracjonalną próbą uzasadnienia, że dana grupa rządząca ma prawo do rządzenia i że tylko jej to prawo przysługuje. Teorją tą posługuje się każda klika monopolistyczna, niezależnie od tego, czy nazywa się hitleryzmem, bolszewizmem, faszyzmem czy jeszcze inaczej. W Polsce została ona przykrojona do wymagań szlachetczyzny. Był to elitaryzm, żywiący się pańszczyźnianem patronactwem – filozofja folwarczno-ekonomska, przeniesiona na cały naród jako na swój objekt.

Ewolucja, przez którą przeszła grupa rządząca, zaostrzyła jeszcze bardziej te akcenty patronackiej szlachetczyzny. Grupa ta zamieniła się w zespół, który dałby się określić jako politycznie zorganizowana biurokracja. W Polsce, podobnie jak w krajach o zbliżonej strukturze społecznej, funkcje biurokracji są szczególnie różnostronne i duże. Wynika to z zacofania gospodarczego, ze słabego rozwoju pozapaństwowych dziedzin wytwórczości. Mało jest tu miejsca dla wolnych zawodów. Stąd dla olbrzymiej ilości inteligentów jedyną drogą do karjery życiowej jest urząd państwowy i polityka. Obie te rzeczy łączą się ze sobą: politykę robi się, by zdobyć urząd, urząd staje się oparciem dla robienia polityki. Grupa, która zdobyła w państwie władzę polityczną, zapewniła tem samem swym członkom odpowiednią ilość stanowisk urzędniczych. Dalsza polityka jest funkcją troski o zabezpieczenie tych stanowisk.

Każda biurokracja w każdych warunkach ma w stosunku do społeczeństwa skłonności patronackie. Urzędnik patrzy na społeczeństwo jak na petentów, którym powinien patronować. W demokracjach tendencje te są hamowane przez czynnik kontroli społecznej, w krajach bogatych – przez fakt niezbyt wysokiego szacowania karjery urzędniczej, w Polsce biurokracja tych zapór nie miała. Dlatego w swej górnej części patrzała na swe stanowisko jako na owoc zwycięstwa politycznego grupy, dlatego żyła duchem szlachetczyzny. Miała przecież poczucie swej elitarności.

We wszelkich możliwych dziedzinach objawiała się ta postawa. Wystarczy wskazać na stosunek do życia gospodarczego. Modny tu etatyzm był w rzeczywistości pomieszaniem starej filozofji pochodzenia szlacheckiego z myśleniem biurokratycznem. Rzecz jasna, jako teorja czy jako praktyka nie był on tworem specjalnie polskim. Ale w Polsce otrzymał on bardzo charakterystyczne zabarwienie. Niezależnie od wszelkich innych elementów, miał w sobie dużo zarówno z myślenia pana dziedzica jak i z filozofji młodszego oficera gospodarczego. Był zarazem folwarczny i intendencki. Pierwsze miało podłoże ogólniejsze, drugie było pozostałością po karjerze wojskowej ludzi régime’u. I dla szlachcica i dla intendenta konsumcja (u jednego osobista, u drugiego – powierzonego mu oddziału) przedstawia się jako coś oderwanego od ogólnych procesów życia gospodarczego. Gospodarka interesuje ich pod kątem widzenia „dostaw”. Skąd one się biorą, to już jest sprawą folwarku czy społeczeństwa cywilnego. Ale dostawy być muszą. Gdy jednak zawodzą, jest to świadectwo, że folwark czy cywile źle spełniają swe obowiązki i że wymagają ściślejszej kontroli. Dla folwarku rozwiązanie trudności ma przynieść energiczny ekonom, dla społeczeństwa cywilnego – ściślejsza ingerencja czynnika urzędniczego czy intendenckiego. Panował przecież pogląd, że sierżant I Brygady wszystko potrafi. Zwłaszcza gdy się dobrze wywiązywał ze swych czynności w oddziale. Stąd w etatyzmie naszym było tyle z patronackiej kontroli, stosowanej przez aparat urzędnicy o tradycjach szlachecko-intendenckich w celu osiągnięcia lepszych dostaw. Łączył się z tem ściśle jeszcze i drugi czynnik. W miarę jak zapoznawano się lepiej z doniosłością zjawisk gospodarczych, nauczono się w nich dostrzegać czynnik intraty, dochodowości. Aparat gospodarczy stał się dostarczycielem dobrych posad dla wyższych urzędników. Stało się to – jak zresztą we wszystkich krajach, gdzie monopolistyczna klika rządząca dzieli się łupami – ważną inspiracją dla rozwoju naszego etatyzmu.

We wszystkich dziedzinach kraj był widziany jako wielki folwark. I w gruncie rzeczy totalistyczne tendencje obozu rządzącego były bliższe ekonomskiej filozofji pana dziedzica, niż wzorów niemieckich, rosyjskich czy włoskich. Był to jakiś półtotalizm, mało konsekwentny, chwiejny w swych poczynaniach, o słabych konturach. Możnaby powiedzieć, że był niechlujny. Było w nim coś z „podpanków” i z pana Jowialskiego. Było w tem dużo zabawy w państwo, w politykę, i było trzymanie władzy za wszelką cenę, razem z jej beneficjami. Nad wszystko jednak wybijał się pogląd czysto patronacki, w którym z jednej strony był świat „dobrych panów”, świat elity, a z drugiej cała reszta. Elita poczuwała się do swych obowiązków wobec reszty, ale ujmowała je na sposób patronacki, faktycznie krępując i uzależniając od siebie wszystko co żyło poza nią.

Tak więc poza fasadą, na którą składały się nowoczesne zapożyczenia totalistyczne, mieściły się treści anachronistyczne. A system rządzenia i cała umysłowość grupy rządzącej stawały się tem bardziej anachronizmem, im bardziej poza niemi w całej Polsce zachodziły zasadnicze przemiany społeczno-kulturalne. Tu bowiem samo życie likwidowało szlachetczyznę. Dla niej twierdzą stał się obóz rządzący. I ostatnie lata były właśnie dziejami rozpaczliwej walki szlachetczyzny politycznej z temi siłami, które zmieniały zgruntu całe oblicze Polski. W walce tej szlachetczyzna mogła się była opierać już tylko na sile fizycznej. Doświadczenie z „Ozonem” wykazało najlepiej, jak dalece była niezdolna do innej walki, jak bardzo była skostniała i wyrzucona poza wielkie nurty życia polskiego.
IV

Przemiany, jakie zachodziły na wsi, były niewątpliwie najdonioślejszem wydarzeniem historji społecznej Polski niepodległej. Sens ich polegał na tem, że chłop z biernej masy, obciążonej przez tradycje folwarczno-pańszczyźniane, przeobrażał się w warstwę społeczną świadomą swej roli dziejowej, swych zadań państwowych i kulturalnych, że zdobywał poczucie swej mocy, swej godności, swej odrębności klasowej. Ta ewolucja chłopa zaznaczała się we wszelkich możliwych dziedzinach: w jego ruchu politycznym, w jego organizacjach kulturalnych i zawodowo-gospodarczych, w jego dążeniu do tworzenia własnej inteligencji, ściśle związanej z wsią, w niesłychanie ciekawym ruchu młodowiejskim. We wszystkich tych dziedzinach dominowała wola samodzielności. Emancypacja chłopa polskiego odrzucała patronactwo pańskie, przekreślała tradycyjny podział na świat pański i chamski. Była procesem głęboko demokratycznym, który tworzył fundament pod rzeczywistą demokratyzację Polski.

Kapitalnym dokumentem, oświetlającym nam rozmiary i charakter przeobrażeń wsi polskiej, są życiorysy własne, pisane przez młodzież wiejską i ogłoszone przez Józefa Chałasińskiego w jego „Młodem pokoleniu chłopów”. Odkrywają nam one, jak kształtuje się na wsi nowy ideał życia, jak ścierają się dawne wzory z nowemi i jak te nowe zwyciężają. Fakt ostatecznego krystalizowania się dążeń emancypacyjnych chłopa polskiego przemówił tu w całej pełni.

Dążenia emancypacyjne chłopa polskiego nie są oczywiście czemś nowem. Mówi o nich historja ruchu ludowego. Jednakże właśnie ta sama historja, świadcząc o przeszkodach, z jakiemi spotykało się Stronnictwo Ludowe na samej wsi, pokazuje, że w najszerszych masach dążenia te były dość płynne, że nie dochodziły do stopnia całkowitego uświadomienia. Znaczna część wsi przyjmowała swą tradycyjną rolę społeczną, żyła elementami tradycyj pańszczyźnianych.

Znajdowało to swoje odbicie w zjawiskach awansu społecznego jednostek wywodzących się ze wsi. Prawie z reguły polegał on na kompletnem zerwaniu z wsią. Wieś była tu synonimem niższości społecznej i kulturalnej. Osiągnięcie awansu, stanie się inteligentem, wymagało zrzucenia z siebie ciężaru tej niższości. Te zjawiska awansu jednostkowego były liczne, coraz liczniejsze. Są one zresztą zawsze zapowiedzią rozbudzenia się masowych dążeń emancypacyjnych. Od lat pięćdziesięciu coraz poważniejszy się stawał udział jednostek pochodzenia chłopskiego w inteligencji polskiej. Przecież niektórzy, i to wybitni, przedstawiciele dawnych pańskich tradycyj widzieli w tym pędzie chłopów do zawodów inteligenckich duże niebezpieczeństwo dla kultury polskiej, groźbę jej schamienia! Ale olbrzymia większość tych inteligentów pochodzenia chłopskiego traciła związek z wsią, asymilowała się z dawną inteligencją, przejmując jej sposób patrzenia na życie społeczne, jej hierarchje wartości. Awans jednostek nie przekreślał bynajmniej podziału na dwa kręgi kulturalne. Odbywał się w ramach tego podziału, afirmował go, będąc jedynie przejściem pewnej ilości ludzi z jednego kręgu do drugiego.

Całkiem inny charakter ma masowy ruch emancypacyjny. Warstwa, która jest jego podmiotem, stara się zachować swój charakter przy jednoczesnem faktycznem usunięciu różnic hierarchicznych pomiędzy sobą a warstwą wyższą. Może to być osiągnięte tylko wtedy, gdy emancypująca się warstwa rozwinie w sobie poczucie swego znaczenia i mocy i będzie miała wolę do przeprowadzenia zmiany.

Wieś polska w latach ostatnich przeżywała taki proces emancypacyjny. Ideał demokracji ludowej przestał tu być ogólnikowym frazesem, a stał się konkretnym celem dążenia, wszedł do doświadczeń i przeżyć wielkiej zbiorowości ludzkiej. Najgłębiej ujawniało się to w ruchu młodowiejskim, odzwierciedlającym dążenia młodzieży, wyrosłej w warunkach niepodległego państwa. Niewątpliwie programy tej młodzieży nie były wolne od sprzeczności wewnętrznych i od mętności. Były to przecież grzechy naturalne. Ważne jest to, że cały ruch był całkowitem odrzuceniem przez młodą wieś dawnych tradycyj pańszczyźnianych, dawnych definicyj roli społecznej chłopa. Szedł przeciwko szlachetczyźnie, przeciwko jej anachronistycznym pozostałościom.

W ten sposób szlachetczyzna łamała się na tym terenie, który stanowił główną podstawę jej istnienia. Jej żywotność zależała od tego, czy masy chłopskie zachowywały tradycyjny obraz rzeczywistości, czy godziły się na tę rolę społeczną, jaka wyrosła na podłożu pańszczyźnianem, i na wynikające z niej obowiązki. Niezależnie od wszelkich momentów politycznych, grupa rządząca stawała się społecznie i kulturalnie – izolowana. Polska w swych procesach wewnętrznych zaczynała się modernizować. Najpoważniejszą przeszkodą na tej drodze był system rządzący – główny bastjon dawnej szlachetczyzny.

Wojna zmiotła szlachetczyznę polityczną. Lud polski znalazł się pod straszliwem jarzmem barbarzyńskiego najeźdźcy. Ale wielkiego procesu dziejowego odwrócić się nie da. Szlachetczyzna odrodzić się już nie może. Karta jej dziejów zapisana jest aż do końca."

http://retropress.pl/wiadomosci-polskie/u-zrodel-slabosci/
"U źródeł słabości
Być może, że nie warto tego czynić. Dnia 1 września weszliśmy wszyscy w ciemny tunel dziejów. Niewiadomo, niesposób zgadnąć co czeka nas u wylotu. Glob ziemski cały, wirując, zanurzać się poczyna w ciemnym, olbrzymim otworze, który prowadzi ze świata jaki opuszczamy, jaki już opuściliśmy, w świat nowy, nieznany. Czy warto w takiej chwili wracać myślą do przeżytych lat, szukać w nich błędów, robić rachunek sumienia? Być może, że nie warto. Być może, że na nic się to nie zda, nie pozwoli wyciągnąć żadnej nauki, która kiedyś tam, u nieznanej mety byłaby przydatna.

A jednak trudno tego nie czynić. Szukanie własnego grzechu jest nieuniknioną męką wszystkich, skazanych na czyściec. Kiedy i jak stało się to, co się stało, gdzie jest początek tych okrutnych dni, co przemijają teraz nad Polską w mroźnej grozie, nocy bezsennych od zwątpienia i nadziei? Miljony sumień ludzkich zmagają się z tem pytaniem. Gdyby znalazł się ktoś, ktoby potrafił, odrzuciwszy wszelką gorycz, gniew, uprzedzenie, odsunąwszy wszystko co jest osobiste, wtórne, pozorne, płytkie – odnaleźć istotną przyczynę naszej słabości, odsłonić ją i ukazać ponad wszelką wątpliwość – ten oddałby narodowi nieocenioną przysługę: pozwolił zniszczyć korzenie słabości w psychologji narodu. Niema tego proroka. Kiedy zaś sami zmagamy się z tem pytaniem – mimo wszelki wysiłek, by sięgać głębiej niż powierzchowność, niż przypadkowość, zawsze jesteśmy w stanie ująć tylko jedną z wielu przyczyn, tylko część większej całości, tylko jedno pasmo warkocza.

Rozważania poniższe pisane są w pełnej świadomości tych prawd. Pierwszej, która mówi, że niewiadomo, czy w nowym świecie, jaki wyłoni się kiedyś spod narastającej zwolna fali Wielkiego Przypływu – dawne doświadczenia zdadzą się na cokolwiek. Drugiej, która wie że rozważania te nie docierają do jądra rzeczy, że niedołężnie próbują tłumaczyć zbyt wiele, znając zbyt mało. Powinny być czytane z uprzytomnieniem sobie tych zastrzeżeń.

Jedną z przyczyn słabości Polski było jej ubóstwo. Jedną tylko, nie jedyną – ale nie najmniejszą. Widzieliśmy je własnemi oczami w miastach, których żadne działo nie broniło przed spadającą z nieba śmiercią, w szpitalach bez opatrunków, w wojsku bez samolotów niemal. Miljon zgórą dzieci bez szkół i 338 dział przeciwlotniczych na 388 tysięcy kilometrów kwadratowych – te dwie cyfry, jak nawias ubóstwa, zamykają naszą rzeczywistość. Napewno można było wewnątrz tego nawiasu inaczej, lepiej ustawiać rzeczy, surowszą dawać im kolej, staranniej unikać najgorszego marnotrawstwa: marnotrawstwa tworzenia rzeczy niepotrzebnych. To poprawić mogłoby bardzo wiele – ale nie wszystko. Byłoby to ubóstwo rozumne – miast ubóstwa lekkomyślnego. Ale byłoby to ubóstwo.

Geografja i historja nie były dla Polski łaskawe. Przeciętnie urodzajne są role, szczupłe i nieurozmaicone kopaliny, trudno dostępne wielkie drogi bogactwa: oceany. Macochą od wieków była nam historja, czyniąca z całego kraju krwawe pole wielkich wojen o wolność. Mieliśmy jednak osiemnaście lat pokoju. To mało w porównaniu z wiekami, które upłynęły od chwili, gdy ostatni żołnierz obcy stąpił na angielską ziemię, niewiele wobec lat pokoju, jakie przeżyła Francja pod panowaniem ostatnich Ludwików, ułamek stulecia, w czasie którego Niemcy nie zaznały najazdu. Ale jednak w ciągu tych lat osiemnastu, w ciągu tej krótkiej wiosny tak bujnie, tak gwałtownie trysnęły pędy w tylu kierunkach, tak szybko w tysiącu dziedzin technika, talent, pomysłowość, organizacja dogoniła i przegoniła niekiedy innych – że nad całem życiem polskiem ciążyło coraz mocniej uczucie nieprzemijającego ubóstwa jako czegoś niezrozumiałego i nieznośnego. Odczucie to było słuszne. Moknąca na ugorze przy chudych krowach malutka, szarą płachtą okryta pastuszka – to był skulony, bezwolny żywy symbol. Jej dziecięcemi, naiwnemi oczami patrzył w nasze oczy niemy wyrzut sumienia.

Były przyczyny naszego ubóstwa nieuniknione, leżące poza nami. I były przyczyny leżące wewnątrz, w nas samych, w naszych postanowieniach. Z tych najważniejszy zdaje mi się być podział społeczeństwa polskiego na część uprzywilejowaną i część upośledzoną, na tych, którym dano warunki rozwoju, i tych, którym je odebrano. Ten proces przywilejowania i upośledzania – był procesem ciągłym. Trwał nieprzerwanie podczas wszystkich wahań ustrojowych, podczas wszystkich walk politycznych, podczas panowania wszystkich regime’ów, niezależnie od tego, kto sprawował władzę, kto miał większość rozstrzygającą w stanowieniu praw, kto je uchwalał i kto je obalał. Proces ten był procesem milczącym i ukrytym. Istniała niepisana zgoda, aby go nie ujawniać, zgoda spod której powszechnego wyroku wyłamywały się tylko jednostki, głosy wołające bez echa. Proces ten biegł niemal poza świadomością społeczną – tak starannie maskowano bieg rzeczy przed sobą, tak czujnym instynktem wyolbrzymiano pewne zjawiska, a bagatelizowano inne, że obraz rzeczywistości w umyśle inteligencji polskiej odpowiadał jej życzeniom, ale odbiegał od prawdy. Kto zdawał i kto zdaje sobie dziś sprawę, że jednym z głównych powodów bolesnego, tragicznego niemal przebiegu przesilenia światowego na terenie Polski było niedostrzeżone prawie, a dziś całkowicie zapomniane zarządzenie z początków 1928 r. o podniesieniu ceł przez ich waloryzację? Kto wie w Polsce dziś jeszcze, że prowincją, do której dopłacał każdy poleski chłop i każda baba z Kurpiów w cenie każdego gwoździa, każdej podkowy – był bogaty, dymiący Górny Śląsk?

Proces ten biegł z nieodpartą, żywiołową siłą, niezależnie od zmiennych układów politycznych, ponieważ inteligencja polska utożsamiła swoje interesy z interesami ludności miejskiej, interesami biurokracji, związków zawodowych, karteli – biurokracji przecież przedewszystkiem – i z tępym uporem próbowała oprzeć swój dobrobyt i rozwój – na upośledzeniu, na wydziedziczeniu, na nieopłacalności rolnictwa. Piłsudski powiedział, że dwukrotnie podejmował walkę z urzędnikami, że dwukrotnie ją przegrał i że to uważa za największą klęskę swego życia. Sądziłem i sądzę, że jest w tem zdaniu nieuświadomione jasno odczucie, iż ta warstwa pomimo jej patrjotyzmu i uczciwości, czyniła Polsce jakąś bardzo wielką krzywdę. Krzywda ta polegała, mojem zdaniem, na osłabianiu państwa przez osłabianie najliczniejszej warstwy niezależnych wytwórców. Krzywda ta polegała dalej na skutecznych usiłowaniach, aby wobec sumienia własnego, sumienia mas, sumienia narodu, ukryć prawdziwe przyczyny i skutki, motywy i cele swojego działania – w kurzu frazeologji. Spadkobiercy Piłsudskiego starannie zapomnieli tę jego myśl. Stali się najbardziej bezwstydnym wyrazem wszechmocy biurokracji, najwymowniejszymi heroldami frazesów, pokrywających jej egoizm. Przyśpieszyli, zaognili i do karykatury doprowadzili ten fałsz, jaki tkwił u podstaw polskiej gospodarki. Ale rozsiali do olbrzymich rozmiarów kłamstwo, które już istniało. I w tem na nikły napotykali opór.

Zdumiewające jest jak różnemi korytami biegł ten wysiłek, jak z rozmaitych wychodząc założeń bezwiednie do jednego zmierzał, jak ogarnął i ukształtował psychologję całej niemal inteligencji. To samo w gruncie rzeczy mówili – z nielicznemi wyjątkami – wszyscy, bez względu na to co mówili. Agitator wiecowy, który krzyczał przed chłopami na „panów”, niszczył możliwość powstania jednolitego frontu rolniczego i mamiąc ludzi podziałem majątku odwracał ich myśl od stokroć ważniejszego podziału dochodu, rozbrajał pokrzywdzonych przez skłócenie ich między sobą. Publicysta Lewjatana, dowodząc wykrętnie, że wysokie ceny cukru i żelaza konieczne są dla „obrony państwa” – dopomagał wydziedziczać wydziedziczonego, obciążać obciążonego. Mniej lub więcej szczerzy heroldzi „świata pracy” zdawali się zapominać o tem, kto będzie dźwigał na zgarbionych plecach ciężar tych zamków powietrznych, jakie wznosić się im podobało. Stawała łatwo zgoda narodowa na każdy przywilej – z wyjątkiem przywileju większości. Były sanatorja, darmowe bilety, darmowe gimnazja, darmowe obozy – ich kosztem, ale nie dla nich. Były sztywne ceny węgla, nawozów, które on musiał płacić; sztywna waluta, która z niego wysysała soki; taryfy, które on musiał w ostatecznym wyniku wyrobić; wypłacalność bankowa, którą on musiał zapewnić. Powstała cała literatura „dynamiczna”, pełna haseł o „rozbudowie”, „pięciolatkach”, „piętnastolatkach”, gubiąca – świadomie czy nieświadomie – główne zagadnienie gospodarki polskiej: upośledzenie rolnictwa – w wykresach, rachunkach, planach, choć tak łatwo było inaczej i prędzej niedoli tej zapobiec. Sprzysięgły się interes i naiwność, entuzjazm i egoizm, sobkostwo i nieświadomość, aby nad wsią ronić łezkę, ale przemilczeć środki mogące jej dolę poprawić. Nikt nie mógł się temu przeciwstawić, gdyż miał wówczas przeciw sobie zjednoczone: bogaty mechanizm Lewjatana i jeszcze groźniejszą, milczącą ale wrogą tę warstwę, której rola wedle określenia Brzozowskiego, polegać powinna na uświadamianiu narodowi procesów, jakie w nim zachodzą – miał przeciw sobie inteligencję. Były wyjątki, byli ludzie, którzy podejmowali tę walkę. Osamotnieni zawsze – Buzek, Adam Krzyżanowski, Tennenbaum, Stecki, Józef Poniatowski, Kołodziejski i niewielu, niewielu innych.

Ilekroć myślałem o dwudziestokilkomiljonowej masie wiejskiej, nasuwał mi się obraz oślepionego olbrzyma. Olbrzyma, któremu wykłuto oczy i który musi stąpać poomacku, wyciągając przed siebie ogromne, bezradne dłonie i kierując się nawołującemi go głosami. Olbrzyma, który nie wiedział czego ma chcieć i dokąd iść, bo najczęściej nawołujące głosy mówiły, że ważne jest to co ważne nie było. To nie tylko minister Poniatowski przez kłamliwą wizję dzielenia tego, co naprawdę już oddawna zostało podzielone, przez program krajania Polski na spłachetki, dla mogił może dostateczne, dla życia za małe – pragnął zdobyć zaufanie ociemniałego kolosa. Tylu innych czyniło to przedtem. Bezczynnie zwisały potężne ramiona wtedy gdy najgorsze nakładano na nie pęta: w r. 1921 – kiedy zachowano rolnicze cła wywozowe z okresu wojny, w r. 1925 – kiedy na zbyt wysokim poziomie ustabilizowano złotego, w r. 1928 – kiedy waloryzowano cła, w r. 1936 – kiedy odrzucono konieczną dewaluację. Olbrzym nie poruszał się bo nie rozumiał. Tak jak nie rozumie tego na pewno dziś jeszcze większość moich czytelników.

Skutki? Skutki widzieliśmy teraz. To nie 35-miljonowy naród polski walczył z 90-miljonowym narodem niemieckim. To 8-miljonowe gospodarczo państwo uległo 90-miljonowemu. Stosunek ludności był 1:3, stosunek sił gospodarczych – 1:11. Polska była metropolją kartelowo-urzędniczą i szarą kolonją chłopską. Istniały udzielne, bogate feudalne księstwa węglowe i żelazne – i dawna, piastowska, kołodziejska, drewniana wieś. Istniały dwa światy żyjące na różnych poziomach: świat urzędniczo-miejski, gdzie pięćdziesięciogroszówkę dawało się stróżowi za otwarcie bramy – i pełne bezczynnych rąk pola, gdzie nie tak dawno za pół złotego można było mieć cały dzień roboczy.

Istniał świat przywileju, w którym były własne szczyty i własne niziny, własna arystokracja i własny proletariat, ale którego całość wydźwignięta została wzwyż jak płaskowzgórze, odcięte prostopadle spadającemi ścianami od ubogiej, zamglonej równiny ścielącej się wdole, wielkiej i prawdziwej równiny polskiej rzeczywistości. Tam, na płaskowzgórzu, była metropolja, był 8-10-miljonowy kraj europejski, zakryty od burz i wichrów murami wysokich ceł, umów koncernowych, taryf, postanowień dewizowych, kontyngentowanych kredytów, zabezpieczony przed współzawodnictwem świata, przy pomocy złożonego mechanizmu ustaw i przepisów, ograniczeń i przywilejów, sztywnych cen i sztywnych płac, zezwoleń przywozu i wywozu, zapomocą narastającego latami jak rafy koralowe, przy wszystkich rządach, wszystkich regime’ach, wszystkich kombinacjach politycznych, pancerza ochronnego, wytworzonego w drodze biologicznego wydzielania przez symbjozę biurokratyczno-wielkoprzemysłową skorupy przywilejów. U podnóża zaś tej metropolji leżała, szumiąca, zbożami i lasem wewnętrzna kolonja polska, kraj słomianych strzech i nieprzebytych dróg, kraj niezatrudnionych rąk i przeludnionych szkół, kraj, który w słonym pocie musiał walczyć ze współzawodnictwem świata. Gdyż żadne państwo, żaden kraj uchronić się przed niem w całości nie może. Tam, na tej nizinie, walczono o podział dochodu światowego z fermerem Stanów i Kanady, z hodowcą australijskim, z żyznością ziemi rumuńskiej, z rosyjską niewolniczą pracą, walczono za siebie – i za całą, szklaną kopułą przed niepogodami przykrytą – metropolję.

Nie można uciec od współzawodnictwa, nie można ukryć się przed niem. Przyszedł dzień, kiedy zdawać wypadło rachunek. I wtedy pękł szklany dach nad kruchą pseudorzeczywistością. Stosunek ludzi, którzy wyszli w pole przeciw najeźdźcy, był jak 1:3. Stosunek samolotów – jak 1:10. Stosunek broni zmechanizowanej – jak 1:15. Mała, zamknięta metropolja, żyjąca w promieniach sztucznego słońca, w zaciszu sztucznego spokoju – okazała się taka jaka była: 8-10 milionowem państewkiem. Daremnie olbrzym, co chciał walczyć, szukał broni potężnemi rękami – znajdował za krótki miecz, dziecinną szabelkę dla ramion wielkoluda.

Podział Polski na szczupłą metropolję i wielką nizinę nieopłacalnego trudu – pomniejszył Polskę. Skurczył jej siły do jednej trzeciej. To, co wyorał pług w ciągu dwudziestu lat wolności nie zostało przez żyjącą z pracy tego pługa metropolję zamienione na siłę. Wewnętrzna kolonja polska dawała swój tani trud nie dla pomnażania potęgi własnej melropolji, lecz dla powiększenia jej dobrobytu i – więcej jeszcze – jej rozmiarów. Nie umiał celowo kapitalizować wysiłku rolniczego świat biurokracji. Umiał tylko bezustannie się pomnażać. Nie mógł celowo kapitalizować świat wielkoprzemysłowy, którego zyskowność sama oparta była na ograniczeniu produkcji. Metropolja żyła – nie tworzyła. Pług w Polsce krajał ziemię zawsze prawie dla teraźniejszości, nie dla przyszłości.

Dziś to wszystko już przeszłość. Dziś najokrutniejsze losy są udziałem inteligencji polskiej. Dziś najkrwawiej – i po bohatersku – płaci ona swój rachunek historji. Dziś jeśli wolno przeszłość rozważać, to nie poto, by komukolwiek cokolwiek wyrzucać, ale poto, by pojąć istotę własnych błędów, aby choć rozumieć to, w co nie chce się wierzyć.

Jutro może wysunąć inne zupełnie zagadnienia. Nauka przeszłości na nic się może nie zdać. Może inaczej, może zgoła odwrotnie wyglądać będzie wewnętrzna mapa Polski, która powróci.

A jednak poruszone tu zagadnienie jest wciąż jeszcze aktualne. Nie w naszej wewnętrznej skali. Ale w wielkiej skali międzynarodowej. To bowiem co działo się u nas – działo się i w. świecie całym. Historja minionych od poprzedniej wojny lat dwudziestu – jest historją odepchnięcia przez Zachód tego ubogiego olbrzyma, który jeden mógł Zachodowi pokój zapewnić. To nie o Polskę już tylko chodzi – to samo dotyczy Węgier, Jugosławji, Rumunji, Bułgarji, Litwy. W r. 1939 przyszły angielskie gwarancje. Ale przez lat dwadzieścia, nie deklaracją parlamentarną, nie sojuszem, nie wojną można było gwarancje te naprawdę budować. Wielkie metropolje świata, tak jak nasza wewnętrzna metropolja, zamykały się przed ubogim Wschodem, nie chciały troszczyć się o poziom jego życia, chciały drogo sprzedawać, a tanio i mało nabywać, chciały sobie zabezpieczyć dobrodziejstwa spożywania tą samą sztuczną drogą przepisów i układów, kredytów i barjer celnych. Te same wielkie metropolję, które w r. 1919 układały mapę Europy, później przez lat dwadzieścia lękały się dopomóc tym właśnie, co o nowy, słuszniejszy układ granic gotowi byli walczyć. I te same metropolje, odsuwające się od wschodniego ubóstwa, obojętne na bezskuteczny trud rolnika, orzącego ziemię między Bałtykiem i Adrjatykiem, między Bałtykiem i morzem Czarnem – dawały, niemal bez ograniczeń, wszystko co trzeba wczorajszemu wrogowi, ale onegdajszemu sąsiadowi przy stole wielkich tego świata. Niemcom. Ten sam błąd, jaki popełniliśmy wewnętrznie, popełniony został w dziesięciokrotnie powiększonym rozmiarze w skali światowej. Jeśli brakło broni rękom olbrzyma, które jej szukały, to także i dlatego, a może i dlatego przedewszystkiem, że mózgi w wielkich metropoljach świata czyniły te same błędy, jakie u nas nam dyktował taki sam krótkowzroczny egoizm.

To zagadnienie nie minęło. I nie minie nawet po zwycięskiej wojnie. I dlatego to, co tu zostało napisane, nie dotyczy tylko przeszłości, ale i przyszłości."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz