poniedziałek, 13 lipca 2015

Obrona 6

Obrona 6

http://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/historia/1623429,1,zbrojeniowe-afery-ii-rp.read

"Zbrojeniowe afery II RP
Armaty, samoloty i kłopoty
Nie tylko III, ale także II RP kupowała uzbrojenie od francuskich koncernów. Nie obyło się bez nadużyć i przekrętów.
Ogłoszony pod koniec kwietnia 2015 r. wynik przetargu na śmigłowiec dla polskiej armii (MON kupi 50 wielozadaniowych H225M Caracal od francuskiego koncernu Airbus Helicopters) skomentował nad Sekwaną dziennik „Le Parisien”: „To historyczna premiera we francusko-polskich stosunkach po upadku muru berlińskiego, gdyż Francja nigdy wcześniej nie eksportowała broni do Polski, która tradycyjnie była klientem Stanów Zjednoczonych i Niemiec”. Nic bardziej mylnego. Francuska zbrojeniówka już raz odgrywała rolę strategicznego inwestora w Rzeczpospolitej.
Interesowny sojusznik

Po pierwszej wojnie światowej, gdy bolszewicy umocnili panowanie na terenie dawnego imperium Romanowów, Francja potrzebowała nowego sojusznika. Z jego pomocą mogłaby szachować Niemcy. Dlatego w lutym 1921 r. z otwartymi ramionami przyjęto w Paryżu Józefa Piłsudskiego. Podpisane wówczas traktaty zapowiadały serdeczną przyjaźń Rzeczpospolitej z III Republiką. Zobowiązywały oba kraje do wzajemnej pomocy militarnej w razie zagrożenia ze strony Niemiec (w przypadku agresji ze strony ZSRR Francuzi obiecywali tylko dostawy uzbrojenia). Gwarantując jednocześnie jak najlepsze warunki funkcjonowania Francuskiej Misji Wojskowej, już od dwóch lat działającej w Warszawie. Polska otrzymała też za sprawą aneksu do konwencji wojskowej kredyt w wysokości 400 mln franków na zakup sprzętu militarnego.

Stworzenie przemysłu zbrojeniowego w II RP nie przedstawiało się łatwo. „Większość fabryk, posiadających odpowiedni park maszynowy i mających doświadczenie w produkcji seryjnej elementów metalowych lub chemicznej, była zniszczona” – ocenia Jerzy Gołębiowski w monografii „Przemysł wojenny w Polsce 1918–1939”. Chcąc wesprzeć prywatnych inwestorów, Główny Urząd Zaopatrzenia Armii składał zamówienia na dostawy uzbrojenia w firmach niezajmujących się wcześniej tego rodzaju produkcją. Jeden z największych kontraktów zawarto z Towarzystwem Starachowickich Zakładów Górniczych SA (TSZG). Spółce posiadającej hutę i walcownię zlecono wyprodukowanie 250 tys. pocisków artyleryjskich oraz 30 mln nabojów karabinowych. Na uruchomienie fabryki amunicji dano kontrahentowi 13 miesięcy. Ten zaś, mając umowę w ręku, zaprosił do współpracy potentata z Francji, koncern zbrojeniowy Schneider et Cie, jednego z głównych producentów broni dla III Republiki (do tego tworzącego strategiczny sojusz z brytyjskim gigantem – konsorcjum Vickers Ltd.).

Tacy inwestorzy wydawali się być gwiazdką z nieba dla skromnego TSZG. Ale Francuzi postawili trzy warunki: żądali dwukrotnie dłuższego czasu na uruchomienie fabryki amunicji, gwarancji pierwszeństwa w otrzymaniu rządowych zleceń na budowę innych fabryk zbrojeniowych i monopolu dla wytwórni w Starachowicach na rządowe zamówienia amunicji.

Ministerstwo Spraw Wojskowych (MSWojsk) „we współpracy z firmami Schneidera i Vickersa dostrzegało szansę uruchomienia w przyszłości produkcji armat rozmaitych kalibrów. Względy powyższe skłoniły Ministerstwo do przyjęcia stawianych warunków” – pisze Jerzy Gołębiowski. Przedłużono termin oddania fabryki i zagwarantowano składanie w niej zamówień przez 10 lat. Francuzi prezenty wzięli i przed dwa lata nic się nie działo. „Cała inwestycja Schneider et Cie sprowadzała się do zakupu pewnej liczby akcji Starachowic i spekulowania nimi na giełdzie paryskiej” – twierdzi Gołębiowski. W tym czasie koncern Schneidera kupił większościowy pakiet akcji Škody wraz z jej fabryką amunicji w Pilznie. Decydujący o strategii Eugène II Schneider postanowił, iż to czeskie fabryki przejmą zamówienia polskiej armii. Takim drobiazgiem, że po aneksji Zaolzia przez Czechosłowację oba kraje okazywały sobie otwartą wrogość, zupełnie się nie przejmował. Odwrotnie niż minister spraw wojskowych Kazimierz Sosnkowski. Na jego polecenie z wizytą do zachodnich inwestorów udał się wiosną 1923 r. dyrektor Centralnego Zarządu Wytwórni Wojskowych (CZWW) inż. Józef Krzyżanowski. Rozmowy z szefostwem francuskiej korporacji nasunęły mu niepokojące wnioski. Jego zdaniem Schneider z premedytacją blokował budowę fabryki w Starachowicach, żeby móc w pełni wykorzystać moce produkcyjne zakładów Škody. Ostrzegł przed tym w swym raporcie.

Sosnkowski 12 kwietnia 1923 r. zaprosił do siebie ministra skarbu Władysława Grabskiego oraz ministra przemysłu i handlu Stefana Ossowskiego, chcąc przekonać obu do częściowego znacjonalizowania starachowickiej spółki i dokończenia inwestycji pod egidą państwa. Obaj ministrowie stanowczo zaprotestowali. Grabski chciał nawet dać Francuzom 15 mln franków kredytu dla zachęty. Sprawa ugrzęzła na kolejny rok, aż powstał państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK), któremu powierzono wspieranie rodzimego przemysłu. Do 1926 r. BGK przejął pakiet większościowy akcji stojącego na krawędzi bankructwa TSZG i sfinansował budowę fabryki amunicji. Wkrótce uruchomiono obok niej wytwórnię haubic 100 mm na licencji Škody oraz 105 mm i 155 mm na licencji, oczywiście, zakładów Schneidera.

Odlot niekontrolowany

Kiedy w Starachowicach czekano już rok na fabrykę amunicji, 11 maja 1921 r. w kancelarii notarialnej Kazimierza Bara podpisywano akt założycielski kolejnego konsorcjum. Powstanie Spółki Akcyjnej Francusko-Polskich Zakładów Samochodowych i Lotniczych (nazywanej potocznie Frankopolem) sygnowali ze strony francuskiej inż. Raymond Saulnier i były dyrektor techniczny zakładów lotniczych Farmana Władysław Srzednicki. Za nimi miał stać kapitał największych francuskich koncernów lotniczych, m.in. Blériot, Breguet i Morane-Saulnier. Stronę polską reprezentowało kilku wpływowych arystokratów, na czele z księciem Januszem Radziwiłłem. Koneksje w Ministerstwie Spraw Wojskowych gwarantował były oficer austro-węgierskiego wywiadu wojskowego, dokooptowany do zarządu Frankopolu płk Włodzimierz Zagórski.

Jak opisuje Mariusz Wojciech Majewski w książce „Samoloty i zakłady lotnicze II Rzeczypospolitej”, wedle treści umowy obie strony zobowiązały się wnieść do spółki taki sam kapitał i po połowie dzielić się zyskiem. Wkrótce pakiet akcji Frankopolu wykupiły cztery prywatne banki oraz dotowane z budżetu państwa Zakłady Amunicji Pocisk. W zarządzie tych ostatnich zasiadał płk Zagórski. Już 31 maja 1921 r. dyrektor Głównego Urzędu Zaopatrzenia Armii Józef Lipkowski podpisał kontrakt z przedstawicielami Frankopolu. Od firmy, nieposiadającej nawet malutkiego warsztatu, armia zamówiła dostarczenie w okresie 10 lat 2650 samolotów oraz 5300 silników lotniczych. Pierwsze trzysta maszyn (samoloty obserwacyjno-bombowe Breguet XIV i myśliwskie Blériot-SPAD-Herbemont S-20) Frankopol zobowiązał się dostarczyć w ciągu roku. Co zakrawało na absurd, ponieważ w tym czasie Polska miała jedynie 146 pilotów, brakowało mechaników, lotnisk, a nawet odpowiednich hangarów.

Spółka ograniczyła się do zakupu 20 ha ziemi na Okęciu, po czym jej działalność zamarła – poza słaniem monitów do Ministerstwa Spraw Wojskowych o wypłatę kolejnych zakontraktowanych sum. Ale minister Kazimierz Sosnkowski wykazał się czujnością i po przekazaniu Frankopolowi 500 mln marek polskich (co stanowiło 5 proc. wartości zamówienia) zażądał efektów. Spółka oświadczyła, że bez rządowej gotówki budowy nie ukończy. Choć zachomikowała na bankowych kontach 600 mln marek polskich, które polscy udziałowcy zebrali dzięki emisji akcji. Wzajemne podchody trwały do zimy 1922 r., aż premierostwo objął Władysław Sikorski, uwielbiający wszystko, co francuskie.

Tymczasem szefem Departamentu IV Żeglugi Powietrznej Ministerstwa Spraw Wojskowych był od niedawna francuski gen. François-Léon Lévęque. Notabene saper, dowodzący w armii francuskiej jednostkami inżynieryjnymi, który po wojnie przekwalifikował się na dowódcę jednostek lotniczych. Obecność gen. Lévęque w Ministerstwie Spraw Wojskowych nie wyszła wcale Frankopolowi na dobre. Lévęque uznał bowiem poczynania szefostwa polsko-francuskiej spółki za perfidny szwindel. W sporządzonym raporcie zapisał: „Należy dać do zrozumienia spółce, że Państwo Polskie może bez Frankopolu się obejść i nawet dla fabrykacji silników może znaleźć innych dostawców”. Ale w MSWojsk zignorowano ostrzeżenia francuskiego generała. Nie poparł go też premier Sikorski, który tymczasem przestał być szefem rządu, ale wkrótce objął tekę ministra spraw wojskowych. Wówczas nazbyt uczciwy francuski saper w sierpniu 1924 r. podał się do dymisji. Jego miejsce w Departamencie IV Żeglugi Powietrznej zajął awansowany na generała Włodzimierz Zagórski. Odszedł z zarządu Frankopolu i rozpoczął renegocjowanie umowy z byłym pracodawcą.

Po wprowadzeniu korekt stanęło na tym, iż Frankopol dostarczy polskiemu lotnictwu w ciągu pięciu lat 500 samolotów Blériot-SPAD S-61 oraz przez 10 lat 2700 silników. Za tę obietnicę konsorcjum dostało nową zaliczkę w wysokości 700 tys. zł, zaś dowództwo lotnictwa dorzuciło 5 mln franków pożyczki na zakup urządzeń fabrycznych. Dyrektor Frankopolu Juliusz Leski i inż. Stanisław Płużański szybko kupili we Francji 680 obrabiarek, dostarczonych przez USA podczas pierwszej wojny. Przy okazji zawieruszyli gdzieś pół miliona franków, które się nigdy nie odnalazły.

W pustym polu na Okęciu topiono kolejne sumy. Wreszcie spółka zaczęła wznosić dwie duże hale. Gdy tylko wylano fundamenty, znów zażądano pieniędzy od państwa. „Szybkie załatwienie tej sprawy jest niezbędne, gdyż z powodu kończącego się roku budżetowego kredyty przeznaczone [na inwestycje w lotnictwo] musiałyby przepaść” – naciskał w piśmie do Komitetu Ekonomicznego Ministrów RP Władysław Sikorski. Nie oglądając się na to, że Frankopol kosztował polskiego podatnika – jak wyliczył Mariusz Wojciech Majewski – łącznie ponad 3,3 mln ówczesnych zł.

Niekończącymi się inwestycjami zainteresował się wiosną 1926 r. sejm. W marcu poseł Marian Zyndram-Kościałkowski przekonał posłów, by powołali komisję do zbadania rządowych umów z przemysłem zbrojeniowym. Na Okęciu jej członkowie zastali dwie niedokończone hale, w których pracowało 250 osób. Z czego 50 zajmowało się konserwowaniem amerykańskich obrabiarek. „Z przerażeniem rozglądałem się po gospodarstwie” – zapisał we wspomnieniach „Słowa prawdy o lotnictwie polskim 1919–1939” gen. Ludomił Rayski. Wzniesione przez Frankopol hale ocenił jako „wprawdzie żelazo-betonowe, ale ciasne i jak na fabrykę za niskie”. Znalazł w nich dwa kadłuby myśliwców SPAD s-61 oraz tony złomu. „Maszyny fabryczne były po prostu składem starych, zdemobilizowanych obrabiarek i tokarek do luf. Widocznie kupiono te śmiecie w demobilu francuskim”. Zdaniem Rayskiego „było to robione prawdopodobnie w tym celu, żeby nigdy nie robić silników w Polsce, co najwyżej montować części, a lotnictwo zmuszać do kupowania tego sprzętu we Francji, oczywiście przez Konsorcjum”. Należy jednak brać poprawkę na to, że Rayski spisywał te wspomnienia już po drugiej wojnie, m.in. w odpowiedzi na zarzuty, iż dużo gorzej dbał o lotnictwo niż gen. Zagórski.
Czas rozliczeń

Niedługo po wizji lokalnej na Okęciu, 29 kwietnia 1926 r., prokuratura wszczęła śledztwo w sprawie nadużyć zdymisjonowanego szefa Departamentu IV Żeglugi Powietrznej gen. Zagórskiego. Jak się okazało, zdążył on dodatkowo zamówić u francuskich producentów prawie 700 przestarzałych samolotów. „Zdołałem jeszcze unieważnić tych zamówień na 15 milionów. Ale 35 milionów w złocie musiałem zapłacić w dewizach” – biadolił nowy szef lotnictwa Rayski, przypisując sobie zasługi innych, ponieważ kontrakty zerwano, nim objął stanowisko. Tymczasem śledztwo przerwał zamach stanu Józefa Piłsudskiego. W trakcie walk o Warszawę dowódca sił rządowych gen. Tadeusz Rozwadowski nakazał Zagórskiemu przejęcie dowodzenia nad lotnictwem. Ile było ono warte, pokazały naloty, podczas których zginęło 13 cywili i dwóch przypadkowych żołnierzy.

Opowiedzenie się po stronie przegranych ostatecznie złamało karierę byłego udziałowca Frankopolu. Sanacyjny rząd wsadził gen. Zagórskiego na rok do wileńskiego więzienia. Jednak nie potrafiono mu udowodnić większych nadużyć finansowych i w końcu zwolniono, rozkazując stawienie się do raportu u Piłsudskiego. Zagórski wraz z eskortą dojechał do Warszawy, po czym zniknął. Piłsudczycy twierdzili, iż były oficer austriackiego wywiadu upozorował swoje zaginięcie. Endecy oskarżyli Marszałka o zlecenie potajemnego zgładzenia politycznego wroga. Na pewno Zagórskiemu nie życzył najlepiej Ludomił Rayski. „Miałem więc 300 płatowców myśliwskich. A ilu miałem na to pilotów myśliwskich? Około 50 – wspominał. – Może tłum kandydatów czekał w ogonku? Nie. Dlaczego? Dla prostej przyczyny, że Spady rozlatywały się w powietrzu”.

Zmiana rządzącej ekipy przyniosła falę rozliczeń z poprzednikami. W efekcie odkryto nadużycia na grube miliony. Jeden z największych przekrętów przekreślił karierę znakomicie zapowiadającego się najmłodszego z ówczesnych generałów Michała Żymierskiego. Jako zastępca szefa administracji armii do spraw uzbrojenia odpowiadał za wyposażenie wojska w maski przeciwgazowe. Nadzorował przetarg, który wygrała francuska spółka Protekta, mająca fabrykę w Radomiu. Prezesem jej rady nadzorczej został poseł Karol Popiel, przyjaciel ministra Sikorskiego. Taki polityczny deal może uszedłby na sucho, gdyby nie odkrycie płk. Alojzego Glutha z Korpusu Kontrolerów. Jak ustalił, aż 42 proc. masek z Radomia nie utrzymywało szczelności. Co więcej, kosztowały 41 zł za sztukę, gdy inne firmy startujące w przetargu oferowały ceny poniżej 38 zł. Na kontrakcie z MSWojsk Protekta zarobiła 2 mln zł. Piłsudczycy zdegradowali Żymierskiego i wysłali na pięć lat do więzienia. Co otworzyło mu później drogę do wielkiej kariery jako agentowi NKWD, a potem przyniosło stopień marszałka w Polsce Ludowej.

Nagły wysyp afer sprokurowanych przez polskich wojskowych z francuskim kapitałem w tle skłonił gen. Sikorskiego do emigracji. W Paryżu wiele przyjaźni okazali mu legendarni marszałkowie Foch i Pétain oraz generał Weygand. Dwaj pierwsi zgodzili się nawet napisać przedmowy do książek Polaka na temat wojny z bolszewikami i nowoczesnego pola walki. Ta ostatnia, „Przyszła wojna”, stała się bestsellerem. Tymczasem w kraju rząd premiera Piłsudskiego zajął się porządkowaniem spraw związanych z przemysłem zbrojeniowym. Wedle dawnego planu gen. Sosnkowskiego rozpoczęto jego nacjonalizację. Często wymuszając odsprzedanie akcji prywatnych przedsiębiorstw państwowym bankom lub Ministerstwu Skarbu.

Co wcale nie oznaczało zerwania współpracy ze zbrojeniówką III Republiki. Nadal kupowano od niej licencje na nowoczesny sprzęt wojskowy. Zlecano także budowę okrętów wojennych tamtejszym stoczniom. Jednak francuskiego kapitału do polskiego przemysłu zbrojeniowego starano się już nie zapraszać. Być może uznając, iż zbyt bliski z nim kontakt naraża polskich oficerów na zbyt duże pokusy."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz