Masowa dezercja oficerow. Ucieczka wladz 1939
"Kto odpowiada za klęskę wrześniową" Paweł Dybicz, Józef Stepień, Warszawa 2019 rok.
"Kto odpowiada za klęskę wrześniową to prezentacja zbioru tekstów i dokumentów autorstwa polityków i wojskowych oraz prawników. Powstały one w większości na potrzeby rządu emigracyjnego i pochodzą z jego archiwów. Niektóre z nich pisane były za granicą, inne w kraju – w czasie wojny i bezpośrednio po niej. Dotyczą analiz przyczyn klęski wrześniowej, odpowiedzialności poszczególnych polityków (Składkowskiego, Becka, Rydza Śmigłego i innych), także ich wojennych losów.
Ich lektura dowodzi, że na emigracji sprawa odpowiedzialności za klęskę wrześniową, choć polityków i opinię publiczną interesowała, to została szybko rozmyta.
Na szczególna uwagę zasługują też dokumenty, które ujawniają okoliczności wywozu we wrześniu 1939 roku pieniędzy Skarbu Państwa i ich rozdziału między internowanymi w Rumunii oraz próby odzyskania ich przez rząd na emigracji."
….. Warszawę opuściłem 7 września w południe, w chwili największego popłochu. Za to, co się działo wówczas w Warszawie, ktoś powinien zawisnąć na szubienicy. Już 4 IX ewakuowano wprawdzie częściowo ministerstwa i ważniejsze urzędy, jednakże ogół społeczeństwa nic o tym nie wiedział. 5 IX wypłacono w ZUS dwumiesięczne pobory i nakazano opuścić Warszawę w kierunku na Wschód (Brześć nad Bugiem), dając każdemu wolną rękę. Ja tego dnia nie wyjechałem, gdyż musiałem zlikwidować niektóre swoje sprawy, zresztą zastanawiałem się, czy w ogóle wyjeżdżać z Warszawy, po co i gdzie. Następnego dnia poszedłem do biura. Naczelny Dyrektor miał przemówienie do wszystkich, że to niesłychane, żeby siać taki niepokój jak wczoraj, że wszyscy mają zostać na swoich miejscach, że on wyciągnie wobec tych, którzy już wyjechali, nieoczekiwane konsekwencje itd., itd. Byłem zadowolony z tego stanu rzeczy, gdyż nie miałem ochoty wyjeżdżać z Warszawy. W radio nie mówiło się w ogóle o ewakuacji Warszawy, zapewniało się ludność o zupełnym bezpieczeństwie. Naraz w nocy z 6 na 7 września, jak grom z jasnego nieba spadła na Warszawę wiadomość ogłoszona przez radio, że front jeszcze przedwczoraj tzn. 4 IX został koło Piotrkowa przerwany i Warszawie grozi niebezpieczeństwo. Wzywa się zatem ludność męską natychmiast do kopania rowów pod Warszawą. Ogłoszono również, że Prezydent i Rząd opuścił Warszawę. Radio przestało działać. W mieście tramwaje stanęły, taksówek nie było. Sznury ludzi z tobołami, dziećmi małymi na rękach szło ulicami Warszawy na prawy brzeg Wisły, na wschód siać dalej panikę. Policja chodziła po domach i nakazywała mężczyznom w wieku poborowym opuszczać Warszawę. Rankiem 7 IX rozmieszczone już były gniazda karabinów maszynowych na ulicach Warszawy. Wszyscy stracili głowy, nie wiedząc, co robić, gdzie się podziać. Zdawałem sobie sprawę, że piechotą na włóczęgę iść nie mogę, bo przy swym zdrowiu temu nie podołam. Wziąłem do teczki 2 koszule i coś tam jeszcze i wyszedłem z domu, kierując się w stronę biura. Trafiłem na moment wywożenia skarbca, to zn. papierów wartościowych. Znajomi koledzy zabrali mnie jako konwojenta kilkunastu skrzyń bezwartościowych właściwie papierów. Nie wiem jeszcze dziś, czy to było dla mnie szczęściem, czy nieszczęściem. Zaczęła się więc dla mnie tułaczka na ciężarowym odkrytym samochodzie, na skrzyniach trzęsących się w towarzystwie trzydziestu paru uczestników tej samej niedoli. Skierowaliśmy się w stronę Lublina. Możecie sobie wyobrazić, co się działo na tym szlaku. Była to bezładna ucieczka całego narodu, pieszo, samochodami, wozami, rowerami itd. Droga była kompletnie zatarasowana. Nad nami często krążyły niemieckie bombowce. Gdyby zechciały bombardować wówczas szosę – byłaby to jedna wspólna mogiła kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Jechaliśmy więc przez Lublin, Chełm, Hrubieszów, Włodzimierz, Łuck, Dubno, Równe. W drodze przeziębiłem się, jadąc we dnie i w nocy w odkrytym samochodzie; na sobie miałem letnie ubranie i letni płaszcz. Wiele nocy nie spałem lub spałem na słomie, na ławach, na barłogu.
Cierpieliśmy nieraz głód, bo trudno było dostać jedzenie. Koszule, które wziąłem, zginęły mi w drodze, o nowe było trudno. Słowem głód, brud i nędza. W gronie mych towarzyszy nie miałem przyjaciół. Każdy myślał tylko o sobie i był drugiemu wrogiem. Tu można było się przypatrzyć, jak mało współżycia, solidarności jest u Polaków. Rzadko kiedy jeden drugiemu przyszedł z pomocą. Kto mógł, ten uciekał na wschód, tak że zrobiło się tam w końcu ciasno, drogo i wszystkiego zabrakło. Wszystkie niemal miasta były zbombardowane, i to wielokrotnie. Niemcy nie liczyli się z niczym. Bombardowali poza tym pociągi ewakuacyjne, ostrzeliwując je z karabinów maszynowych. Z tychże karabinów strzelali do pasących się krów i koni, zabijali młodocianych pastuchów. Nie potrafię Wam wszystkiego wyliczyć i wymienić. Ja sam miałem szczęście uniknąć bomb niemieckich, ale jakże często musiałem wyskakiwać z samochodu przed nadlatującymi samolotami. Z naszym transportem jechaliśmy dość wolno. Pod wpływem rozmaitych wiadomości z frontu kierownictwo nie mogło się zdecydować na złożenie tego balastu w którymkolwiek z kresowych miast. Wiadomość o przyłączeniu się Sowietów do akcji rozbioru Polski zastała nas 17 IX w Równem. Stąd zdecydowaliśmy się jechać do granicy polsko-węgierskiej, przez Dubno, Radziwiłłów, Brody, Złoczów, Przemyślany, Rohatyn, Dolinę. W czasie przejazdu przez Złoczów zmieniliśmy początkowy plan i skierowaliśmy się w stronę Lwowa, ale później (6 kilometrów od Lwowa) zawróciliśmy. Na ostatnim odcinku Przemyślany – Dolina musieliśmy się nocą przebijać poprzez uzbrojone bandy dywersyjne Ukraińców. Pod wpływem rozwijających się warunków w armii, w policji panowało kompletne rozprzężenie. Na drodze między Złoczowem a Lwowem spotkaliśmy oddział 2-ch batalionów policji z Rzeszowa, oczywiście bez oficerów uciekających w bezładzie na wschód. Woleli się oddać bolszewikom niż Niemcom, płakali, mówiąc, że otrzymali rozkaz ucieczki na własną rękę, gdzie kto chce. Zawróciliśmy tę bandę płaczących niedołęgów do Lwowa, wiedząc, że Lwów się broni. Widzieliśmy, jak policja i wojsko rzucało broń po lasach, w kartofle, i dobrowolnie rozbrajało się. Broń tę zabierali skrzętnie Ukraińcy. Słowem działały się rzeczy nieprawdopodobne, do których wstyd się Polakowi przyznać. Początek jednak tej anarchii dała sławetna „góra”. Oficerowi nasi, począwszy od majorów, w nogi, wszyscy niemal porzucili samowolnie swoje posterunki; oni uciekli pierwsi ze swymi żonami i kochankami, siejąc panikę i dezorganizując armię. Widziałem sam pułkownika, który skonfiskował samochód, transportujący majątek państwowy, po to ażeby móc uciekać wraz ze swoją rodziną. Mówię Wam, działy się skandaliczne, potworne rzeczy, o których myśleć nie mogę, bo mam łzy w oczach. To, co się stało, to wina całego systemu, który w Polsce panował od 1926 r. To są skutki łamania charakterów i systemu protekcji. W ten sposób narodu się nie wychowuje. To jest następstwo tego, że nieodpowiedni ludzie byli na stanowiskach, które zajmowali...
ciekawe kiedy historia ponownie sie powtorzy, obstawiam ze niedlugo
OdpowiedzUsuńAle szansa ze niesprowokowana Rosja na nas uderzy nie jest duza Natomiast na prowokacje moze odpowiedziec nieproporcjonalnie silnie
OdpowiedzUsuń