Wrzesien 1939 r.: Polscy generalowie przyczynili się do kleski
https://www.rp.pl/historia-polski/art36973991-wrzesien-1939-r-polscy-generalowie-przyczynili-sie-do-kleski
"Podczas kampanii wrześniowej najwyżsi polscy dowódcy zawiedli. Poza nielicznymi chlubnymi wyjątkami dowodzili źle, walnie przyczyniając się do klęski, a za ich błędy najwyższą cenę zapłacili zwykli żołnierze.
Kiedy w 1700 r. Dania, Rosja i Saksonia (wciągając w to na siłę Rzeczpospolitą) postanowiły zaatakować Szwecję, wszyscy, jak Europa długa i szeroka, skazywali młodziutkiego i niedoświadczonego Karola XII na pożarcie. Tymczasem szwedzki władca okazał się wybitnym wodzem i przez wiele lat bił jak chciał przeważające siły agresorów. W 1939 r. Stalin rzucił potężne siły Armii Czerwonej na niewielką Finlandię. Dzięki sprzyjającym warunkom klimatycznym, determinacji, ale także dobremu dowodzeniu Finowie zatrzymali bolszewicką nawałę. „Umysł i charakter człowieka! – skreślcie te czynniki, a dzieje narodów staną się niezrozumiałe” – napisał przed laty jakże słusznie Paweł Jasienica. Wybitność lub małość przywódców politycznych i wojskowych niejednokrotnie w decydujący sposób wpływała na dzieje całych narodów. Nie inaczej było we wrześniu 1939 r.
Fatalne decyzje naczelnego wodza
W ówczesnych warunkach geopolitycznych (w kleszczach dwóch największych totalitaryzmów w dziejach), gospodarczych (druzgocące dla naszego kraju skutki Wielkiego Kryzysu) i militarnych (wstępna faza modernizacji armii) Polska nie miała możliwości samotnie powstrzymać Hitlera. Uratować nas mogło jedynie wypełnienie zobowiązań sojuszniczych przez Francję i Anglię lub sojusz z którymś z agresywnych sąsiadów. Ale wojna w 1939 r. mogła wyglądać inaczej, mimo dysproporcji sił mieliśmy wystarczający potencjał, by bronić się dłużej, a przede wszystkim ponieść mniejsze straty w ludziach. Warunek był jeden – polską armią musieli dowodzić generałowie doskonale znający się na swoim rzemiośle, rzutcy, odważni, inteligentni. Niestety, naczelnemu wodzowi marszałkowi Edwardowi Śmigłemu-Rydzowi, członkom jego sztabu, a także większości dowódców stojących na czele głównych związków operacyjnych (armii i SGO) tych przymiotów brakowało.
O błędach i zaniechaniach naczelnego wodza w 1939 r. napisano już dziesiątki opracowań, nie będę więc ich teraz wszystkich przypominał, tym bardziej że lista jest długa. O jednym jednakże, w kontekście poruszonego tematu, trzeba wspomnieć, a mianowicie o w większości fatalnych decyzjach personalnych na szczeblu dowodzenia operacyjnego. O ile przed wybuchem wojny nie można było jednoznacznie przewidzieć, że nominacje takich generałów, jak Fabrycy, Rómmel czy Dąb-Biernacki, będą aż tak nietrafione, o tyle oddawanie w ręce tych skompromitowanych oficerów kolejnych związków operacyjnych tworzonych już w trakcie kampanii, jak armia „Warszawa” czy Front Północny, było zbrodniczą głupotą, której nie da się niczym usprawiedliwić. Było sabotażem, jakiego naczelny wódz dokonał na podległej mu armii.
Także „niewykorzystanie w żadnym określonym charakterze aż do 10 września gen. Kazimierza Sosnkowskiego, pomimo jego natarczywych próśb, musi zdumiewać, choćby tylko z racji uzasadnionego autorytetu, jakim cieszył się w wojsku” (Paweł Wieczorkiewicz, „Rozważania o kampanii 1939 roku”). Sosnkowski, bez wątpienia najlepszy strateg w Wojsku Polskim w okresie tuż przed wojną, nie został dopuszczony do prac sztabowych nad planem „Zachód”, a na początku kampanii wrześniowej Śmigły-Rydz odrzucił kilka jego śmiałych i trafnych koncepcji, jak np. utworzenie z armii „Warszawa”, „Poznań”, „Pomorze” i „Łódź” grupy armii celem maksymalnie długiego związania sił niemieckich w rejonie Warszawy. Czy byłby lepszym naczelnym wodzem niż Śmigły-Rydz? No cóż, to chyba pytanie z gatunku retorycznych. Niestety, mimo że należał do najbliższych współpracowników Piłsudskiego, w walce o prymat polityczno-wojskowy przegrał z tandemem Rydz – prezydent Mościcki głównie dlatego, że ten drugi wolał dzielić władzę z generałem mniej ambitnym i zdolnym.
Sosnkowski pokazał także, że mimo trudnych, niemal beznadziejnych okoliczności można było we wrześniu 1939 r. sprawnie dowodzić dużym zgrupowaniem wojska. Kiedy w końcu został powołany na stanowisko dowódcy Frontu Południowego, wyznaczył sobie realny cel (przebicie się do Lwowa) i konsekwentnie go realizował. „Wyczucie położenia, przyjęty kierunek działań, sposób ich realizacji, utrzymanie ciągłości dowodzenia, a zarazem realizacja zasad celowości, aktywności, manewrowości, a także najtrudniejszej wśród nich – zasady ekonomii sił – świadczą o kunszcie dowódczym gen. Sosnkowskiego” – uważają Daniel Koreś i Juliusz S. Tym, autorzy niezwykle ciekawej analizy postawy polskich dowódców w 1939 r. opublikowanej na łamach „Polski Zbrojnej”.
Jednak Sosnkowskich czy Kleebergów było we wrześniu 1939 r. stanowczo zbyt mało, przeważały generalskie miernoty. A jak zauważył wybitny znawca tematu, historyk Paweł Wieczorkiewicz: „wobec miażdżącej przewagi przeciwnika – w tym technicznej, również w zakresie łączności, a więc szybkości przekazywania informacji – żadnego błędu w sztuce dowodzenia, żadnej błędnej decyzji nie dawało się już później naprawić, a ich skutki miały charakter kaskadowy, tak w czasie, jak i w przestrzeni”. Tych „błędów w sztuce” we wrześniu 1939 r. przydarzyło się zbyt wiele. W telegraficznym skrócie, podpierając się wrześniowym ordre de bataille polskiej armii, przeanalizujmy dokonania naszej najwyższej kadry dowódczej.
Dwa oblicza dowodzenia
Najbardziej na południowy wschód znajdowała się armia „Karpaty” gen. dyw. Kazimierza Fabrycego. Wojska niemieckie i słowackie na tym odcinku nie były zbyt silne, a jednak odniosły sukces, i to pomimo mężnej postawy polskich brygad górskich. Był to przede wszystkim efekt fatalnego dowodzenia przez gen. Fabrycego, jednego z najgorszych polskich dowódców podczas kampanii wrześniowej. W zasadzie wszystkie rozkazy, jakie wydał, miały katastrofalny skutek, co zresztą nie może dziwić w świetle faktu, że od pierwszego dnia walk nieustannie przesuwał stanowisko dowodzenia z dala od pierwszej linii frontu, przez co nie miał odpowiedniego rozeznania w bieżącej sytuacji. Po serii porażek wysłał fałszywe meldunki do naczelnego wodza, w których oskarżył podległe mu oddziały o demoralizację i brak chęci walki, a kiedy tchórzliwie zadekował się w silnie umocnionym Lwowie, odmówił opuszczenia miasta, by… objąć dowództwo sformowanej naprędce armii „Małopolska”. Tak właśnie działał sztab naczelnego wodza – zamiast czym prędzej odsunąć nieudolnego dowódcę, dawał mu kolejne odpowiedzialne zadanie. Choć brzmi to kuriozalnie, nie był to, niestety, przypadek odosobniony.
A że można było lepiej, pokazują działania podjęte przez gen. bryg. Antoniego Szyllinga, dowódcę armii „Kraków”. Ten najsilniejszy związek operacyjny, jaki wystawiliśmy w wojnie w 1939 r., miał za zadanie chronić Górny Śląsk i zachodnią Małopolskę w obronie stałej, ponieważ w myśl planu Śmigłego-Rydza stanowił zawias całego manewru odwrotowego pozostałych związków operacyjnych na linię wielkich rzek. Generał Szylling nie zamierzał jednak trzymać się tej koncepcji za wszelką cenę. Kiedy polskim jednostkom zagroziło oskrzydlenie, wymógł na Śmigłym-Rydzu zgodę na odwrót, który przeprowadził w sposób zorganizowany, tocząc nieustanny bój z przeważającymi siłami wroga, nie dając się pobić i zachowując integralność całej powierzonej mu armii. Nie ryzykował i zawsze wybierał optymalne rozwiązania. Umożliwiło to podjęcie dalszych walk na linii Wisły i Sanu, a później na Lubelszczyźnie w składzie wojsk gen. Piskora.
Samo dno
Można powiedzieć, że gen. Szylling miał pecha, ponieważ jego armia usytuowana była pomiędzy związkami operacyjnymi, na których czele postawiono, jak się później okazało, najgorszych generałów pośród całej najwyższej kadry dowódczej WP. Na lewym skrzydle miał wspomnianego gen. Fabrycego, na prawym gen. Juliusza Rómmla, dowódcę armii „Łódź”, a za plecami gen. dyw. Stefana Dęba-Biernackiego i jego armię odwodową „Prusy”.
Płk Stefan Rowecki scharakteryzował gen. Juliusza Rómmla następująco: „Typ wodza do wykonania nieskomplikowanych operacji, ale wymagających temperamentu i gwałtowności”. Tymczasem dowodzenie armią „Łódź”, która przyjęła jeden z najsilniejszych ciosów od Wehrmachtu, a która zajmowała ważny, strategiczny rejon, wymagało czegoś zupełnie przeciwnego – chłodnej głowy, nieszablonowego myślenia i wyrafinowanych manewrów. Rómmel co prawda względnie nieźle poradził sobie podczas bitwy granicznej, ale potem górę wzięły jego najgorsze cechy charakteru – słaba determinacja (a może raczej brak odwagi osobistej) i próżność. Już pierwszy atak niemieckich bombowców na jego stanowisko dowodzenia sprawił, że porzucił swe wykrwawiające się wojska i uciekł do Warszawy, co spowodowało utratę łączności z jednostkami i chaos organizacyjny. W stolicy na tchórzliwego generała czekała… nominacja na stanowisko dowódcy armii „Warszawa”! Podczas obrony miasta bardziej szkodził, niż pomagał, na całe szczęście prawdziwy dowódca garnizonu gen. Walerian Czuma jakoś dał sobie radę z puszącym się kabotynem. Rozbite oddziały armii „Łódź” uratował od całkowitej klęski gen. bryg. Wiktor Thommée, który tocząc zacięte boje, doprowadził je do twierdzy w Modlinie. Rómmel nie udzielił pomocy zarówno jemu, jak i armiom „Poznań” i „Pomorze”, przebijającym się do stolicy po bitwie nad Bzurą.
Rómmel wykazał się tylko w jednej kwestii – spisując po wojnie charakterystykę gen. Stefana Dęba-Biernackiego, chyba najgorszego dowódcy we wrześniu 1939 r. Jedynego, który za swoją postawę został zdegradowany do stopnia szeregowca, choć z pewnością był to zbyt niski wymiar kary; powinien raczej na wiele lat trafić do więzienia. Co prawda opinia Rómmla jest z gatunku „przyganiał kocioł garnkowi”, ale nie sposób odmówić jej trafności: „Pewny siebie i swoich »doświadczeń«, zarozumiały, nie uznający żadnych nowych technicznych osiągnięć na Zachodzie, które nawet wyśmiewał i którymi pogardzał. (…) Generał bardzo nie lubiany w wojsku, nierówny w stosunkach służbowych i nietaktowny. (…) Warchoł na dużą skalę! Druga wojna światowa pokazała, że swoją odwodową, najsilniejszą armię »Prusy« zmarnował i zniszczył w ciągu jednej doby, bo tak nią dowodził, że pomieszał wszystko, wprowadzając chaos i dezorganizację u wszystkich dowódców i w ich oddziałach – a potem zwalił całą winę na swoich żołnierzy, którzy według zdania wypowiedzianego wobec Marszałka Śmigłego, »nie chcieli się bić«. Typ ujemny pod każdym [względem], wykorzystujący swoje stanowisko dla własnych korzyści materialnych”.
I jeszcze Paweł Wieczorkiewicz: „Oburzenie budzi powierzenie w kolejnej fazie działań kluczowego stanowiska dowódcy Frontu Północnego skompromitowanemu doszczętnie jako dowódca i oficer w początkowym etapie wojny gen. Dębowi-Biernackiemu. (…) Pod Tomaszowem, gdy jego chaotyczne dowodzenie doprowadziło do kryzysu tej może najważniejszej w całej kampanii bitwy, przebrawszy się w cywilne ubranie, ponownie zbiegł z pola walki, dając dowód nie tylko braku kompetencji wojskowych, ale i haniebnego tchórzostwa. Jego podkomendny, gen. Rudolf Dreszer, bez ogródek nazwał go w meldunku do Rydza »przestępcą wojennym«”.
Właściwy człowiek na niewłaściwym miejscu
Kolejnym błędem Śmigłego-Rydza była nominacja gen. dywizji Tadeusza Kutrzeby na dowódcę armii „Poznań”. Bynajmniej nie dlatego, że Kutrzeba był oficerskim beztalenciem. Wprost przeciwnie, był to bardzo zdolny sztabowiec, co udowodnił jeszcze podczas wojny z bolszewikami w 1920 r. I zapewne lepiej przysłużyłby się ojczyźnie, opracowując cele strategiczne dla polskich armii, niż dowodząc na polu bitwy. Jeden z jego podkomendnych, gen. bryg. dr Roman Abraham, napisał, że „jego wartości dowódcze umniejszała wysoka kultura osobista i zbyt daleko posunięte poczucie koleżeństwa, co powodowało brak żołnierskiej bezwzględności w zdecydowanym wymuszaniu powziętych decyzji. Raczej dyskutował i uzgadniał działania niż rozkazywał”. Zemściło się to na polu bitwy nad Bzurą, kiedy to gen. Kutrzeba nie potrafił dostatecznie skoordynować działań wszystkich podległych mu jednostek i skontrolować, czy jego plan, zresztą bardzo dobry i odważny, jest właściwie realizowany. W szczególności dotyczyło to oddziałów armii „Pomorze”, fatalnie dowodzonych przez załamanego psychicznie i siejącego defetyzm gen. dyw. Władysława Bortnowskiego. Mimo że nie ustrzegł się błędów, gen. Kutrzeba, autor jedynego polskiego zwrotu zaczepnego w całej kampanii wrześniowej, to jednak jeden z nielicznych pozytywnych bohaterów tej smutnej wojennej historii.
Wspomniany wyżej gen. Bortnowski jest na biegunie przeciwnym. Ponoć był zdolnym oficerem, szykowano go nawet na następcę marszałka Śmigłego-Rydza. Cóż jednak po talentach wojskowych, skoro ma się słabą psychikę. W czasie pokoju można to jeszcze jakoś zamaskować, ale w ogniu walk wszystkie słabości charakteru szybko zostają obnażone. I tak też stało się w przypadku gen. Bortnowskiego. Podległe mu dywizje ze względów politycznych zostały rozmieszczone w tzw. korytarzu pomorskim w tak niefortunny sposób, że niemal z góry skazywało je to na porażkę w sytuacji ofensywy niemieckiej. Bortnowski zdawał sobie sprawę z nierealności założeń sztabowców i jeszcze przed 1 września usilnie starał się przekonać naczelnego wodza do znacznie sensowniejszej koncepcji wycofania armii „Pomorze” na przedmoście bydgoskie. Oczywiście Śmigły-Rydz odmówił. Po klęsce w bitwie w Borach Tucholskich Bortnowski przeżył wstrząs psychiczny, z którego nie otrząsnął się już do końca kampanii.
Z armią „Pomorze” miała współdziałać armia „Modlin”, która obsadzała jeden z najważniejszych strategicznie odcinków obrony – południową granicę z Prusami, od której było jedynie 120 km do Warszawy. Rolę dowódcy powierzono gen. bryg. Emilowi Przedrzymirskiemu-Krukowiczowi, oficerowi o co najwyżej dostatecznych umiejętnościach i wątpliwej determinacji w działaniu. Już pierwszy kryzys w nocy z 3 na 4 września 1939 r. sprawił, że Przedrzymirski i jego sztab spanikowali, wydając wzajemnie wykluczające się rozkazy.
Jeszcze gorzej było na skrajnym prawym skrzydle polskiej armii, gdzie wysiłek i poświęcenie żołnierzy oraz oficerów (np. podczas obrony linii Wizny) dość silnego zgrupowania, jakim była Samodzielna Grupa Operacyjna „Narew”, zostały zmarnowane przez jej nieudolnego dowódcę – gen. bryg. Czesława Młota-Fijałkowskiego. Nadawał się on co najwyżej na dowódcę dywizji, a nie dużego związku armijnego. Gdy jego ukochana 18. DP została rozbita, podobnie jak Bortnowski załamał się nerwowo i do końca walk nie wykazał najmniejszej inicjatywy. Jeśli naprzeciwko gen. Heinza Guderiana, jednego z najzdolniejszych dowódców Wehrmachtu, stawialiśmy takiego przeciętniaka, wynik starcia był z góry przesądzony.
Wielka (i udana) improwizacja
W trakcie walk polskie dowództwo ad hoc organizowało nowe związki operacyjne, które miały zastąpić rozbite armie. Jednym z najważniejszych była armia „Lublin”, utworzona 4 września, której zadaniem była obrona rejonu środkowej Wisły. Na jej dowódcę mianowano kolejnego legionistę, gen. dyw. Tadeusza Piskora. Mimo słabości naprędce formowanej armii prowadzona do boju przez gen. Piskora dość skutecznie powstrzymywała w dniach 9–12 września niemieckie próby sforsowania rzeki. Potem było już gorzej – błędy taktyczne, zbytni optymizm przy słabym rozpoznaniu i zła organizacja systemu dowodzenia sprawiły, że podległe mu wojska (wzmocnione dodatkowo resztkami armii „Kraków”), zostały pod Tomaszowem Lubelskim okrążone i zmuszone do kapitulacji. Gen. Piskor nie miał się więc ani zbytnio czym pochwalić, ani nie musiał się za bardzo wstydzić.
Na zdecydowane wyróżnienie zasługuje natomiast gen. bryg. Franciszek Kleeberg, obok gen. Szyllinga i gen. Sosnkowskiego najwybitniejszy dowódca polski w wojnie 1939 r. Z cofających się jednostek z innych zgrupowań oraz oddziałów zapasowych stworzył Samodzielną Grupę Operacyjną „Polesie”, którą dodatkowo umiejętnie wsparł Flotyllą Pińską. Wykazał się: inicjatywą, odwagą, determinacją, rozmachem, uważnym planowaniem i skutecznym dowodzeniem na polu bitwy. Świetnie manewrował i zmuszał przeciwnika do przyjęcia walki w niekorzystnym położeniu. W rezultacie zablokował na długi czas operacje niemieckiego XIX Korpusu Armijnego, skutecznie opóźniał działania wojsk sowieckich, by ostatecznie pod Kockiem w dniach 2–5 października stoczyć ostatnią bitwę kampanii. Bitwę taktycznie wygraną – polskie oddziały skapitulowały jedynie ze względu na brak amunicji. Wojska SGO „Polesie”, choć w znacznym stopniu improwizowane, do końca działań zachowały wysokie morale. „Przykład gen. Kleeberga i SGO »Polesie« oraz Armii »Łódź« po przejęciu dowodzenia przez gen. Thommée potwierdza tezę, że jakość dowodzenia miała znaczne przełożenie na postawę moralną podległych wojsk” (Daniel Koreś i Juliusz S. Tym, „Ranking dowódców kampanii wrześniowej”).
Bohaterstwo i nieudolność
Pomijając kwestie polityczne, do klęski w wojnie obronnej w 1939 r. doprowadziły przede wszystkim zbyt duża dysproporcja w wyposażeniu armii w nowoczesne środki walki (dotyczy to głównie lotnictwa) oraz chaos i nadmierna ilość błędów w dowodzeniu na poziomie operacyjnym. Oczywiście przypadki dezercji, załamania nerwowego czy niskich umiejętności żołnierskich występowały na każdym szczeblu, od szeregowca po generała, zresztą tak samo jak przypadki bohaterstwa i poświęcenia. Ale to od najwyższych dowódców możemy wymagać więcej. To oni powinni patrzeć poza horyzont, wykazać się inteligencją i dobrym planowaniem, dawać przykład determinacji i męstwa, prowadzić swoich podkomendnych do zwycięstwa lub przynajmniej przegrać z twarzą i zminimalizować straty.
Za podsumowanie naszych rozważań niech posłuży pewna smutna historia z początku wojny. 7 września gen. Wiktor Thommée wysłał do sztabu armii „Łódź” w Julianowie mjr. dypl. Cezarego Niewęgłowskiego. Ten na miejscu znalazł jedynie ślady pospiesznego wyjazdu (w zasadzie panicznej ucieczki) i był tak wstrząśnięty tym ewidentnym zaniedbaniem obowiązków przez gen. Juliusza Rómmla i jego sztab, że po złożeniu meldunku gen. Thomméemu odebrał sobie życie! W liście pożegnalnym skreślił znamienne słowa: „(…) Byłem żołnierzem z zamiłowania, nie dla kawałka chleba, byłem patriotą, może gwałtownym w swej ambicji, ale szczerym. Wierzyłem w swych wodzów, ale głęboko się zawiodłem. Przegranie wojny w pięć dni przez państwo o 34 mln ludzi – to klęska nie wojenna, lecz moralna. [...] Wykazała naszą nieudolność organizacyjną, brak przewidywania, a przy tym pyszałkowatość i bezdenną pewność siebie u różnych »wielkich« ludzi. To mnie załamało, gdyż ten zamęt i chaos, jaki zapanował, sprowadza na nas upokorzenia nie do zniesienia. Przez te kilka dni byłem na froncie świadkiem bohaterstwa i waleczności naszego żołnierza i nieudolności dowódców”. "
poniedziałek, 29 maja 2023
Wrzesien 1939 r.: Polscy generalowie przyczynili się do kleski
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Teraz to mamy odlotowych generałów. Strach się bać. I jeszcze Płaszczak w komplecie.
OdpowiedzUsuńgen. Juliusza Rómmla agent Niemiecki, Kutrzeba agentura angielska
OdpowiedzUsuńdziś sytuacja się powtarza.
Do dziś jest o nierozliczone.
A sytuacja się powtarza.
Poziom medialnej rusofobii przekracza granice absurdu. Hegemon posługuje się Polską jako następnym po Ukrainie antyrosyjskim taranem, na co rządzący, dla utrzymania władzy, chętnie się zgadzają zapominając o takiej pięknej przestrodze, że należy bardziej kochać Polskę niż nienawidzić Rosję.
OdpowiedzUsuńProszę Pana: Autor artykułu — nie wiem, czy Pan nim jest, czy przekleił Pan to skądziś — wyraźnie nie bierze pod uwagę rzeczy podstawowej: POLSKA MIAŁA PRZEGRAĆ TĘ WOJNĘ. Czy czytał Pan ten z kolei artykuł: https://historia.uwazamrze.pl/artykul/1105324/kiedy-znowu-wojna
OdpowiedzUsuńChodziło bowiem o to, aby dofinansowane, uzbrojone i znazyfikowane przez Zachód Niemcy uderzyły na Rosję — i żeby oba te kraje wzajemnie się wykrwawiły, znowu odsuwając na klikadziesiąt lat zagrożenie „zbytniego urośnięcia kogoś na kontynencie”. Jest to stała i niezmienna polityka Anglosasów. Obecnie widzimy to na przykładzie Ukrainy: wyposażonej, dofinansowanej i znazyfikowanej przez Zachód — po to, aby… skierować ją przeciwko Rosji. Przecież to trwa co najmniej od 2008 r. czyli od momentu, gdy prezydentem został tam popierany przez Zachód banderowiec Juszczenko! Tyle, że historia jak zwykle powtarza się jako farsa: kudy-tam Ukrainie do organizacji i efektywności Niemiec sprzed prawie 100 lat…
Wracając do artykułu: nie wiemy, tak naprawdę — i bez dostępu do najtajniejszych archiwów Niemiec, Rosji, UK, Francji i USA nie dowiemy się — ile w tym „dziwnym” zachowaniu się polskiej generalicji było głupoty i indolencji, a ile… zdrady. Proszę zrozumieć: Niemcy miały się zewrzeć w śmiertelnym uścisku z Rosją. Aby to się stało, to najpierw… musiałby mieć z nią BEZPOŚREDNIĄ GRANICĘ! Polska była pionkiem w grze, który bez wahania został poświęcony. To się nazywa gambit.
Tak na marginesie: nie za wiele też wiemy o związkach z zachodnimi decydentami „na gruncie masońskim” — a także czysto prywatnym. Czyż nie zwraca uwagi podobieństwo nazwiska „Rómmel” do „Rommel”? I nie bez racji, BO TO BYLI KUZYNI! Tylko Rómmel w którymś momencie nieco „spolszczył” sobie nazwisko dodaniem tej kreseczki nad „o”.
Tak więc zgadzając się z przeciętnie niską oceną polskiej kadry dowódczej wysokiego szczebla chciałbym zauważyć, że artykuł raczej prowokuje pytania i zachęca do bardziej konkretnych poszukiwań, niż cokolwiek naprawdę wyjaśnia.
Witam. Bez dostępu do akt nie można ustalić prawdy w 100%
OdpowiedzUsuńPolecam raz jeszcze lekturę tego, co dało się ustalić:
Usuńhttps://historia.uwazamrze.pl/artykul/1105324/kiedy-znowu-wojna
Warto jeszcze zauważyć, że ten niemiecki plakat propagandowy, rozlepiany w Polsce po klęsce 1939 — „Anglio! Twoje dzieło!” — niestety, mówił prawdę.
UsuńJak to już „dziadek” Piłsudski zauważył, ten Zachód jest „parszywieńki”… dał on jeszcze radę „na odchodne” swoim akolitom: „wy w wojnę beze mnie nie leźcie, bo wy ją beze mnie przegracie”. Niestety, nie posłuchali go.
I ja piszę to jako zwolennik Dmowskiego, a nie Piłsudskiego.
"rozlepiany w Polsce po klęsce 1939 — „Anglio! Twoje dzieło!” — niestety, mówił prawdę." Ta było.
Usuń