"Obroncy panszczyzny" to był polski mainstream. Krzyczeli: "Jezu, komunizm!"
W Polsce przy sprzeciwie szlachty pańszczyznę znieśli zaborcy !
1811–1848 r. – zniesienie pańszczyzny w Prusach
1848 r. – zniesienie pańszczyzny w Austrii po Rabacji galicyjskiej
[1861 r. – zniesienie pańszczyzny w Rosji]
1864 r. – zniesienie pańszczyzny w Królestwie Polskim. Wszelkie powinności pańszczyźniane uległy likwidacji z dniem 15 kwietnia 1864 roku.
Sanacja ( robota kościoła kat ) tolerowała odrodzenie się pańszczyzny i dopiero w 1931 roku zniesiono pańszczyznę (stosunki żelarskie) w południowej Polsce na Spiszu.
Książka do przeczytania: "Obrońcy pańszczyzny", Adam Leszczyński.
"Polscy radykałowie mówili, że trzeba poprawić położenie chłopów, na co odpowiedź strony konserwatywnej brzmiała: Gospodarka upadnie! Kraj upadnie! Zbrodnia! I co wtedy robili radykałowie? Mówili: to my przepraszamy, my naprawdę nie jesteśmy komunistami, chcemy tylko drobnych zmian. To nigdy nie działało, bo oni się tłumaczyli, a konserwatyści nadal krzyczeli: Jezu, komunizm! - z historykiem Adamem Leszczyńskim, autorem książki "Obrońcy pańszczyzny. Co myśleli i pisali ludzie, którzy chcieli ją utrzymać" rozmawia Grzegorz Sroczyński.
Grzegorz Sroczyński: Czy obrońcy pańszczyzny to był u nas margines czy mainstream?
Adam Leszczyński: Mainstream. Pisali chętnie i dużo. Przekonywali, że uwłaszczenie chłopów i zniesienie pańszczyzny to będzie koniec świata. Nie da się tego zrobić.
Dlaczego nie da się?
Gospodarka się zawali. Obyczaje upadną. Zniszczony zostanie naturalny porządek rzeczy. Za tym stały też proste interesy, bo posiadacze ziemscy doskonale zdawali sobie sprawę, że w razie zniesienia pańszczyzny będą mniej zarabiać.
I córka na naukę fortepianu do Paryża już nie pojedzie?
Nie tylko. Uważali, że ówczesne typowe ziemiańskie przedsiębiorstwo - czyli folwark pańszczyźniany - nie przetrwa bez pracy przymusowej. Liczyli, liczyli i wychodziło im, że jeśli będą musieli płacić chłopom za pracę, to biznes się nie zepnie. Uważali, że praca chłopów jest własnością ziemian, więc zniesienie pańszczyzny to naruszenie świętego prawa własności, kradzież, konfiskata, skandal niebywały. Uwłaszczenie chłopów w polskiej publicystyce konserwatywnej porównywano do "konfiskaty tureckiej" i do komunizmu, co jest dość zabawne, bo całą tę operację na ziemiach polskich przeprowadzał rząd carski i rząd austriacki, jak najdalsze od komunizmu.
Bardzo dużo publikowano tekstów udowadniających, że chłop ma organiczny związek ze swoim panem. Używano metafory rodziny. Była to wizja stosunków społecznych, które mają charakter komplementarny, czyli jedni są przeznaczeni do pewnych funkcji, a inni do innych, jedni są od tego, żeby pracować, a inni od tego, żeby kierować i jeśli tę równowagę naruszymy, to nastanie bałagan i wszystko się rozleci. Opisywano, jak ciężkie są zadania właściciela ziemskiego, jak bardzo on cierpi, a jego los tak naprawdę jest gorszy od losu chłopa pańszczyźnianego, bo wszystko się skrupia na biednym ziemianinie, to on musi płacić podatki, musi o wszystko zadbać, nie ma chwili wypoczynku. Takich narzekań publikowano strasznie dużo i jedną z uderzających cech publicystyki ziemiańskiej była skłonność autorów do użalania się nad sobą, że są nieustająco nieszczęśliwi, skrzywdzeni, wykorzystywani, okradani przez władzę i własnych chłopów, ponieważ chłop z natury kradnie. W ich wizji chłopska natura była niezdolna do planowania, skoordynowanego działania i wymagała nieustającego nadzoru właściciela.
Żadna tam praca zdalna?
Potrzebny jest cały czas nadzorca z kijem, który pogania. Publicyści ziemiańscy przyznają, że w folwarkach panuje przemoc, ale "ja nie mam wyjścia", bo chłop sam z siebie by nie wyszedł do pracy, tylko leżał do góry brzuchem.
Ilu było tych właścicieli, którzy przez dekady skutecznie bronili pańszczyzny?
Ziemiańskich rodzin było około 20 tysięcy na terenach wszystkich zaborów. Plus minus.
Tylko tyle?!
Ten rząd wielkości. 20 tysięcy ziemiańskich rodzin w społeczeństwie, które w połowie XIX wieku liczyło już kilkanaście milionów etnicznych Polek i Polaków. Ziemianie to była naprawdę mała grupa, kontaktowali się głównie ze sobą, uważali się za elitę narodu, jego głowę, serce, miecz, dla nich było naturalne, że mają taką pozycję.
Nie wiedzieli, że system pańszczyźniany jest niewydajny ekonomicznie? Że chłop nie będzie dobrze pracował za darmo na nieswoim polu? Nie wiedzieli, jak to wygląda na Zachodzie?
Wiedzieli, bo tam jeździli, to często byli ludzie światowi. Zachód stanowił dla nich ważny punkt odniesienia i rozumieli, że tam chłop inaczej gospodaruje. Wiedzieli też, że powstaje tam przemysł i bardzo ich to interesowało. Poza tym byli niesamowicie wrażliwi, co się o nich pisze na Zachodzie. A pisało się o nich źle.
Źle?
O szlachcie polskiej pisano, że jest po prostu "właścicielem niewolników". I to było wielkie wyzwanie dla tych ludzi, bo równocześnie chcieli poparcia Zachodu dla odzyskania niepodległości Polski - w większości byli patriotami, nawet jeśli lojalistami z temperamentu, to niemal wszyscy uważali, że Polska powinna kiedyś zmartwychwstać. Słyszeli od liberałów zachodnich: "No ale jak to, chciecie wolności dla siebie, ale nie dla waszych chłopów?". Zachód oczywiście miał masę własnych grzechów na sumieniu, choćby traktowanie robotników w postających fabrykach, co z kolei nasi wykorzystywali w polemikach, ale i tak polski szlachcic nieustannie musiał o sobie czytać, że reprezentuje system niewolniczy, który jest przeżytkiem i moralnym skandalem. Zachodni liberałowie nie widzieli przesadnej różnicy między plantacjami bawełny w południowej Karolinie a folwarkami na ziemiach polskich.
A nasi co na to?
Dostawali szału. Pisali: my nie jesteśmy właścicielami niewolników! Szkalują nas, źle oceniają! My jesteśmy dla tych chłopów ojcami, my ich przytulamy do szerokiej piersi, my ich wspomagamy itd. Jeśli chodzi o dyskusję, czy pańszczyzna jest niewolnictwem, czy nie jest, to mimo że polscy ziemianie nieustannie się bronili przed tym porównaniem, w Rocznikach Gospodarstwa Krajowego – umiarkowanie konserwatywnym piśmie - znalazłem taką definicję: "pańszczyzna to niewolnictwo trochę złagodzone". Czyli sami tak uważali.
Publicystykę obrońców pańszczyzny czytałem w bardzo konkretnym celu: chciałem znaleźć esencję, powracający argument przeciwko każdej progresywnej zmianie w Polsce. I chciałem to pokazać na jaskrawym przykładzie. Bo jak można było bronić pańszczyzny? Dlaczego normalna uczciwa osoba, patriota, bronił czegoś tak niemoralnego? Bronił, bo uważał, że istnieje pewna naturalna hierarchia społeczna, porządek konserwatywny, jedyny możliwy. W obronie tego porządku używano nieustannie tych samych argumentów, które również dziś wracają. Kiedy się czyta tamtą obronę świętego prawa własności albo argumentację ekonomiczną, że po zniesieniu pańszczyzny kraj się zawali, wszyscy zbankrutujemy, wszyscy umrzemy z głodu, chłopi też umrą z głodu, bo nie będzie nikt nimi kierować - więc z troski o tych chłopów trzeba zostawić pańszczyznę! - no to lepiej się rozumie nasze dzisiejsze debaty.
Odgrzebałeś pismo "Kmiotek" - szlachcic miał je czytać po wsiach na głos, żeby nieść kaganek oświaty w ciemny lud. Ono dowodziło, że - owszem - można kiedyś chłopów uwolnić, a nawet znieść pańszczyznę, ale to wymaga długich lat edukacji, przygotowania, bo inaczej chłopi bez kierownictwa pana rozpiją się i popadną w ruinę. To było typowe w ówczesnej publicystyce?
Bardzo typowe. Konserwatyści - ten ówczesny polski mainstream - dowodzili, że pańszczyznę można znieść dopiero w przyszłości - im później, tym lepiej - i za dużym odszkodowaniem, ale na pewno jeszcze nie teraz, bo naród nie dojrzał. To "naród nie dojrzał" było częstym argumentem.
W książce porównuję argumenty obrońców pańszczyzny i amerykańskich obrońców niewolnictwa, które są uderzająco podobne. Czarny niewolnik jest z natury zbyt nieodpowiedzialny, żeby mógł żyć samodzielnie. Bez niewolnictwa wszyscy zbankrutują, gospodarka upadnie. Jesteśmy kluczową częścią światowego handlu - plantatorzy tak uważali - więc kto będzie cukier i kawę dostarczał do Wielkiej Brytanii? Nie da się tego robić bez niewolnictwa! Ewentualnie pisali tak: no dobrze, coś trzeba zmienić, ale może nie zmieniamy całego systemu, tylko wprowadźmy jakieś reformy, zadbajmy trochę o niewolników, ale nie niszczmy całego dobrze działającego układu. Argumentacja w Polsce za pańszczyzną była w zasadzie identyczna, a różnice niewielkie. Nie dlatego, że polscy ziemianie byli ludźmi złymi i niemoralnymi - nic na to nie wskazuje - ale dlatego, że taka jest uniwersalna struktura konserwatywnego argumentu przeciwko każdej progresywnej zmianie społecznej. Próbuję w książce tę strukturę wydestylować i pokazać na przykładzie, który dziś wydaje się nam szalony. Bawiłem się znakomicie, pisząc tę książkę, ponieważ te teksty są absolutnie szalone, czasami zapalało mi się w głowie widmo gilotyny albo rabacji, że ona była zasłużona, kiedy się czyta płomienne obrony konserwatywnego porządku i widzi się niechęć do jakichkolwiek zmian. Jeden z moich ulubionych przykładów to Józef Gołuchowski, ziemianin-filozof, wychowawca romantyków, nieskazitelny patriota polski, który publikował długie passusy wyrzekania na Zachód, na spisek, na leniwych chłopów, na to, że właściciel folwarku jest podporą wszystkiego, że pracuje jakby był wołem, służbą, chłopem równocześnie, jedynie on tak naprawdę cierpi, bo chłopi to mają lekko, a w dodatku nikt tego ziemianina nie rozumie, na Zachodzie go nie lubią, władze go nie lubią, chłopi go nie lubią, a on jest biednym męczennikiem sprawy narodowej.
To brzmi jak wyrzekania dzisiejszego polskiego biznesmena, że jest solą tej ziemi, wszystko na jego głowie, a tu podatki go zabiją, pracownicy go okradają.
A jak pracownikom musi dać podwyżki, to nadchodzi istny koniec świata, upadnie firma, upadnie cała gospodarka. Czytam teraz niemal seriami wyrzekania biznesu, że ludzie chcą więcej pieniędzy, a młodzi to już w ogóle, nie dość, że chcą dobrze zarabiać, to nie odbierają telefonu po szesnastej.
I to jest podobne do tamtych tekstów?
Owszem. Tak jest u Gołuchowskiego: od właściciela wszystko zależy, to on ryzykuje swoim majątkiem, a nie chłop, bo chłop nie ma żadnego majątku, więc nie ryzykuje. Myślę, że to wynika ze szczerej potrzeby serca, żeby ten świat był sprawiedliwy, to znaczy żeby mój status był zasłużony i zapracowany, a nie wylosowany przypadkowo, czyli odziedziczony. I wtedy idziesz w cierpiętnictwo: polska ekonomia na mnie wisi, to ja pracuję najciężej ze wszystkich. A teraz nie dość, że wszyscy mnie gnębią, to potem jeszcze na koniec dnia czytam o sobie we francuskiej gazecie, którą prenumeruję, że jestem właścicielem niewolników. Możesz sobie zwizualizować tę scenę, jak ziemianina krew zalewa nad gazetą przed kominkiem.
Publicystyka broniąca pańszczyzny jest ciekawa również dlatego, że autorzy konserwatywni są niesamowicie elastyczni. Nikt tak zgrabnie jak oni nie potrafił wycofywać się na z góry upatrzone pozycje. Nie mają bardzo szerokiego zestawu argumentów, ale są świetni w adoptowaniu tych argumentów do nowej sytuacji. W 1807 roku w Księstwie Warszawskim dzięki Napoleonowi chłopi uzyskali wolność osobistą, przestali być częścią inwentarza majątków, formalnie stali się wolnymi ludźmi, którzy odrabiają pańszczyznę, ale teoretycznie nie muszą. Obrońcy pańszczyzny wówczas przenoszą się na nowe pozycje, wcześniej uważali, że chłop absolutnie musi być poddany, niewolny, ale gdy widzą, że zmiana jest nieodwracalna, to zaczynają pisać tak: nikt z nas nigdy nie popierał poddaństwa, bo ono jest wbrew naturze, ale pańszczyzna jako kontrakt - to jest okej, to jest fair, to trzeba koniecznie zostawić, dobrowolny kontrakt ziemianina z wolnym chłopem to właśnie to, o co zawsze nam chodziło, trzeba tego bronić! I dalej idą te same argumenty, które wcześniej służyły obronie chłopskiej niewoli, tylko teraz dotyczą pańszczyzny jako rzekomo wolnego kontraktu.
Czy kompulsywna obrona pańszczyzny to twoim zdaniem polska specyfika?
Nie, w ogóle. Obrona niesprawiedliwych stosunków społecznych występuje zawsze i wszędzie.
A co było typowo polskie w dyskusji o pańszczyźnie?
Specyficznie polskie było to, że konserwatyści dominowali tak bardzo w debacie publicznej. Konserwatyści społeczni. Ludzie, którzy na każdą zmianę mówili, że z tego będzie koniec świata. Progresywna zmiana to pierwszy krok do komunizmu i zawalenia się całego porządku ekonomicznego - pisali. W XIX wieku ludzi o progresywnych poglądach uważano na polskich ziemiach za fantastów, których pomysły zniszczą gospodarkę, wysadzą w powietrze świętość rodziny, dzieci nie będą już szanowały rodziców, bo chłop w relacji z panem jest jak dziecko i nie wolno zmieniać tej naturalnej zdrowej relacji, jak wyjmiesz jedną cegłę z tej konstrukcji, to cała budowla runie. Pisząc książkę nie zajmowałem się demokratami, tylko konserwatystami, czyli stroną, która dominowała w debacie, ale udało mi się zauważyć, że demokraci reagowali na to wszystko umiarkowanie.
Umiarkowanie?
Chodzi mi o to, że polscy radykałowie i zwolennicy zmian cały czas się tłumaczyli: nie, my nie jesteśmy wrogami świętego prawa własności, my w ogóle nie chcemy żadnej wielkiej zmiany, tylko małe kroki. I tak dalej.
I to działało?
Nie. Konserwatyści i tak o nich mówili: oto wrogowie Boga i ojczyzny, chcą wszystko zniszczyć. Więc debata wyglądała w ten sposób, że polskie idee radykalne były znacznie mniej radykalne od tego, co działo się na Zachodzie. Strasznie dużo czasu zajmowało demokratom tłumaczenie się, że nie są radykałami. Dla mnie dobrym przykładem są "Listy patriotyczne" Józefa Wybickiego, który był zwolennikiem reform, no i jest tam taki passus, w którym on się tłumaczy, że tak naprawdę chciał zmienić mało, troszkę poprawić los chłopów, powoli, ale i tak go nieustannie atakowali jako wroga świętego prawa własności i tradycji. Konserwatyści atakowali każdą zmianę i odpowiadanie im umiarkowaniem w ogóle się nie opłacało. A już tłumaczenie się - "nie jestem komunistą" - okazywało się samobójczą strategią. I w XIX-wiecznych polemikach wokół pańszczyzny dobrze to widać.
Czyli nie tłumaczyć się?
Bo ten dialog wyglądał tak: polscy radykałowie mówili, że trzeba poprawić położenie chłopów. I często już na wejściu - wiedząc, że opinia publiczna jest im nieprzychylna - asekurowali się: no dobrze, nie likwidujmy pańszczyzny, ale wprowadźmy ograniczenia dla właściciela. Na co odpowiedź strony konserwatywnej brzmiała: Jezu, komunizm! Zbrodnia! I co wtedy robili radykałowie? Mówili: to my przepraszamy, my naprawdę nie jesteśmy komunistami, chcemy drobnych zmian. To nigdy nie działało. Oni się tłumaczyli, a konserwatyści nadal krzyczeli: Jezu, komunizm! Nie wiem, czy inna stratega byłaby lepsza, bo - to trzeba przyznać - konserwatyści mieli większą siłę i większe poparcie. Oni słusznie uważali, że społeczeństwo polskie jest z natury wrogie radykalnym eksperymentom, takie zasadnicze zmiany po prostu nie leżą w naszej naturze, Francuzi - a to owszem, Niemcy - też, Włosi, Brytyjczycy - jak najbardziej, a u nas wszyscy kochają spokój, prawo własności i władzę ojca.
Mieli rację?
Mieli. Radykalizm mógł się wykluć w społeczeństwach bardziej zmodernizowanych, a w tradycyjnym wiejskim społeczeństwie - gdzie większość nie potrafiła czytać - miał mniejsze szanse. Zresztą istnieją teksty konserwatystów, gdzie oni cieszą się, że polscy chłopi nie potrafią czytać, bo nie przeczytają tych wszystkich wywrotowych książek, no i dobrze, złe myśli im nie przyjdą do głów.
Ludziom - tak zwanym rozsądnym - zawsze się u nas wydawało, że kraj nie dojrzał do zmian, że u nas będzie za duży opór, jeszcze nie czas, za wcześnie. Konserwatyści wykorzystywali ten argument do końca i nieustająco powtarzali: za wcześnie. A radykałowie temu ulegali. To się nieustannie powtarza.
W 1858 roku Przegląd Rzeczy Polskich - pismo emigracyjne - zamieściło taką korespondecję z kraju: "Ogół szlachty, z małymi wyjątkami, w niebogłosy płacze i wyrzeka na uwolnienie chłopów, widząc w tym ostateczną swoją ruinę. Prawie wszyscy są pewni, że nie tylko służby dworskiej mieć nie będą, ale sami wodę nosić, drwa rąbać i za pługiem chodzić będą musieli". I chodzili sami za pługiem?
Retoryka konserwatystów zawsze była histeryczna. Każda zmiana to będzie katastrofa, wszyscy umrzemy, a Polska zmieni się w pustynię, po której tylko ponure duchy będą się snuły w łachmanach.
Pytam, bo podobne fantazje snują współcześnie polscy biznesmeni: "Sam będę musiał bramę otwierać, bo mnie nie będzie stać na strażnika, tyle tego ZUS-u mi każą płacić" - to cytat.
Tak. I przestaniemy być konkurencyjni międzynarodowo, jeśli płaca minimalna za bardzo wzrośnie. Takie argumenty występowały również w tamtych czasach: zboże trzeba eksportować, nie może być za drogie, bo go nie sprzedamy, bez darmowej pracy chłopów Polska straci.
Ale to była prawda czy kompletne fantazje?
Koniunktura na polskie zboże w XIX wieku systematycznie się pogarszała, co było głównym powodem trudności, które odczuwali ziemianie - nie mogli sprzedawać zboża po tak wysokiej cenie, jak kiedyś. Do Europy zaczęło płynąć zboże z kolonii i okazało się, że polskie jest mniej konkurencyjne. Raz trochę drożało, raz taniało, ale generalnie warunki gospodarowania dla szlachty na terenach polskich się pogarszały. Konserwatyści żyli więc w przekonaniu, że wszystko idzie ku najgorszemu, dobrze już było, a oni są skazani na zagładę albo bankructwo. I nie widzieli drogi wyjścia.
Mieli jakąś drogę?
Nie chcę z nimi przesadnie empatyzować, ale trzeba przyznać, że oni rzeczywiście znaleźli się w pułapce. Nie mieli kapitału na inwestycje, na ziemiach polskich tego kapitału nie było skąd wziąć, bo gospodarka pańszczyźniana nie generowała nadwyżek kapitałowych, a im bardziej się folwarków trzymali, tym trudniej było im przerzucić się na nowoczesne inwestycje. Po zniesieniu pańszczyzny sytuacja folwarków na ziemiach polskich - poza naprawdę największymi majątkami - pogorszyła się.
Czyli ta histeryczna przepowiednia - bez pańszczyzny wszystko upadnie - spełniła się?
Nie spełniła się z punktu widzenia całego kraju, natomiast spełniła się z punktu widzenia jednej klasy społecznej - ziemiaństwa - bo znaczenie tych ludzi spadło, wyjąwszy garść największych latyfundystów, którzy byli w stanie zgromadzić kapitał i mogli nim operować w nowoczesnej gospodarce kapitalistycznej, oni po zniesieniu pańszczyzny poradzili sobie lepiej, inwestowali w przemysł i nowoczesne przedsiębiorstwa. Ale dla szlachcica z folwarkiem średniej wielkości nastał bardzo trudny czas. Ziemianie doskonale wiedzieli, że jeśli zrezygnują z darmowej pracy, to zginą, a reformatorzy próbowali ich przekonywać, że po zniesieniu pańszczyzny tylko im się poprawi, bo chłopi zaczną pracować wydajniej i biznes się zepnie.
I to była ściema?
No tak. Ziemianie siedzieli, liczyli: "no nie, nijak nie wychodzi, będę w plecy". Opisywali zresztą te wyliczenia starannie. I mieli rację. Można zrozumieć, dlaczego się tak opierali. Nie twierdzę, że to było dziwne i niezrozumiałe, natomiast musimy rozumieć, że to była sytuacja, kiedy interes bardzo wąskiej grupy społecznej blokuje rozwój całego kraju.
Bo pogorszyło się tym 20 tysiącom rodzin, a krajowi się nie pogorszyło?
Zniesienie pańszczyzny odblokowało rozwój ziem polskich, wypchnęło część ludności do miast, spowodowało, że ci, którzy mieli kapitały, musieli je inwestować w bardziej atrakcyjne przedsięwzięcia niż folwarki, sprzyjało to formacji kapitału, który potem mógł być na nowo inwestowany. Tego kapitału - powtórzę - zawsze było u nas mało, nawet tuż przed I wojną światową, czyli w szczycie poprzedniej polskiej prosperity, bo teraz od 30 lat mamy kolejną. W każdym razie mimo braku kapitału postęp był wyraźny po zniesieniu pańszczyzny.
Argumenty obrońców pańszczyzny miały naprawdę długie życie, wracały potem w publicystyce konserwatywnej - na przykład wymierzonej w Powstanie Styczniowe. Ważnym aktem Powstania, jednym z pierwszych, było uwłaszczenie chłopów. Konserwatyści potem pisali: "i po co to było, chłopi i tak nie poparli Powstania, cara poparli, więc dlaczego im chcieliście dać NASZĄ ziemię?" Inne argumenty też świetnie przetrwały i powracały w niektórych poważnych pracach historyków w XX wieku. W tekstach niektórych polskich historyków można znaleźć opinie wzięte niemal wprost z argumentacji obrońców pańszczyzny. Często powtarzanym mitem są np. opowieści o rzekomo rodzinnych stosunkach na wsi między panem a poddanymi, że u nas chłopów w zasadzie dobrze traktowano, pan ich wspomagał w czasie przednówka i mało bił, w sumie to wszyscy żyli w zgodzie, jak w rodzinie, może zdarzali się źli panowie, ale byli nieliczni, a bicie, morderstwa - tego prawie nie było, to jakaś komunistyczna propaganda. Dokładnie to samo twierdzili dziedzice, dodając: "skoro jest tak dobrze, to niech pańszczyzna zostanie".
Czyli co obrońcy pańszczyzny powinni wtedy usłyszeć od zwolenników zmian?
Że nie może mała grupa blokować rozwoju całej reszty. "Tak, wy stracicie, a większość zyska".
Z jednej strony w propańszczyźnianej publicystyce widać groteskowe argumenty - niektóre były groteskowe już wtedy - a z drugiej widać oczywisty interes, o który ci ludzie zabiegali bardzo sprytnie i skutecznie. Świat się zmieniał, ziemie polskie również się modernizowały i w tym nowoczesnym świecie dla nich nie było już miejsca. Oni stali się anachronizmem. Problem się pojawia wtedy, kiedy anachronizm - taki czy inny - dominuje nad resztą. Bo to, że oni tak długo i tak skutecznie się opierali, to był realny koszt dla całego kraju. W dodatku ci ludzie byli patriotami - to koniecznie chcę podkreślić - pomnikowe postaci, w ich biografiach są więzienia, powstania, zsyłki, co tylko chcesz, i ci sami ludzie równocześnie uważali, że chłop powinien pracować na nich do śmierci, bo taki jest naturalny porządek świata."
Ciekawy tekst.
OdpowiedzUsuńPan nie rozumie o czym Pan pisze:
OdpowiedzUsuń1 Proszę DOKŁADNIE zapoznać się na czym polegała pańszczyzna, a nie czytać jakieś głupawe książki.
2 Likwidacja pańszczyzny była wejsciem w system czynszony, czyli w taki sposó jaki Anglicy wysadzili Irlandczyków w powietrze.
3 Osoba będąca na pańszczyźnie koszystała z tzw serwitutów, z drewna z lasu, gdzie mógł sobie dom pobudować bez kredytu itp.
Korzystał z pełnego nioprocentowanego kredytu, za który ręczył właściciel.W czasie głodu czy zarazy korzystał z darmowej pomocy itp
Witam.Okrutna Pańszczyzna doprowadziła Polskę do klęski !
UsuńCar zniósł pańszczyznę w "Polsce" i w tym samym roku zlikwidowano niewolnictwo w USA.
OdpowiedzUsuńPolska pańszczyzna był okrutnym niewolnictwem. Jednym z najbardziej zbrodniczych. Zbrodnią przeciwko ludzkości.
OdpowiedzUsuńTo są komunistyczne „legendy”.
UsuńPańszczyzna była NAJWYGODNIEJSZYM dla chłopa sposobem na regulowanie jego zobowiązań wobec pana, bo płacił tym, czym zawsze dysponował: własną pracą.
Po oczynszowaniu sytuacja chłopa stała się trudniejsza: zamiast odpracować należności, musiał opłacić czynsz za użytkowanie ziemi — i to opłacić niezależnie od tego, czy był urodzaj, czy nie, czy był zdrowy i mógł pracować, czy nie, czy zachował swoje zbiory, czy też go okradziono (lub stracił je w wyniku np. pożaru) itd. W przypadku nieszczęścia chłop musiał po prostu sprzedać część swego majątku, aby opłacić czynsz.
Zaś dla panów również to było wygodniejsze: zamiast chodzić koło folwarku, zamiast rozliczać chłopów, pilnować tego wszystkiego — można było ograniczyć się do ot, „zebrania forsy”, a wolny czas — którego w taki sposób było o wiele więcej — „spędzać w Paryżu”, dajmy na to.
I co z tego, że być może początkowo nie wszyscy panowie to rozumieli? W momencie, gdy car swoim ukazem ich zmusił — zrozumieli chcąc, nie chcąc — i nikt potem postulatu powrotu do pańszczyzny nie zgłaszał, gdy oczynszowanie okazało się wcale wygodnym rozwiązaniem.
Masz rację i jej nie masz. Rzecz jest w ilości dni pańszczyzny i w wysokości renty z kapitału tj. czynszu. A tak w ogóle, skoro to takie dobre było, to dlaczego wychodziło jak wychodziło i byliśmy tak strasznie zapóźnionym społecznie i gospodarczo społeczeństwem? Nie oczekuję odpowiedzi!
UsuńOdpowiedź brzmi: a co ma sposób regulowania należności chłopa wobec pana — czy był on „rzeczowy”, czy pieniężny — do „zapóźnienia” w jakiejkolwiek dziedzinie?
UsuńProszę się NAJPIERW nad tym zastanowić.
„Rzecz jest w ilości dni pańszczyzny i w wysokości renty z kapitału tj. czynszu”
No więc pomału dochodzimy jednak do wniosku, że nie o pańszczyznę — jako taką — chodzi, nieprawdaż? Poza tym: „wymiar” — wymiarem, jeśli był nieurodzaj i chłop nie miał na czym zarobić, to i nie miał czynszu czym opłacić, nawet niskiego. Proste. A odpracować pańszczyznę ZAWSZE miał możliwość (bo nawet, jak był chory, to mógł odpracować później).