środa, 2 października 2019

Pasozytniczy sektor publiczny 36

Pasozytniczy sektor publiczny 36

https://nowakonfederacja.pl/iii-rp-jako-system-pasozytniczy/
"Kleptokratyczne peryferie

Uważam, że tym ogniwem jest – jeśli oczyścić ją z błędów i niejasności oraz zaadaptować do polskich realiów – kategoria „państwa drapieżczego” (predatory state).

Analizując w drugiej połowie XX w. kraje peryferyjne, zachodni naukowcy (Mancur Olson, Douglass North czy Deepak Lal, a później także wielu innych) odkryli, że często wymykają się one kategoriom, które zazwyczaj wystarczają do zrozumienia natury krajów zachodnich. Formalnie udają zazwyczaj demokratyczne republiki, często przekształcają się w systemy autorytarne – nie to jest jednak ich istotą. Od Trujillo w Dominikanie i Duvaliersa na Haiti, przez Mobutu w Zairze i Amina w Ugandzie, po irańskich szachów czy Ceauşescu w Rumunii, można było zaobserwować specyficzny splot interesów polityczno-gospodarczych, nadający tym państwom kleptokratyczny charakter.
Wspomniani badacze ukuli więc termin „państwo drapieżcze”. To „organizacja grupy lub klasy; jej funkcją jest wydobywanie dochodów z reszty populacji w interesie tej grupy lub klasy” – pisał Douglass North. Państwo takie dąży więc do możliwie największego drenażu pieniędzy ze społeczeństwa. Skala grabieży zależy, jak zauważa Margaret Levi, od pozycji przetargowej rządzących względem rządzonych, kosztów transakcyjnych i dostępnego czasu.

W „państwie drapieżczym” patologiczne zjawisko pogoni za rentą (rent-seeking) – czyli dążenie do uzyskania korzyści gospodarczej poprzez wpływ na instytucje publiczne – nabiera charakteru systemowego. Rządzący świadomie kreują renty, używając ich jako sposobu wzbogacenia się. Korzystają z władzy prawodawczej dla zysku swojego i swoich sojuszników. Korupcja staje się zinstytucjonalizowana.

Ta kapitalna teoria obarczona jest jednym błędem i jedną niejasnością. Już Arystoteles argumentował, że „ustroje zwyrodniałe”, czyli takie, których celem, w odróżnieniu od „ustrojów właściwych”, jest korzyść rządzących, a nie dobro ogółu – nie zasługują na miano państw. Dzisiejsza, zbyt stechnicyzowana politologia zapomniała o tym rozróżnieniu. Jednak już np. tytan ekonomii politycznej Immanuel Wallerstein skłonny jest odmawiać statusu państwowego peryferiom, w których niepodmiotowość gospodarcza idzie w parze z polityczną.

Pojęcia mają tu znaczenie nie tylko akademickie: powszechne dziś szafowanie słowem „państwo” zaciemnia rzeczywistość i utrudnia sformułowanie programu propaństwowego. Także dlatego należy wrócić do arystotelesowskiego źródła i nazywać rzeczy po imieniu. „Państwo drapieżcze” z definicji nie może być państwem. Należy więc mówić o ustroju lub systemie.

Z kolei pojęcie „drapieżnika” jest nieprecyzyjne i niewystarczająco jasno komunikuje istotę sprawy. Większość drapieżników zabija swoje ofiary. Tymczasem elity kleptokratyczne muszą utrzymywać resztę populacji „przy życiu”, aby móc ją nadal drenować. Jest to więc relacja pasożytnicza, a nie drapieżcza.

Tak oto otrzymujemy teorię ustroju/systemu pasożytniczego.

Tajemnica trwałości

Zagrożenia, jakie tworzy kleptokratyczna racjonalność, wydają się na tyle jaskrawe, że narzucają intuicję o nietrwałości opartych na niej reżimów. Jednak ustroje pasożytnicze nader często istnieją bardzo długo. Jak to możliwe?

Jak zauważają m.in. Boaz Moselle i Benjamin Polak, w interesie kleptokratów leży zapewnienie określonego – optymalnego z punktu widzenia stabilności ich władzy – poziomu dóbr publicznych. Na tyle wysokiego, aby ich radykalny niedobór, poprzez erupcję niezadowolenia, nie pozbawił pasożytów pozycji, a zarazem na tyle niskiego, by rządzeni nie nabyli zdolności rozpoznania niekorzyści swojego położenia (co mogłoby ich skłonić do buntu) ani możliwości samoorganizacji przeciwko panującym klikom. Nazwijmy ten mechanizm optimum kleptokratycznym.

Do takich dóbr publicznych należą przede wszystkim: praworządność, edukacja, infrastruktura, wolnokonkurencyjna gospodarka i możliwość uczciwego bogacenia się.
Poprzestając więc na razie na przykładzie rządów prawa: optymalne dla reżimu pasożytniczego będzie formalne ich wprowadzenie, ale zarazem takie ograniczenie, aby móc możliwie najswobodniej używać legalnej przemocy przeciwko politycznym przeciwnikom i gospodarczym konkurentom, zagrażającym przedsięwzięciom kleptokratycznym.

Zasada równości wobec prawa czy ochrona własności będą więc najczęściej głoszone, lecz wybiórczo łamane.

Sama narzuca się tu teoria przemocy symbolicznej Pierre’a Bourdieu. Wedle francuskiego socjologa przemoc taka ma miejsce wtedy, gdy grupy dominujące wytwarzają takie systemy znaczeń, w których rzeczywisty układ sił, będący podstawą ich dominacji, jest szczelnie ukryty pod pozorem sprawiedliwego ładu i dzięki temu powszechnie odbierany jako prawomocny. Z kolei grupy poddane dominacji, a tym samym skazane na odtwarzanie swojego niskiego statusu, postrzegają ten stan rzeczy jako naturalny. I dopóki tak jest, nie są w stanie wygenerować ani alternatywnego języka opisu rzeczywistości, ani tym bardziej alternatywnego programu działania. Mówiąc inaczej, przemoc symboliczna jest tym skuteczniejsza, im bardziej jest ukryta.

To zarys wyjaśnienia trwałości systemów kleptokratycznych.

Metody i skutki kleptokracji

Pójdźmy dalej. Lundahl scharakteryzował systemy pasożytnicze, patrząc na nie przez pryzmat specyficznych metod, którymi się posługują i wywoływanych przez nie skutków. Przyjrzyjmy się pokrótce ważniejszym z nich, a następnie zobaczmy, czy odnoszą się do naszych realiów.

Podstawowy cel gospodarczy przyświecający kleptokratom to maksymalizacja dochodów, dlatego głównym ich narzędziem są daniny publiczne. Kleptokratyczny fiskalizm nie jest  zwykle realizowany za pomocą podatków dochodowych, lecz np. obciążeń handlu zagranicznego, podatków pośrednich czy pozapłacowych kosztów pracy. Jedną z form ukrytego opodatkowania jest też napędzanie inflacji, która uderza w drobnych ciułaczy, ale niekoniecznie w elity.

Reżimy pasożytnicze nisko cenią dyscyplinę finansową i gospodarność. Dlatego często używają kreatywnej księgowości na skalę państwową dla ukrycia wydatków powstałych w wyniku kleptokratycznych rządów; koszty przerzucane są na resztę społeczeństwa. Z tych samych powodów chętnie sięgają też po pożyczki, tak krajowe, jak i zagraniczne, zwiększając dług publiczny.

Alternatywą dla zewnętrznych pożyczek jest zagraniczna pomoc finansowa, najlepiej bezwarunkowa. Jednak nawet jeśli zostaje przyznana na określony cel, kleptokraci zawsze mogą ją sprzeniewierzyć.

Państwo jest wykorzystywane przez elity pasożytnicze do partykularnych celów. Stąd rozdawnictwo lub wręcz dosłowna sprzedaż publicznych stanowisk i instytucji jako zapłata dla partnerów w kleptokratycznych interesach. Podobnie traktowane są państwowe przedsiębiorstwa – najlepiej przyznać jakiejś firmie monopolistyczne przywileje, aby następnie drenować ją z uzyskanych w ten sposób zysków. Także lukratywne rządowe kontrakty służą jako doskonałe narzędzie łatwego wzbogacenia – siebie, rodziny czy wspólników.

W skrajnych przypadkach elity pasożytnicze posuwają się także do konfiskat i przemytu.

Jakie są skutki stosowania tych metod?

Powstaje polityczna i gospodarcza fasada, utrzymywana za pomocą przemocy symbolicznej, ukrywającej prawdziwe cele i działania pasożytniczej elity. Limitacja rządów prawa, wolności oraz równości – służy arbitralności władzy kleptokratów.

Spośród wielu innych – punktowanych przez badaczy systemów pasożytniczych – konsekwencji, szczególnie warto wskazać sześć.

Po pierwsze, rządy kleptokratów powodują nieracjonalną (z perspektywy dobra wspólnego) alokację zasobów. Priorytet pogoni za rentą powoduje, że konkurencja przenosi się ze sfery gospodarczej do politycznej, ponieważ w kleptokracji o wiele łatwiej uzyskać wpływ na zmianę przepisów lub dostęp do lukratywnych kontraktów, niż pokonać rynkowych rywali dzięki lepszej lub tańszej produkcji. Pojęcie przedsiębiorczości nabiera więc patologicznego – silnie nasyconego korupcją, nepotyzmem, oligarchizacją – znaczenia.

W kategoriach ekonomicznych oznacza to istnienie silnych zachęt do działalności nieproduktywnej. Im bardziej ta ostatnia wypiera produktywną aktywność, tym trudniejszy jest powrót do zdrowia: zanikają bowiem warunki (od infrastruktury po kapitał społeczny), na których uczciwy i wydajny biznes się opiera. W szczególności cierpi na tym innowacyjność i postęp technologiczny.

Po drugie, patologiom rynku towarzyszą – równe lub nawet większe, bo to tutaj przede wszystkim żerują elity pasożytnicze – patologie sektora publicznego. Przepisy i reguły ustalane są arbitralnie i często zmieniane. Merytokracja ustępuje miejsca nepotyzmowi, kumoterstwu i korupcji w rozdawaniu stanowisk. Radykalnie spada więc jakość rządzenia i zarządzania.

Z tymi skutkami drapieżczości związany jest kolejny, jakim jest zjawisko samonapędzającej się niewydajności (x-inefficiency). Nieracjonalne lokowanie zasobów (w branże i przedsięwzięcia najłatwiejsze do drenażu) niszczy mikroekonomiczną racjonalność w sektorze rynkowym. W sektorze publicznym kleptokratyczna subkultura rodzi piramidalną korupcję: jako że biurokracja jest elitom pasożytniczym niezbędna, w zamian za swoje usługi żąda udziałów w grabieży. Taki mechanizm działa od wyższych szczebli aż po najniższe. Toteż nawet gdy rządzący chcą ograniczyć pazerność biurokratów, potykają się o siłę prawidłowości, którą sami stworzyli.

Kleptokracja pogarsza także, po czwarte, jakość inwestycji, przede wszystkim publicznych, ale też prywatnych. Ponieważ głównym celem pierwszych nie jest wzrost ogólnego dobrobytu, lecz maksymalizacja grabieży w wykonaniu rządzących klik, prorozwojowe inwestycje publiczne nie są priorytetem. Co więcej, jako że przedsięwzięcia, takie jak budowa dróg, szkół czy infostrad, mogą pomagać społeczeństwu w samoorganizacji, komunikacji i patrzeniu rządowi na ręce, utrzymywanie ich w stanie chronicznego niedofinansowania leży w żywotnym interesie kleptokratów. To z kolei obniża jakość tych inwestycji prywatnych, które bazują na dobrach publicznych.

Dalej: na rządach drapieżców radykalnie cierpi tzw. kapitał ludzki. Wszechobecna korupcja i nepotyzm, niska jakość infrastruktury i edukacji, silne bodźce do nieproduktywnej aktywności niszczą kreatywność, innowacyjność i społeczne zaufanie. Efektami końcowymi są atomizacja i anomia.

Po szóste, systemowa degradacja edukacji, jako dobra szczególnie niepożądanego z punktu widzenia zainteresowanych utrzymaniem rządzonych w stanie nieświadomości kleptokratów, prowadzi do drenażu mózgów. Wysoko wykwalifikowani pracownicy, zwłaszcza jeśli są uczciwi, czują się niedocenieni, niepotrzebni lub wręcz zdegradowani. Jednak emigracja dotyczy nie tylko dobrze wykształconych – im głębsza degradacja rynku pracy, tym bardziej wyjazd z kraju jawi się jako poważna lub wręcz jedyna opcja egzystencjalna dla szerokich rzesz ludności.

Klasa pasożytnicza

Wśród źródeł wiedzy o systemach pasożytniczych warto zwrócić uwagę na książkę Predator State Jamesa K. Galbraitha. Dowodzi ona, że reżimem kleptokratycznym stały się za prezydentury Georga Busha Juniora nawet Stany Zjednoczone. Przechwycenie wielu instytucji przez elitę z pogranicza sektora finansowego i polityki skłania autora do tezy o „republice korporacyjnej”, będącej przeciwieństwem republiki prawdziwej. Obywatele mają tu równie małe wpływy, jak drobni akcjonariusze wielkich spółek, a kluczowe decyzje podejmowane są w ukryciu przez wąskie gremia o nie do końca znanym składzie osobowym, podobnie jak to się dzieje w korporacjach (z fasadową rolą dyrektorów).

Nie wchodząc w dyskusję na temat adekwatności ocen Galbraitha wobec USA, trzeba docenić wartość dodaną, jaką wnosi jego publikacja do dyskusji o kleptokracji. Przede wszystkim amerykański ekonomista poszerza to pojęcie, pokazując, jak logika systemowa podobna do tej na peryferiach może się wykształcić także w zupełnie innych warunkach centrum.

Druga ważna zasługa Galbraitha to pojęcie „klasy drapieżczej”. Amerykanin stara się za jego pomocą pokazać mechanizmy dające kleptokratom poczucie społecznej odrębności i własnej tożsamości, a także leżące u podstaw grupowej solidarności (spajających wiele klik w jedną klasę). W tym specyficznego stylu życia, przypominającego pod wieloma względami dawne arystokracje. Dla Galbraitha „drapieżcy” to współczesna nam „klasa próżniacza”, wyalienowana i przekonana o swojej wyższości nad zmuszonym do ciężkiej pracy na konieczne utrzymanie „pospólstwem” – „ofiarami”.

Odnotujmy jeszcze jedno spostrzeżenie Galbraitha. Problem kompetencji urzędnika czy polityka staje się w pasożytniczej logice systemowo nieistotny, ponieważ to przydatność w obsłudze żerowania na sferze publicznej jest tu głównym kryterium rekrutacji. Eskaluje to klientelizm, korupcję i – oczywiście – niekompetencję. Przy czym, rzecz warta podkreślenia, „drapieżcy nie mają nic przeciwko byciu uważanym za niekompetentnych – takie oskarżenie pomaga ukryć ich rzeczywiste cele”.

Przypadek Polski

Już na pierwszy rzut oka widać uderzające podobieństwa powyższych charakterystyk do Polski.

Przerośnięty sektor publiczny z wysokim udziałem w PKB (proporcjonalnie bliskim pod względem rozmiarów opiekuńczym państwom Europy Zachodniej) nie przekłada się na wysoką jakość dóbr publicznych. Słaba infrastruktura, katastrofalny stan szkolnictwa wyższego, bardzo niska jakość przepisów, nieskuteczność wymiaru sprawiedliwości, marne warunki działalności gospodarczej – to powszechnie znane zjawiska, które w świetle wcześniejszej tezy o „optimum pasożytniczym” (tak dużo dóbr publicznych, aby nie wywołać buntu, tak mało, aby społeczeństwo nie stało się groźne dla władzy) nabierają nowego znaczenia.

System fiskalny jest typowo pasożytniczy: wysoki klin podatkowy obciąża głównie klasę średnią i niższą, bogatsi mają rozliczne możliwości uchylania się przed fiskusem. Obraz dopełnia struktura obciążeń: stosunkowo niskim podatkom dochodowym towarzyszą wysokie podatki pośrednie i pozapłacowe koszty pracy.
Stosunek do budżetu przypomina kraje dawnego Trzeciego Świata. Eskalacji długu publicznego towarzyszy kreatywna księgowość na skalę państwa – miliardy złotych długu są w ostatnich latach (odkąd przybliżyło się zagrożenie przekroczenia progów ostrożnościowych) ukrywane m.in. w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, Krajowym Funduszu Drogowym i Banku Gospodarstwa Krajowego (do końca dekady ma to być – jak wyliczył Krzysztof Rybiński – ponad 300 miliardów).

Kupczenie stanowiskami w administracji jest w III RP na porządku dziennym, tak samo jak w reszcie sektora publicznego. Fakt traktowania rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa jak łupu politycznego jest powszechnie znany, używanie rządowych kontraktów do transferu publicznego grosza w prywatne ręce opisywano wielokrotnie, legalny i nielegalny drenaż państwowych przedsiębiorstw – również.

III RP stosuje więc wszystkie najważniejsze metody charakterystyczne dla reżimów kleptokratycznych.

Niemniej, dla wyjaśnienia lokalnych problemów koncepcja systemu pasożytniczego, jak każdy teoretyczny model, nie powinna być bezkrytycznie aplikowana, lecz odpowiednio modyfikowana. Przykładowo, pomimo istnienia w Polsce „drzwi obrotowych” między polityką a wielkim biznesem, elementów tzw. kapitalizmu menedżerskiego czy politycznej roli rynków finansowych, trudno rozpatrywać III RP jako „republikę korporacyjną” w czystej postaci. Wpływ wielkiego kapitału na kształt państwa trudno przecenić, jesteśmy jednak daleko od sytuacji amerykańskiej, w której ludzie „wychowani” w wielkich firmach obejmowali najwyższe stanowiska publiczne. Tu „inni szatani byli czynni”; skądinąd pochodzi esprit de corps polskich elit.

Prywatyzacja PRL-u

Punktem wyjścia do systemowych analiz III RP powinna być ostatnia faza PRL, kiedy to uruchomione zostały realne – w kontraście do oficjalnych, których ekspozycja pełni funkcję mitotwórczą i zakrywającą rzeczywistość – procesy transformacji. To w drugiej połowie lat 70., wraz z nową polityką gospodarczą (wielka skala pożyczek i importu z Zachodu, wejście części personelu służb specjalnych w interesy na zachodnich rynkach kapitałowych) dochodzi do pierwszej symbiozy realnego socjalizmu z kapitalizmem. W następnej dekadzie następują krytyczne zmiany polityczne, przesuwające władzę z PZPR do resortów siłowych – zwłaszcza tajnych służb: wojskowych (przede wszystkim) i cywilnych – z postacią zbierającego dyktatorskie uprawnienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego na czele.

To wciąż ta sama – ale już dalece nie taka sama – PRL. W pionierskiej pracy Privatizing the Police State Maria Łoś i Andrzej Zybertowicz nazywają ten twór „posttotalitarnym państwem policyjno-partyjnym” (post-totalitarian police/party state). Przy czym, tak samo jak w przypadku „predatory state”, należałoby tu mówić o ustroju lub systemie zamiast o państwie.

W czym rzecz? Porzuciwszy komunistyczne złudzenia, a w konsekwencji m.in. dążenie do totalnej kontroli społeczeństwa, ścisła elita przegrupowuje się. Pierwszy wymiar tej rekonfiguracji to wspomniane przesunięcie władzy do resortów siłowych, zwłaszcza do tajnych służb, pozwalające mówić o państwie policyjnym. Drugi to postawienie na młodych technokratów. Symboliczne było tu tzw. pokolenie ’84, jak je nazwała Staniszkis: generacja specjalistów, którzy w stanie wojennym mieli około lat trzydziestu, na tyle cynicznych, aby wstępować do PZPR – bez ideologicznych złudzeń, wyłącznie dla kariery – w latach apogeum represji. Wreszcie, nowa strategia wobec opozycji w drugiej połowie lat 80.: zamiast dotychczasowego dążenia do likwidacji lub marginalizacji – selektywna (po oddzieleniu „ziaren od plew”) kooptacja. Elementem tej ostatniej było radykalne wzmożenie werbunku agentów przez specsłużby.

Tak zreorganizowana posttotalitarna elita – pokazują Łoś i Zybertowicz – była, w przeciwieństwie do elity solidarnościowej, bardzo dobrze przygotowana do transformacji. Dzięki temu mogła stworzyć i stworzyła sieci nieformalnych powiązań o dużej sile oddziaływania na instytucje (wspomniani nomadzi instytucjonalni). Następnie sprywatyzowała bankrutujący system.

Proces ten miał cztery zasadnicze wymiary: zawłaszczenie archiwów tajnych służb, stworzenie „prywatnego przemysłu bezpieczeństwa”, zapewnienie przez byłych funkcjonariuszy ochrony i informacji w licznych aferach transformujących własność publiczną w nomenklaturową, wreszcie: niedopuszczalna w realnych demokracjach liberalnych aktywność polityczna służb.

Burżuazja III RP

Do opisu Łoś i Zybertowicza trzeba dodać preferencyjną dla nomenklatury, legalną w świetle przyjętej w III RP koncepcji prawa, prywatyzację gospodarki. Najpierw gwałtowna liberalizacja (tzw. ustawa Wilczka), a następnie szybkie zamykanie rynku gąszczem koncesji, zezwoleń i kontroli w oczywisty sposób tworzyło okazję do łatwego wzbogacenia się głównie dla dysponującej strategicznymi przewagami konkurencyjnymi nad uczciwym biznesem (w postaci wiedzy, doświadczeń, kontaktów i zasobów) nomenklatury. Co więcej, liczne operacje typu: sprzedaż państwowych firm po zaniżonych cenach albo za pieniądze tych firm, uzasadniane i osłaniane oficjalnie za pomocą prostackiej, ale przez wiele lat całkowicie dominującej w debacie, retoryki neoliberalnej (z udziałem zagranicznych superautorytetów w rodzaju Miltona Friedmana i Jeffreya Sachsa), ponownie, służyły w pierwszej fazie przede wszystkim byłym aparatczykom.

Tak powstała burżuazja III RP.

Klasa ta, jeszcze na etapie konwersji władzy politycznej w gospodarczą, przed powrotem do bezpośredniego rządzenia, była w stanie kształtować nowe reguły gry politycznej na tyle, aby – obok wyżej opisanych, regulowanych przecież lub życzliwie tolerowanych przez państwo procesów – zablokować dekomunizację i lustrację, rozliczenie liderów Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej za przyjęcie pieniędzy od KGB czy zabezpieczyć przejęcie przez SdRP majątku i struktur (ale nie długów i win politycznych) PZPR. W pierwszej fazie transformacji zajęła zatem wygodną pozycję głównego beneficjenta prowadzonej polityki i zarazem kardynalnego krytyka sposobu jej realizacji (a więc politycznego beneficjenta jej społecznych kosztów). Po powrocie do formalnego zarządzania krajem siła tej klasy w oczywisty sposób wzrosła jeszcze bardziej.
Mało precyzyjny opis owej siły jest dodatkowym argumentem ją potwierdzającym. Jednakże jednym z chlubnych wyjątków są tu badania przeprowadzone przez Jacka Wasilewskiego. Jak wyliczył ten profesor socjologii, w roku 1998 (czyli podczas rządów postsolidarnościowej koalicji i już po zasadniczym kryzysie postkomunistycznej oligarchii gospodarczej) około połowa elity politycznej, administracyjnej i gospodarczej była nią już dziesięć lat wcześniej, a jedna trzecia awansowała z drugiego szeregu. Awans z niższych pozycji społecznych dotyczył jedynie 11 proc., podczas gdy 7 proc. nie rozpoczęło jeszcze w ostatnim roku socjalizmu kariery zawodowej lub miało przerwę w pracy. Tak więc to kolejno: pierwszy i drugi szereg PRL-owskiej elity, ówcześni kierownicy i specjaliści, byli głównymi beneficjentami transformacji. Oto reprodukcja pod pozorem rewolucji.

Okrągły Stół jako redefinicja klasy pasożytniczej

Mogłoby się wydawać, że mając pod kontrolą więcej niż cztery piąte kierowniczych stanowisk w polityce, administracji i gospodarce, nie potrzeba sojuszników. Jednak kooptacja elity solidarnościowej była aktem niezbędnym, bezcennym w wymiarze pozyskania kapitału już nie politycznego, gospodarczego czy kulturowego, ale – symbolicznego i moralnego. Stanowiła świeckie uświęcenie, legitymizację nowego porządku. Redefiniowała zarazem, poprzez włączenie głównych oponentów, ustanawiając jednocześnie na nowo, pośród wielkich słów i w rewolucyjnym nastroju, klasę pasożytniczą jako ponadpartyjną, przekraczającą „historyczne podziały” elitę niepodległej Polski. Okrągły Stół był, w tym sensie, wielkim rytuałem poszerzającej redefinicji kleptokratycznej klasy dominującej posttotalitarnego systemu policyjno-partyjnego – poprzez symboliczne ukonstytuowanie nowego ładu. Tak powstała – jak to kapitalnie określił Andrzej Maśnica – dwójnomenklatura.

Rażąca dysproporcja między symboliką a niełatwo dostrzegalnymi – pośród gąszczu nieformalnych procesów oraz skomplikowanych operacji polityczno-gospodarczych i medialnych – realiami jest zrozumiała w świetle teorii przemocy symbolicznej. Przypomnijmy: grupa lub klasa dominująca potrzebuje takiego ładu symbolicznego, który najlepiej przekona zdominowanych o naturalności panujących stosunków.

Cóż lepiej się tutaj nadawało od mantry o bezalternatywności „polskiej drogi” do kapitalizmu i demokracji? Jej „polskość” uzasadniała zarazem liczne odstępstwa od głoszonej liberalnej ortodoksji, piętnowanie zarówno krytyków tych odstępstw, jak i samej ortodoksji, oraz częste, przedstawiane jako „wypadki przy pracy”, przypadki zanikania interesu publicznego w politycznych decyzjach. Panowanie symboliczne klasy pasożytniczej III RP wymaga, aby ofiary postrzegały patologie otaczającej je rzeczywistości społecznej jako bezalternatywny bałagan, a nie system.

Dodajmy do tego ważne spostrzeżenie Margaret Baere, znakomicie współgrające z tezami Bourdieu o nadawaniu przez grupy dominujące prawomocności niesprawiedliwym relacjom. „Jeśli nieformalne grupy/sieci zabezpieczyły swoje wpływy oraz umocowanie w instytucjach władzy, a tym samym wplotły się w struktury władzy poprzez sferę ekonomiczną, sojusze polityczne czy pole wymiaru sprawiedliwości, to ich działalność zdecydowanie łatwiej może być zdefiniowana jako prawomocna. Dzięki takiej integracji sieci zyskują niewidzialność poprzez fakt, iż podjęte decyzje, zainicjowane działania polityczne czy podpisane porozumienia nie są definiowane jako korupcja, lecz raczej jako »normalne« przedsięwzięcia czy operacje biznesowe”.

Tak więc zdolność do korumpowania jest wprost proporcjonalna do zdolności do pozostania niewidzialnym – poprzez nabycie statusu prawomocności. Oto istota symbolicznej warstwy polskiej transformacji: taka rewolucja, która umożliwi zachowanie prawomocności elicie bankrutującego systemu, za cenę podzielenia się statusem z nowymi aktorami.

Neokolonizacja

Ale wszystko to było zaledwie pierwszą fazą budowy nowego ładu. W drugiej Polska została włączona do świata zachodniego jako neokolonia. Procesy te były ściśle ze sobą związane. Warto przypomnieć, że bez pomocy, darzonych przez postsolidarnościową elitę miłością pensjonarki, „zachodnich przyjaciół” młodzi PZPR-owscy aparatczycy nie zyskaliby prestiżu i kwalifikacji do występowania w roli „niezastąpionych fachowców”, jakie dały im m.in. szeroko rozdawane (ale w obrębie ściśle określonej grupy) lukratywne stypendia w USA. Bez ich wsparcia nie powstałby również tzw. Plan Balcerowicza, będący w rzeczywistości jedynie uszczegółowieniem strategii opracowanej dla Polski przez amerykańskiego ekonomistę Jeffreya Sachsa.

Uderza podobieństwo czterech rzeczy: stosowanej w Polsce naiwnie wolnorynkowej retoryki, treści tzw. Konsensusu Waszyngtońskiego i diagnoz o prywatyzowaniu państwa przez nomenklaturę oraz użytej przez otoczenie międzynarodowe przemocy strukturalnej, która sprowadziła III RP do roli globalnej peryferii. Oto zachodnie elity, zawierając pod koniec lat 80. rzeczone porozumienie dotyczące nowego ładu światowego, dla „zrównoważonego rozwoju i wzrostu gospodarczego”, zaleciły m.in. liberalizację rynków finansowych i handlu, prywatyzację przedsiębiorstw państwowych, likwidację barier dla zagranicznych inwestycji bezpośrednich, utrzymywanie jednolitego kursu walutowego, gwarancję praw własności.

W efekcie nastąpiła neokolonizacja Polski przez Zachód. Jako pierwszy nazwał tak ten proces Witold Kieżun, a w „Nowej Konfederacji” przeprowadziliśmy pierwszą publiczną analizę jego pracy na ten temat, po trosze krytykując ją, a po trosze rozwijając.

III RP ukształtowana została – formalnie wyłącznymi decyzjami lokalnych elit, czyli za ich mniej lub bardziej świadomą zgodą – jako pozbawiona zasobów i statusu uprawniającego do współtworzenia reguł gry peryferia. Zdominowana kapitałowo i handlowo, skazana na rolę rynku zbytu i marginalnej przestrzeni outsourcingu produkcji. W zamian za przynależność do świata zachodniego Polacy muszą sumiennie wypracowywać i uiszczać trybut w postaci renty neokolonialnej: legalnego i nielegalnego drenażu kapitału, tylko w pierwszym wymiarze sięgającego w ostatnich latach 5 proc. PKB, czyli około 80 miliardów złotych rocznie.

Dwójnomenklatura jako elita kompradorska

Elita, która – za widoczną zgodą i z rozmyślnym wsparciem zachodnich, w tym amerykańskich, „przyjaciół” – objęła panowanie nad nową Polską, ma wszelkie znamiona tzw. elity kompradorskiej. A więc: współpracującej z obcymi mocarstwami dla realizacji własnych, partykularnych interesów, ze szkodą dla kraju. Zjawisko typowe dla krajów neokolonialnych.

Kompradorscy rządzący mają głęboki kompleks niższości wobec elit metropolii i kompleks wyższości wobec własnego narodu. Efektem jest skłonność, z jednej strony, do powierzchownej imitacji tych pierwszych, z drugiej zaś – do przemieszanej ze strachem pogardy wobec, uznawanych za cywilizacyjnie podrzędnych, „tutejszych”. Skutkiem jest wyobcowanie z własnego społeczeństwa, którego istotą jest – jak zaobserwowała Ewa Bogalska-Czajkowska – przejęcie z kultury metropolii „systemu wartości wskazującego na dominujące znaczenie idei postępu, rozwoju, jako składników ideologii politycznej. Równocześnie przejęta zostaje pewna zewnętrzna forma organizacji jednostkowego życia, prowadząca do uznania konsumpcji za podstawowy element stylu życia. Grupy przejmujące te systemy wartości zainteresowane są więc pomnażaniem własnego bogactwa nie w celu wprowadzenia akumulacji kapitału i podjęcia działalności inwestycyjnej, lecz w celu rozszerzenia sfery własnej konsumpcji”.

Tak więc klasę pasożytniczą III RP tworzą dwie główne grupy: lokalna kleptokracja (kompradorzy) i konglomerat zagranicznych grup interesów (kolonizatorzy). Żyjąc w ścisłej symbiozie, uprawomocniają się wzajemnie, najpierw tworząc, a obecnie konserwując peryferyjne status quo.

System częściowo zawłaszczony

Gdzie jednak plasuje się nasz kraj w szerokim spektrum ustrojów pasożytniczych? Porównując Polskę, Rosję i Ukrainę jako systemy w różnym stopniu przechwycone (captured states), spenetrowane przez nieformalne grupy interesów, Janine Wedel zaproponowała dwa modele.

W „państwie częściowo zawłaszczonym” postkomunistyczne kliki przejęły lub sprywatyzowały niektóre jego funkcje i instytucje. Przechwycenie czy też penetracja oznacza tutaj podporządkowanie danej jednostki interesowi grupy penetrującej, a więc wyrwanie jej z logiki interesu publicznego. W przypadku częściowego zawłaszczenia „kliki wykorzystują aktorów państwowych, którzy są podatni na korupcję czy kupienie”, jednak „grupy te jako takie nie są synonimem władz państwowych”. To sytuacja Polski.

Natomiast w Rosji i na Ukrainie znacznie potężniejsze od naszych klik „klany” (np. rosyjskie tzw. grupy finansowo-przemysłowe) tak głęboko spenetrowały instytucje polityczne, że przestały być od nich odróżnialne – to „państwo klanowe”.

Tezy Wedel powinny być dla Polaków ważnym memento. Pokazują, po pierwsze, jak postkomunistyczna prywatyzacja instytucji publicznych może prowadzić do wykształcenia się czegoś, co można by nazwać nowoczesnym systemem patrymonialnym, całkowicie zawłaszczonym przez kleptokratyczną elitę. W obrazie wschodnich ustrojów pasożytniczych możemy łatwo zobaczyć jeden z możliwych scenariuszy naszej przyszłości.

Po drugie, mówiąc o modelu częściowego zawłaszczenia, Wedel znakomicie chwyta istotę polskiego rozdarcia między przeważającymi, głęboko chorymi, a zalążkami zdrowych tkanek systemu. Dość precyzyjnie diagnozuje systemowe patologie, ale bez popadania w kuszącą przy takich rozważaniach przesadę.

W jakim stopniu III RP jest zawłaszczona? Oto pytanie! Znajdziemy wiele przykładów instytucji ewidentnie spenetrowanych (np. dawne WSI), ale też działających w duchu dobra publicznego (np. NIK). Generalnie, po prawie ćwierćwieczu od narodzin III RP dysponujemy jedynie fragmentarycznymi i rozproszonymi danymi i diagnozami. Część kluczowych informacji została świadomie zniszczona (np. archiwa tajnych służb w czasach „przełomu”), część jest ukrywana (np. poprzez blokowanie dostępu do informacji publicznej), część pozostaje nieznana w wyniku deficytu dociekliwości. Warto pamiętać, że deficyt wiedzy systemowej jest – jak starałem się pokazać – wpisany z logikę kleptokracji i leży w żywotnym interesie kleptokratów.
Nie poddając się jednak „skazaniu” na irrelewantne ogólniki, spróbujmy odpowiedzieć na pytanie: czy kluczowe instytucje III RP spełniają swoje oficjalnie deklarowane funkcje? Odpowiedź pozytywna oznaczać będzie, że stopień ich zawłaszczenia jest na tyle nieistotny, iż nie uniemożliwia wypełniania misji, dla której zostały powołane. Negatywna – że penetracja posunęła się tak daleko, iż stało się to niewykonalne.

Sprywatyzowany sektor publiczny

Spójrzmy z tej perspektywy na rdzeniowy dla racjonalności systemu sektor publiczny. Wyróżnia się zwykle trzy główne jego funkcje: alokacyjną, redystrybucyjną i stabilizacyjną. Pierwsza oznacza zapewnianie dóbr publicznych i rekompensowanie niekorzystnych oddziaływań rynku; druga – zapobieganie i przeciwdziałanie nadmiernemu rozwarstwieniu majątkowemu; trzecia – przede wszystkim minimalizację amplitud związanych z gospodarczymi cyklami koniunkturalnymi.

O alokacji zasobów publicznych była już mowa: w tym względzie polski sektor publiczny działa typowo kleptokratycznie. W nikłym stopniu rekompensuje też niedoskonałości rynku, w znacznym – choćby poprzez nadmiar regulacji i opresyjność instytucji kontrolnych – pogłębia je. Nie prowadzi również racjonalnej redystrybucji – pomoc socjalna jest rachityczna i niewłaściwie ukierunkowana (zdecydowana większość trafia do osób, które jej – na mocy teoretycznych kryteriów – nie potrzebują).

Jedyną funkcją, z której sektor publiczny wywiązuje się przyzwoicie, wydaje się stabilizacja podczas kryzysów finansowych, amortyzująca zewnętrzne impulsy szokowe. Nie rekompensuje to jednak gigantycznych kosztów jego utrzymania. Jego wydatki stanowią około 42 proc. PKB, a pracuje w nim co czwarty (25 proc., 4 mln osób; dane OECD) zatrudniony. O ile pierwsza wielkość sytuuje nas obecnie w średniej stawce bogatszej części świata zrzeszonej w OECD, w niedalekim sąsiedztwie tak zamożnych państw jak Japonia czy Kanada, o tyle druga – w ścisłej światowej czołówce, daleko przed takimi welfare states jak Niemcy czy Szwajcaria!

Przykładem sposobu funkcjonowania tego sektora, obrazującym połączenie ogromnego rozmiaru i kosztów ze skrajną niewydajnością, może być powstały na styku państwa i NGO‑sów tzw. system agencji. Agencje tworzono po 1989 r. we wszystkich ministerstwach sprawujących pieczę nad własnością. Pisze Wedel: „Formalnie jako ciała pozarządowe, zakładane były przez urzędników państwowych i związane z ich ministerstwami lub organizacjami państwowymi oraz finansowane przez budżet państwa (…) Od 10 do 15 proc. dochodów agencji mogło zostać przeznaczonych na »cele społeczne«. Jeśli agencja osiągała zyski, pozostawały one do dyspozycji zarządu, który następnie mógł dyskretnie przekazać je na kampanie polityczne. Jednocześnie ewentualne straty pokrywane były przez budżet państwa”.

I dalej: „Podmioty te przez swój niejednoznaczny status są w dużym stopniu niewidoczne. Częściowo są wynikiem »prywatyzacji funkcji państwa«, jak ujął to Kownacki [Piotr, były wiceszef NIK – przyp. BR], a jednocześnie funkcjonują na obszarach, za które odpowiedzialne jest państwo, choć nie ma nad tym kontroli”.

Rozrost takich bytów – o niejasnym statusie i hybrydowej własności – to konstytutywna cecha III RP. Ani prywatne, ani publiczne, działają według zasady „zyski prywatne, straty publiczne” i są silnie powiązane ze wspomnianymi nomadami instytucjonalnymi. Według Jerzego Stefanowicza w 1999 r. obszar między sektorem prywatnym a publicznym stanowił około 30 proc. polskiej gospodarki. Antoni Kamiński wskazuje z kolei, że instytucje tego olbrzymiego pogranicza „wydają się prywatne, choć faktycznie są częścią zawłaszczonego sektora publicznego”.

System agencji to ewidentny, choć dalece niejedyny, przykład „legalnej grabieży” – by posłużyć się określeniem Frédérica Bastiata – publicznego majątku. Legalnej w świetle obowiązujących – niesprawiedliwych i antyrozwojowych – przepisów. Równolegle doświadczyliśmy grabieży nielegalnej, w postaci niezliczonych, ujawnionych i nieujawnionych afer, o tyleż monstrualnej, co trudnej do oszacowania skali. Wszystko w warunkach bezradności lub neutralnej życzliwości państwa, które – produkując setki ustaw i tysiące rozporządzeń wykonawczych rocznie, w tym radykalnie zmieniających system – przez prawie ćwierć wieku nie jest w stanie zreformować aparatu władzy tak, aby umożliwiał efektywne wdrażanie politycznych strategii. Wszystko w warunkach faktycznej bezradności lub życzliwej neutralności opinii publicznej, zaprzątniętej sprawami ogniska domowego i zdanej na media skoncentrowane z kolei na trzeciorzędnych sprawach (w tym aferach), a niepodejmujących problemów (w tym afer) systemowych.

Reprodukcja klasy pasożytniczej

Wszystkie opisane patologie uruchomione zostały w latach 80. i 90. przez postkomunistów. Ekipy postsolidarnościowo-prawicowe – niekompetentne, zakompleksione, łase na symboliczne i materialne dowartościowania – zazwyczaj ochoczo wchodziły na utarte szlaki lub w najlepszym razie bezsilnie je kontestowały. Jednak nawet pomimo politycznych klęsk i marginalizacji dwójnomenklatury (najpierw AWS i UW, potem SLD), pomimo reklamowanych hasłem „IV Rzeczypospolitej” rządów PiS, wszystkie najważniejsze patologie systemowe trwają w najlepsze. III RP jako ustrój pasożytniczy – reprodukuje się.

Dlatego ani antykomunizm, ani prawicowy ogląd rzeczywistości nie wystarczają do zrozumienia istoty sprawy. Aby wyjaśnić, jak kleptokratyczna elita może przechodzić tak daleko idące przetasowania personalne oraz polityczne i pozostawać spójną i solidarną grupą, potrzebne jest pojęcie „klasy pasożytniczej”.

Podstawą esprit de corps polskich kleptokratów jest zasygnalizowana wcześniej dialektyka pasożyta i ofiary. Klasa dominująca uważa się za elitę zwolnioną z obowiązków obciążających zwykłych ludzi i postrzega ich jako obiekt gospodarczej eksploatacji. Jako elita kompradorska ma wobec nich kompleks wyższości, podszyty pogardą i strachem. Jako wyzuta z wyższych celów, nihilistyczna i materialistyczna elita kraju peryferyjnego, ma wyraźny priorytet osobistego bogactwa (głównie ostentacyjnej konsumpcji) i łatwość łamania ogólnospołecznych norm.

Współuczestnictwo w czynach zabronionych i/lub powszechnie potępianych przez „doły” jest zaś bardzo silnym spoiwem grupy. Analizując tzw. brudne wspólnoty, Adam Podgórecki wskazał na znaczenie „mordu założycielskiego” – wyraźnego i narażającego na karę złamania norm społecznych – dla konstytucji kliki czy środowiska. Gdy dochodzi do występku, powstaje wspólnota umoczonych, żywotnie zainteresowanych trwaniem i siłą grupy – jej osłabienie zwiększa bowiem ryzyko „wsypki”.

W tym świetle to nie organizacyjny lub polityczny rodowód czy ideologia cementują w pierwszym rzędzie pasożytnicze elity III RP, lecz czynność i funkcja żerowania na ofiarach, czyli reszcie społeczeństwa.

W tym miejscu warto poczynić dwie uwagi. Po pierwsze, należy dostrzec złożoność kleptokratycznej relacji pasożyt–ofiara. Ma ona wyraźny wymiar biopolityczny: ofiara powinna pozostać na tyle witalna, aby drapieżca mógł na niej jak najdłużej żerować, ale nie na tyle, aby móc mu zagrozić. Stąd wspomniane wcześniej „optimum kleptokratyczne”, zakładające odebranie ofierze motywacji do buntu lub wygenerowania alternatywnej elity. Realistycznie tylko to drugie może trwale i znacząco poprawić jej los. To jednak droga trudna i ryzykowna. Co więcej, inteligentna elita pasożytnicza będzie umiejętnie dopuszczać niektórych przynajmniej żywicieli do korzyści płynących z systemu – oferując np. względnie łatwą konsumpcję na pewnym poziomie. Tym samym ryzyko zwrócenia się przeciwko elicie będzie wyższe, bo związane z możliwością spadnięcia w hierarchii dostępu do dóbr.
Po drugie, teza o III RP jako ustroju pasożytniczym nie oznacza, że wszyscy przedstawiciele elit są kleptokratami. Ludzie odmawiający uznania reguł kleptokracji mogą w takim systemie piastować różne elitarne stanowiska na różnych szczeblach społecznej drabiny. Będą jednak – używając ponownie języka Bourdieu – zdominowaną fakcją klasy dominującej, bez decydującego wpływu na reguły gry.

Wróćmy teraz do problemu reprodukcji. Tak skonstruowana elita pasożytnicza będzie się odtwarzać nie według kryteriów ideologicznych czy biograficznych – te mogą mieć znaczenie co najwyżej dla pomniejszych grup w jej obrębie – lecz w oparciu o kleptokratyczny esprit de corps. Kooptować można każdego, kto okaże się funkcjonalny w podtrzymaniu tak rozumianego systemu i zaakceptuje nakaz milczenia o pewnych sprawach.

Co więcej, jak zauważył Rafał Matyja w swojej fundamentalnej diagnozie o realnym systemie władzy III RP, „w wielu sprawach krytyka systemu bywa na rękę którejś z grup interesu, a zatem, niejako z powodów systemowych, podtrzymuje on w licznych momentach postawy krytyczne jako w dłuższej perspektywie korzystne dla przetrwania poprzez dokonywanie koniecznych korekt. Naturą działania tego systemu jest zatem rzadko totalne odrzucenie impulsów pochodzących z zewnątrz. Pierwotną reakcją jest próba „dogadania się”, częściowego uwzględnienia oczekiwań wyrażanych przez silnego partnera. Dlatego też większość elit woli wejść w jakieś doraźne porozumienie i korzystać z dobrodziejstw systemu, niż zadawać sobie pytanie o jego efektywność czy antyrozwojowy charakter”.

Jeśli więc biopolityczna równowaga nie zostanie zbyt radykalnie zaburzona, reprodukcja może trwać w nieskończoność, poprzez kooptację kolejnych grup i pokoleń. W takiej sytuacji upływ czasu – wbrew powszechnie głoszonemu u nas przekonaniu – będzie sojusznikiem kleptokratów. Jak wskazała Wedel w odniesieniu do patologicznych relacji państwowe–prywatne, jest mało prawdopodobne, aby zniknęły one z czasem: „Wręcz przeciwnie, wydaje się, że dokonuje się w ich przypadku instytucjonalizacja”.

Potrzeba republiki

Podsumujmy ustalenia. Żyjemy w systemie, którego istotna część została spenetrowana przez wpływowe siły wewnętrzne i zewnętrzne, dążące do gospodarczej eksploatacji publicznych instytucji dla celów niezgodnych z dobrem wspólnym. Używając systemu politycznego w ten sposób, siły te deformują i politykę, i gospodarkę, i społeczeństwo.

Ustrój, będąc spenetrowany przez partykularne interesy, staje się adaptacyjnie upośledzony: jego zdolność do definiowania i realizacji własnego interesu ulega poważnemu ograniczeniu. Gospodarka, obciążona priorytetem pogoni za rentą, rozwija się znacznie wolniej, niż by mogła, i sprzyja głównie bogaceniu się członków klasy pasożytniczej. Nierozwojowe cele systemu – poprzez m.in. promocję korupcji, klientelizmu i nepotyzmu, zaniedbywanie edukacji i infrastruktury, destrukcję zaufania społecznego – osłabiają społeczne więzi i ludzką kreatywność, prowadząc do atomizacji i anomii.

Upływ czasu tych patologii nie łagodzi, przeciwnie: raczej je instytucjonalizuje. Kleptokracja wiąże się więc z tyranią status quo. Tym bardziej, że w interesie klasy pasożytniczej leży, aby jak najmniej się zmieniło. Depolityzacja i anarchizacja państwa, atomizacja i dezorientacja społeczeństwa oraz zogniskowanie debaty na kwestiach nieistotnych – to główni przyjaciele kleptokracji.

Inaczej mówiąc, system pasożytniczy karmi się słabością tego, co tworzy silną republikę. Remedium będzie więc tak proste – i tak skomplikowane – jak republikanizm."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz