wtorek, 11 września 2018

Sanacyjny etatyzm (1926-1939)

Sanacyjny etatyzm (1926-1939)
http://mysl-polska.pl/1668
"Po sprowokowaniu krótkiej wojny domowej z konstytucyjnymi władzami Rzeczypospolitej i po przejęciu władzy na drodze zamachu stanu, sanacja rozpoczęła proces budowy socjalistycznego państwa i socjalistycznej, zetatyzowanej gospodarki.

Choć dyktator, Józef Piłsudski, często powtarzał, iż na gospodarce się nie zna, że gospodarka go nudzi, a posiedzenia Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów nazywał szyderczo „posiedzeniami Komitetu Ej-komicznego”, nie oznaczało to wcale, że Piłsudski nie odpowiadał za etatyzację gospodarki.

Wręcz przeciwnie – odpowiadał, kreując taką a nie inną politykę kadrową (oddając z reguły resorty i decyzje ekonomiczne w ręce zwolenników gospodarki socjalistycznej), wyznając kult statolatrii i omnipotencji państwa, no i w końcu wywodząc swój rodowód polityczny z socjalizmu. Niemniej elementarna uczciwość nakazuje przypomnieć, że Piłsudski był zwolennikiem polityki zrównoważonego budżetu i nadwyżki budżetowej, czyli czegoś co powinno być drogowskazem w każdym czasie i w każdej epoce i dla głowy rodziny, i dla gospodyni domowej i dla każdego ministra finansów. Pozytywnie trzeba także ocenić rekomendowaną przez niego politykę stabilnej, silnej złotówki, choć błędem okazało się kurczowe trzymanie się tej wytycznej Piłsudskiego w czasie wielkiego kryzysu, co zaowocowało koszmarnie długim okresem deflacji ze wszystkimi negatywnymi skutkami tego zjawiska.

Zastanawiając się nad problematyką przyczyn etatyzacji oraz czynników sprzyjających temu niekorzystnemu zjawisku, należy zauważyć, iż etatyzm był kamieniem węgielnym wmurowanym pod budowę gmachu odrodzonej Polski, II RP. Budowniczowie tego gmachu kierowali się zasadą, że administracja każdego państwa zaborczego kryła w sobie pierwiastki dobre i złe, przy czym fatalnie się stało – jak celnie zauważył prof. UJ, Adam Krzyżanowski – że „nasze władze uznały za dobre wszystkie zarządzenia przymusowe, a liberalne za złe. Pierwiastki przymusowe rozszerzano pospiesznie na inne zabory. Budowa państwa polskiego dokonała się pod hasłem zsumowania wszystkich zarządzeń i instytucji etatystycznych, istniejących w każdym zaborze przed rozpoczęciem wojny.” Przykładów na potwierdzenie tej tezy jest aż nadto. Spośród trzech państw zaborczych najwyższą taryfę celną miała Rosja i właśnie takie rozwiązanie wybrała II RP. W Niemczech i w Austro-Węgrzech istniały przymusowe izby handlowo-przemysłowe – II RP rozciągnęła ten przymus na całe państwo.

Warto przypomnieć, iż do zorganizowania tych izb, które zaczęły powstawać tak na dobrą sprawę po zamachu majowym, walnie przyczynił się jeden z czołowych sanatorów, Eugeniusz Kwiatkowski. Przedsiębiorcom te kosztowne instytucje były kompletnie niepotrzebne, albowiem pomimo ich wprowadzenia biznesmeni nadal opłacali działalność związków powołanych dla obrony ich interesów; bo też pomysłodawcom przymusowych izb handlowo-przemysłowych na sercu wcale nie leżało dobro przedsiębiorców – izby te stały się narzędziem, za pomocą którego państwo kontrolowało polski biznes, wywierało na niego różne naciski, i tym samym utrudniało jego działalność. W Austro-Węgrzech funkcjonowały monopole tytoniowy i solny, nie znane w Rosji i w Niemczech. Polska przejęła te monopole i rozciągnęła na ziemie byłego zaboru niemieckiego i rosyjskiego. Za to Rosja mogła się „pochwalić” monopolem spirytusowym, który Polska wprowadziła i rozszerzyła na dawny zabór austriacki i niemiecki… itd., itp.

Zdaniem prof. Adama Heydla, Polacy z winy zaborców zostali zainfekowani wirusem etatyzmu. Społeczeństwo polskie cały wiek XIX musiało przeżyć w warunkach etatystycznej gospodarki. Wszystkie państwa zaborcze uprawiały politykę w wysokim stopniu przesiąkniętą etatyzmem. W Niemczech triumfy święciły idee nacjonalizmu gospodarczego stworzone przez prof. Fryderyka Lista, oraz poglądy całej rzeszy ekonomistów (Wernera Sombarta, Adolfa Wagnera, Gustawa von Schmollera czy Rudolfa von Gneista) nazwane „socjalizmem z katedry” („Katheder-Sozialismus”). Te poglądy i idee zaowocowały w Niemczech rozbudowaną polityką społeczną (to m.in. wzorowanie się państw europejskich na systemie emerytalnym tzw. solidarności pokoleń wprowadzonym w Niemczech przez żelaznego kanclerza von Bismarcka, jest jedną z przyczyn tego, że obecnie gospodarka starego kontynentu trzeszczy w szwach), a także rygorystyczną polityką celną, czyli protekcjonizmem.

Natomiast Rosji można zarzucić stosowanie w dziewiętnastym stuleciu prymitywnej, jakiejś zapóźnionej formy merkantylizmu. Kosztem rozwoju rolnictwa, po połowicznej i niepełnej reformie uwłaszczeniowej z 1861, zaczęto w sztuczny sposób przy pomocy protekcjonizmu celnego pobudzać przemysł. Austria zaś, tak jak i carska Rosja, w ogóle nie przeszła przez etap liberalizmu gospodarczego – prosto z epoki absolutyzmu oświeconego przeskoczyła do gospodarki mocno biurokratycznej, z rozdętym budżetem i rozrośniętą machiną państwowo-biurokratyczną. I z takiej szkoły myślenia państw zaborczych rekrutowali się nasi działacze społeczni, politycy, urzędnicy.

Innym, obiektywnym czynnikiem, skazującymi nas w pewnym stopniu na etatyzm, był czynnik wojenny. Jak wiadomo, wojna zawsze prowadzi do rozkwitu etatyzmu, ponieważ państwo prowadzące wojnę to państwo stanu wyjątkowego – gospodarka zostaje wytrącona z równowagi czasów pokoju i przestawiona na tory wojenne, gdzie na pierwszym miejscu znajdują się potrzeby państwa, nie zaś indywidualne potrzeby konsumentów. Zwykle po nastaniu pokoju, państwu trudno wyzbyć się etatystycznych nawyków. Tak też się stało w przypadku II RP, przy czym pamiętajmy, że na ziemiach polskich wojna trwała ponad sześć lat, a nie tak jak we Francji czy Belgii cztery lata. Do tego należałoby jeszcze dorzucić czynnik geopolityczny; Polska otoczona w większości przez państwa wrogie, nieprzyjazne, siłą rzeczy skłaniała się do tego, aby w gospodarce zastosować rozwiązania etatystyczne i autarkiczne.

Prof. Heydel był święcie przekonany, iż najgłębsze przyczyny etatyzmu w Polsce tkwiły – jak on to nazwał – „w strukturze socjalno-kulturalnej”. Rzeczywiście, mało było w ówczesnej Polsce nowoczesnych przedsiębiorców-biznesmenów, bourgeoise (ten typ reprezentowali głównie Żydzi). Włościaństwo, z całą pewnością nie odgrywało czynnej roli w kształtowaniu polityki ekonomicznej. Ziemian (poza chlubnymi wyjątkami) śmiało można było nazwać pogrobowcami szlachetczyzny. Ich punkt widzenia po trosze nawet przypominał ideologię feudalną (szczególnie na Kresach Wschodnich). Ziemianie, przywiązani do tradycyjnego sposobu życia, traktowali ziemię nie jako warsztat zarobkowy, lecz zupełnie irracjonalnie – z punktu widzenia ambicji bądź sentymentu.

Z kolei polski urzędnik nastawiony był w stu procentach etatystycznie. Ów urzędnik wraz z inteligentem mieli socjalistyczną wiarę w państwo, myśleli – i tu użyjmy jednego z ulubionych zwrotów sanacyjnej nowomowy – „państwowotwórczo”. I włościan, i ziemian, i urzędników i inteligentów coś łączyło: tym czymś była pogarda dla zysku. W konsekwencji w okres niepodległości w 1918 roku polskie społeczeństwo wchodziło ze słabą klasą średnią, hołdującą ideom szlachetczyzny. Ten problem celnie przedstawił Heydel: „Boy-Żeleński mówił, że przeciętny inteligent: lekarz, adwokat, pisarz francuski jest zwykle synem sklepikarza, a wnukiem stróża lub wyrobnika – przeciętny intelektualista polski chlubi się, że jego ojciec „miał wieś”, a dziadek ho, ho! dziadek siedział na dziesięciu folwarkach. Jest to jedna z najbystrzejszych syntez naszej historii gospodarczej i naszej gospodarczej psychologii. Jesteśmy w masie utracjuszami – i co gorzej – jesteśmy z tego dumni. To musi się zmienić. Musimy stać się społeczeństwem dorobkiewiczów i musimy zrozumieć, że to jest nasz etyczny obowiązek”.

W świetnej pracy zatytułowanej "Psychologia społeczno-gospodarcza (z 1939 roku)", prof. Roman Rybarski potwierdził tezę Heydla. Za przedmiot badań posłużyła mu ludność galicyjska. W psychice tego społeczeństwa nie rozwinął się duch przedsiębiorczości. Ideałem było zdobycie patentu szkoły wyższej, który otwierał drogę do licho płatnej, ale spokojnej pracy urzędowej. Mało kto miał ochotę pracować na swoim.

Należy także zwrócić uwagę na fakt wywierania przez kręgi lewicowe przemożnego wpływu na rządy II RP. Pierwsze gabinety Polski niepodległej – Daszyńskiego i Moraczewskiego – dosłownie prześcigały się w lewicowości. Wojna i walka z hiperinflacją spowodowaną wydatkami wojennymi nie sprzyjała liberalizmowi gospodarczemu. Ledwo zdołano jako tako wyjść na prostą, gdy władzę przejęła sanacja. Rodowód polityczny sanatorów to socjalizm w czystej postaci. Chwalcy Pana Marszałka i jego ekipy powtarzają, że „Piłsudski i jego zwolennicy wysiedli z czerwonego tramwaju na przystanku Niepodległość”, lecz pamiętajmy, iż wysiadając z tego tramwaju byli ukształtowani przez socjalistyczną szkołę myślenia. Poza tym nie zapomnijmy, że sanatorów uformowało wojsko – byli wysokiej rangi oficerami, generałami; ci ludzie posiadali mentalność trepów, a to sprzyjało kultowi omnipotencji państwa, również w gospodarce. Większość z prominentnych polityków sanacyjnych należała do wolnomularstwa, organizacji grupującej ludzi chcących uszczęśliwiać społeczeństwo. A że ze skrzyżowanie socjalisty z trepem, i masonem na dokładkę, nie może powstać nic dobrego, wobec tego nie dziwota, iż powstał polityk sanacyjny, uszczęśliwiający innych na siłę.

Po przejęciu władzy przez sanację, główny ideolog gospodarczy i zdeklarowany socjalista, Stefan Starzyński, opublikował w czasopiśmie „Droga” artykuł Program Rządu Pracy w Polsce, będący manifestem etatyzacji gospodarki. Wkrótce też Starzyński powołał do życia tzw. I Brygadę Gospodarczą (zwaną też Grupą Frontu Gospodarczego). Zrzeszała ona nie przedsiębiorców, ale urzędników, którzy w kilku zbiorowych publikacjach głosili pochwałę planowości, interwencjonizmu państwowego, a nawet – tak jak Mieczysław Grabowski – pochwałę kołchozów w Sowietach.

Jednym z głównych narzędzi etatyzacji polskiej gospodarki był nadmierny fiskalizm, czyli wysokie podatki. Chodziło o to by wykończyć prywatnych przedsiębiorców, a przy okazji zdobyć środki na inwestycje państwowe i uzależnić obywateli od budżetu państwa. W 1929 r., wg prof. Heydla, obywatele RP płacili o 70-100% wyższe podatki niż pod zaborami, a dochód per capita wynosił 666 zł, zaś w 1933 roku – 604 zł. W 1937 łączna suma opodatkowania dla średniozamożnej rodziny to ok. 37% dochodu. System podatkowy w II RP posiadał mnóstwo wad. Do nich z całą pewnością zaliczymy brak stabilności, stałości w prawie fiskalnym. Psioczono na niejednolitość procedury podatkowej: każdy podatek miał inny tryb poboru, inne terminy płatności, inne wymogi formalne pism i środków odwoławczych; w dodatku w polskim systemie podatkowym brakowało koordynacji, spójności między podatkami państwowymi a samorządowymi. Skarżono się na niejasne i zbyt skomplikowane przepisy i zapewnie słusznie, skoro instrukcja do podatku dochodowego zawierała 273 drobiazgowo rozbudowane paragrafy

Osobnym problemem było uprzywilejowanie podatkowe przedsiębiorstw państwowych w stosunku do przedsiębiorstw prywatnych, co skutkowało nieuczciwą konkurencją. Np. Państwowe Wytwórnie Uzbrojenia, produkowały nie tylko broń i amunicję, ale również kłódki, meble biurowe, rowery, maszyny do pisania i poprzez swoje uprzywilejowanie na rynku przyczyniały się do plajty wielu firm prywatnych. Generalnie rzecz biorąc, te przedsiębiorstwa państwowe, w których stwierdzono brak odrębnej osobowości prawnej, były uwalniane od podatku dochodowego, ale nie od innych podatków państwowych i samorządowych. Jeżeli produkowały wyłącznie na potrzeby administracji państwowej, były wolne od podatku przemysłowego.

Kręgi antyetatystyczne naciskały władze, by te jak najszybciej przeprowadziły komercjalizację przedsiębiorstw państwowych, największych gigantów, takich jak Poczta Polska czy PKP, lecz w praktyce odbywało się to niezwykle opieszale. Władze solennie obiecywały, że zlikwidują uprzywilejowanie przedsiębiorstw państwowych. Owszem, uchwalano ustawy, wydawano rozporządzenia i dekrety, tylko że często sprzeczne ze sobą i o tak zagmatwanych przepisach, iż pozwalało to przedsiębiorstwom państwowym… nadal cieszyć się przywilejami podatkowymi.

W dodatku, od 1927 zaczęło powstawać coraz więcej państwowych spółek handlowych, dlatego że instytucja spółki handlowej usuwała przedsiębiorstwo państwowe z ram budżetu i spod kontroli budżetowej parlamentu (bilanse takich spółek nie były dołączane do preliminarza budżetowego i tym samym nie stanowiły przedmiotu obrad parlamentu). Dr Tadeusz Bernadzikiewicz ustalił, że przedsiębiorstwa państwowe zapłaciły w roku budżetowym 1936/37 9,8 mln zł podatków państwowych i samorządowych. To niezbyt duża kwota zważywszy, iż państwo było największym pracodawcą i przedsiębiorcą. Dla porównania – w tym samym roku spółka akcyjna Tomaszowska Fabryka Sztucznego Jedwabiu przekazała do fiskusa 3,7 mln zł podatków, a Łódzkie Towarzystwo Elektryczne – 3,8 mln zł. Razem – 7,5 mln zł zapłaconych podatków przez dwie średniej wielkości firmy prywatne. Idąc dalej tym tropem: w roku budżetowym 1936/37 podatek przemysłowy przyniósł skarbowi państwa ponad 225 mln zł, z czego zaledwie 4,3 mln zł przypadała na przedsiębiorstwa państwowe, czyli nie więcej niż 1,9%. Równie szokujące jest porównanie rentowności skarbowej (jest to zestawienie kwoty wpłaconej do skarbu przez przedsiębiorstwo z wartością majątku tegoż przedsiębiorstwa) firm państwowych i prywatnych (dane dla roku 1936/37). Otóż rentowność skarbowa przedsiębiorstw państwowych wyniosła 0,6%, a firm prywatnych 4,6%.

Monopole pod rządami sanacji nastawione były na jak najszybsze zdobycie jak największych kwot od konsumentów. I tak 1 I 1927 r. cenę 1 litra spirytusu stuprocentowego oznaczono na 13 zł i 50 gr. Była to cena najwyższa w Europie. Mimo to rząd zaproponował w 1930 r. (drugim roku kryzysu) podwyżkę ceny do 15 zł! Efekt był taki, jaki mógł przewidzieć każdy w miarę rozgarnięty ekonomista. Oczywiście wpływy do budżetu państwa zaczęły gwałtownie maleć – z 420 mln w roku budżetowym 1929/30 do 201 mln w roku 1932/33. Przekroczono tzw. punkt Cournota, czyli punkt wyznaczający ekonomiczne optimum produkcji przedsiębiorstwa monopolistycznego; w punkcie tym monopol osiąga zysk maksymalny.

Podobny cel przyświecał podwyżkom cen zapałek – w porównaniu z ziemiami zaboru austriackiego tuż przez I wojną światową, cena pudełka zapałek z 1927 w Polsce roku była wyższa aż o 550%! Natomiast po podpisaniu w 1931 r. umowy (zwanej drugą pożyczką zapałczaną) z koncernem Ivara Krugera, któremu polski rząd wydzierżawił monopol zapałczany, podwyższono cenę pudełka zapałek z 7 na 10 groszy (czyli o prawie 43%) jednocześnie zmniejszając ilość zapałek w pudełku z 60 do 48 (o 20%). Po tej drastycznej podwyżce sprzedaż zapałek poleciała na łeb, na szyję. Jeszcze w roku 1930 statystyczny Kowalski zużywał 1127 zapałek, ale już w 1934 – 466. Dla wielu Polaków zapałki stały się towarem luksusowym. To właśnie wtedy, w czasach wielkiego kryzysu, mówiono, że „polski chłop jest tak biedny, iż dzieli zapałkę na czworo”. Wpływy z monopolu zapałczanego do budżetu państwa ciągle spadały – z 16 mln zł w roku budżetowym 1929/30 do 6 mln zł w roku 1931/32. Aby zwiększyć sprzedaż zapałek, władze postanowiły wprowadzić wysokie opłaty stemplowe dla posiadaczy zapalniczek (od 10 do 25 zł rocznie).

Etatyzacji miała też służyć polityka dumpingowa. Jednym z towarów eksportowanych przez Polskę po cenach dumpingowych był cukier. W 1930 r. za kilogram cukru w handlu detalicznym należało zapłacić ok. 1,40 zł (czyli w przeliczeniu na dzisiejsze złotówki, ok. 14 zł). Oczywiście sprzedaż zaczęła wyraźnie spadać. Czym wytłumaczyć tak wysoką cenę? Dumpingiem. Otóż polski rząd wymyślił sobie, że trzeba koniecznie poprawić bilans handlu zagranicznego i wobec tego należy sprzedawać cukier za granicę po… 17 gr za 1 kg! Przemysł cukrowniczy (państwo poprzez kontyngentowanie produkcji i zbytu w pełni kontrolowało ten przemysł) musiał jakoś powetować sobie straty na eksporcie. Tymi którzy mieli pokryć te straty, byli biedni polscy konsumenci. Dumping dotyczył nie tylko cukru ale również: cementu, nafty i jej pochodnych, koksu, węgla kamiennego i żelaza. Ceny eksportowe tych dwóch ostatnich produktów była czterokrotnie niższa od cen na rynku krajowym. Miało to fatalne skutki dla polskiego przemysłu przetwórczego, bowiem polski przedsiębiorca nabywał (przepłacając) niezbędne surowce i półprodukty po cenach wyższych, aniżeli konkurenci zagraniczni.

Ekipa sanacyjna nie wahała się interweniować w sferę cen (w latach 1926-1938 co najmniej 8 istotnych rozporządzeń) oraz ceł. Według obliczeń Sekretariatu Ligi Narodów, Polska pod koniec lat 20. należała do państw otoczonych najwyższym murem celnym w Europie. Jej cła wynosiły ponad 25% wartości importowanych towarów. Z państw Europy wyższe cła miały tylko Węgry, Hiszpania i ZSRR. Interwencjonizm sanacyjnego państwa w handlu zagranicznym był przeogromny. Polski system celny, generalnie rzecz ujmując, polegał na preferencjach dla eksporterów.

Choć II Rzeczpospolita należała do grupy najbiedniejszych krajów europejskich, to szczyciła się posiadaniem najbardziej postępowego ustawodawstwa socjalnego, co zwiększało opodatkowanie pracy. Władze z dumą podkreślały, że w sferze ubezpieczeń społecznych świat powinien wzorować się na Polsce. Tymczasem okazało się, iż nasz system socjalny był bardzo kosztowny, a administracja pochłaniała krocie – w 1932 r. statystyki wykazały, że koszty funkcjonowania Kas Chorych na głowę ubezpieczonego Francuza w jego rocznych dochodach stanowiły 0,34%, Brytyjczyka – 1,84%, Niemca – 2,47%, Węgra – 2,98%, Czecha i Słowaka – 4,5%, Austriaka – 5,76%, Polska – aż 9,46%! Panaceum na tę bolączkę miał być system komisaryczny w Kasach Chorych, który jednak wcale nie doprowadził do zmniejszenia kosztów administracyjnych; wręcz przeciwnie – wydatki wzrosły: w 1928 r. na urzędasów wydano 13,4% ze składek ubezpieczonych, a w 1933 – 19,3%!

Wobec tego władze zdecydowały się na uchwalenie tzw. ustawy scaleniowej ubezpieczeń społecznych w 1933 r., co oznaczało, że sferę ubezpieczeń społecznych całkowicie podporządkowano państwu, sanacyjnym władzom, pozbawiając ubezpieczonego wpływu na zarządzanie instytucjami ubezpieczeniowymi, a w zasadzie od 1934 jedną instytucją – Zakładem Ubezpieczeń Społecznych. Koszty administracyjne, wbrew zapowiedziom, nie malały lecz rosły, np. w ubezpieczeniach emerytalnych pracowników umysłowych zwiększyły się z 5,2% w 1933 r. do 7% w 1934, a w Ubezpieczalniach Społecznych (Kasy Chorych przekształcono w Ubezpieczalnie Społeczne w 1933 r.) skoczyły w 1934 r. do ok. 30%!

Sanacja przejmując przedsiębiorstwa prywatne często szermowała hasłem samarytanizmu. Mianem samarytanizmu gospodarczego określano w Polsce międzywojennej przejmowanie przez państwo upadających przedsiębiorstw prywatnych. Zwolennicy samarytanizmu podkreślali, że państwo przejmując upadające zakłady prywatne czyni tak ze względów społecznych i gospodarczych. Dzięki samarytanizmowi nie likwiduje się miejsc pracy. Pracownicy oraz ich rodziny mają źródło utrzymania i nie muszą korzystać z pomocy socjalnej. Stopa bezrobocia nie ulega powiększeniu, a nastroje społeczne nie ulegają radykalizacji. I takich właśnie argumentów używał rząd, kiedy pomagał będącym w poważnych tarapatach Zjednoczonym Zakładom Włókienniczym K. Scheiblera i L. Grohmana S.A. w Łodzi.

Działalność zakładów w ciągu tych trzech lat (1930-1933) otrzymywania pomocy państwowej, wyrządziła w przemyśle włókienniczym, głównie w samej Łodzi, mnóstwo szkód. Chcąc wyciąć konkurencję, Scheibler i Grohman stosowali „ramsze”, czyli sprzedawali poniżej kosztów wytwarzania. Miało to druzgocący wpływ na rynek włókienniczy, gdyż „ramsze” obniżyły ogólny poziom cen, nie tylko poniżej kosztów produkcji Scheiblera, ale także poniżej kosztów produkcji wszystkich wytwórców. Łódź ogarnęła plaga upadłości, i właśnie wtedy powstało powiedzenie: „Scheibler i Grohman położyli pół Łodzi”. Charakterystyczne, że sanacja pomagając Scheiblerowi i Grohmanowi, przekazując fabryce ciężkie miliony zabrane polskim podatnikom, miała usta pełne frazesów o ratowaniu kilku tysięcy miejsc pracy. Owszem uratowano je, lecz przy okazji w wyniku nieuczciwej konkurencji stosowanej przez Scheiblera i Grohmana, pracę straciło ok. 20 tys. osób!

Sławomir Suchodolski

Są to obszerne fragmenty referatu, jaki autor wygłosił podczas konferencji „Piłsudski i sanacja – prawda i mity”, jaka odbyła się w Warszawie 12 maja 2018 roku. Całość została opublikowana w w książce pod tym samym tytułem (Centrum Edukacji i Rozwoju im. bpa Kajetana Sołtyka)"

2 komentarze:

  1. niezle, jak widac teraz tez w tym kierunku idziemy. ciekawe tylko czy teraz sanacja bedzie mowic po hebrajsku czy zostanie przy polskim

    OdpowiedzUsuń
  2. Obecna polityka to próba rekonstrukcji historycznej sanacji.

    OdpowiedzUsuń