Niehoży doktorzy
http://gf24.pl/blog/2015/12/22/niehozy-doktorzy/
"Niehoży doktorzy
Duża część tytułów naukowych w Polsce przyznawana jest po znajomości i za pieniądze. Prace takich naukowców nie spełniają żadnych kryteriów. Chociaż problem jest znany, to środowisko naukowe udaje, że go nie ma.
Na początku grudnia wybuchła afera wokół Akademii Sztuk Pięknych (ASP) w Warszawie – jednej z najbardziej znanych uczelni artystycznych w Polsce. Miała ona związek z wynikami kontroli, jaką przeprowadziła Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów. W jej wyniku Komisja cofnęła Wydziałowi Sztuki Mediów ASP uprawnienia do nadawania stopni naukowych. Oprócz cofnięcia uprawnień do nadawania tytułów, Komisja odmówiła również zatwierdzenia uchwał Rady Wydziału o przyznanie stopnia doktora znanemu krytykowi sztuki Andzie Rottenberg i artyście Krzysztofowi Wodiczce. W pierwszym wypadku recenzentem doktoratu okazała się osoba, która była jego współautorem, a promotorem doktoratu okazała się osoba, która była współuczestnikiem organizowanej przez Rottenberg wystawy. Komisja oceniła to jako jawne naruszenie zasady bezstronności oceny pracy naukowej. W drugim wypadku komisja zarzuciła, że oceny recenzentów nie dotyczą samego doktoratu, a obejmują całokształt dokonań jego autora, konkludując ostatecznie, że doktorat Wodiczki zawiera „istotne braki formalne, które dyskwalifikują go pod względem prawnym”. Równie poważne wątpliwości Komisja wysunęła w odniesieniu do doktoratów fotografika Tomasza Tomaszewskiego i rysownika Andrzeja Dudzińskiego. W obu wypadkach największe wątpliwości dotyczyły tego, że zarówno Tomaszewski, jak i Dudziński ukończyli na ASP studia licencjackie i magisterskie w ciągu zaledwie dwóch lat, a następnie zaczęli się doktoryzować. Fakty te w ocenie Komisji są jawnym złamaniem regulaminu uczelni, który nie pozwala na ukończenie studiów w tak szybkim trybie.
Sprawa wyników kontroli została upubliczniona przez grafika i scenarzystę Dariusza Zawiślaka, który w liście do rektora ASP prof. Adama Myjaka zaapelował m.in. o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego wobec dziekana Wydziału Sztuki Mediów prof. Janusza Foglera, na którym odbyły się obrony doktoratów wymienionych osób. Ale najbardziej bulwersującą w całej sprawie okazała się reakcja niektórych osób, których dotyczyły zarzuty Centralnej Komisji ds. Stopni i Tytułów. Anda Rottenberg odmawiała udzielenia jakiegokolwiek komentarza, podobnie zrobili Wodiczko i Dudziński, za to Tomasz Tomaszewski zarzuty pod adresem swojego doktoratu uznał za przysłowiową zemstę nieudaczników!
Kasa i przyjaciele
Nie pierwszy raz w Polsce pojawiają się publicznie zarzuty co do rzetelności uzyskanych tytułów naukowych i nie pierwszy raz ci, których to dotyczy zachowują milczenie! W ubiegłym roku głośno było wokół prezesa Business Centre Club (BCC) Marka Goliszewskiego, który w czerwcu 2014 r. obronił na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego pracę doktorską pt. „Wpływ sposobu organizacji dialogu społecznego na efekty gospodarcze”, która została napisana pod kierunkiem prof. Andrzeja Zawiślaka. Po obronie okazało się, że doktorat Goliszewskiego nie spełnia naukowych kryteriów. Spośród 187 stron pracy, zaledwie 50 stron można było bowiem uznać za właściwą pracę naukową. Resztę stanowiły bowiem rekomendacje i bibliografia. W pracy doktorskiej Goliszewskiego nie było praktycznie żadnych przypisów, a szef BCC nie przeprowadził żadnych badań. Gdy sprawa wyszła na jaw okazało się również, że prof. Zawiślak to dobry kolega doktoranta i jeden z założycieli BCC, którego prezesem jest właśnie Goliszewski. Wyszło również na jaw, że Wydział Zarządzania UW na co dzień blisko współpracuje z BCC, który sponsoruje prowadzone przez jego naukowców badania i funduje stypendia dla jego studentów. Zaczęto wówczas otwarcie spekulować, czy przypadkiem nie jest tak, że doktorat dla Goliszewskiego jest formą podziękowania kierownictwa Wydziału Zarządzania UW dla szefa BCC. 29 października 2014 r. Rada Wydziału Zarządzania UW po ponownym zbadaniu pracy ostatecznie odmówiła Goliszewskiemu nadania stopnia doktora nauk ekonomicznych. W styczniu br. zakomunikował on, że rezygnuje z dalszego ubiegania się o uzyskanie tytułu doktora i że tak na- prawdę nigdy mu na tym nie zależało!
Podobny, aczkolwiek zupełnie niezauważony przez opinię publiczną był przypadek doktoratu Józefa Jędrucha byłego szefa KFI Colloseum – hybrydy finansowej, której działalność była przed laty przyczyną ogromnej afery finansowej. Jej główny bohater – Józef Jędruch dokonał oszustw szacowanych na 430 mln zł na szkodę wielu podmiotów. W 2001 r. w związku z prowadzonym śledztwem został po raz pierwszy zatrzymany przez UOP, ale gdy go zwolniono, Jędruch uciekł za granicę. Ścigało go wówczas CBŚ, ABW oraz Interpol, który wydał za Jędruchem międzynarodowy list gończy. W 2003 r. Jędruch został aresztowany w Izraelu i sprowadzony do Polski, gdzie trafił ponownie do aresztu. Cztery lata później wyszedł na wolność, po tym jak w jego imieniu pewna starsza pani wpłaciła 3 mln zł kaucji. W tym czasie toczył się już przeciwko Jędruchowi proces sądowy i ciążyło na nim aż dziesięć zarzutów, za co groziło mu łącznie dziesięć lat więzienia. Ostatecznie w 2013 r. sąd skazał Jędrucha na 6 lat więzienia i 400 tys. zł grzywny oraz zobowiązał go do naprawienia szkody w wysokości 54 mln zł. Wobec Jędrucha sąd orzekł również zakaz pełnienia wszelkich funkcji w spółkach prawa handlowego na okres dziesięciu lat. Jednak w poczet kary zaliczono Jędruchowi czas spędzony w areszcie. Gdy wyszedł na wolność zapragnął zostać naukowcem – prawnikiem. I właśnie wtedy prof. Marek Chmaj postanowił spełnić pragnienia Jędrucha i wypromował go na doktora prawa, a cała obrona doktoratu na warszawskim SWPS poszła bardzo gładko. Jednym z recenzentów pracy Jędrucha była pani profesor Teresa Gardocka – prorektor SWPS, a prywatnie żona byłego Prezesa Sądu Najwyższego Lecha Gardockiego, obecnego dziekana Wydziału Prawa SWPS.
Doktoraty Goliszewskiego i Jędrucha to przykłady ludzi, którzy dzięki swoim wpływom bądź posiadanym pieniądzom zapragnęli „zdobyć” tytuły naukowe, tylko po to, aby dodać je do nazwiska na swoich wizytówkach.
Poziom dna
Ale problemem jest dzisiaj w Polsce nie tylko zdobywanie tytułów naukowych „po znajomości”. Jeszcze bardziej groźne dla polskiej nauki jest to, że ich poziom jest bardzo niski, a nawet bywa wręcz żenujący. W czasie ostatniej kampanii prezydenckiej zrobiło się głośno o doktoracie pani Magdaleny Ogórek – kandydatki postkomunistycznego SLD na Urząd Prezydenta RP, która jednak nie odniosła sukcesu, jaki marzył się jej samej, a jeszcze bardziej szefowi tej partii Leszkowi Millerowi. Ogórek uzyskała zaledwie 2,38 proc. głosów i nie mogła liczyć się w wyborczej rozgrywce. Gdy jednak w czasie kampanii zaczęto analizować karierę zawodową pani Ogórek pojawił się również wątek jej doktoratu. Jego temat jak na aktywistkę lewicy był dość nietypowy. Otóż Ogórek w swojej doktorskiej rozprawie zajmowała się „Beginkami i Waldensami na Śląsku i Morawach do końca XIV w”.. Dysertacja została w 2009 r. obroniona na Uniwersytecie Opolskim. W 2012 r. doktorat został wydany pod tym samym tytułem w formie książkowej. W każdym razie w czasie prezydenckiej kampanii wyborczej wyszło na jaw, że na doktoracie Ogórek „suchej nitki” nie zostawili czytający go historycy, którzy zajmują się średniowiecznymi ruchami beginek i waldensów. Jeden z nich dr hab. Paweł Kras z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (KUL) w recenzji doktoratu Ogórek od razu zaznaczył, że jest w nim tyle błędów merytorycznych, że nie jest w stanie ich szczegółowo omówić, z uwagi na ograniczone „ramy objętościowe recenzji”. Według Krasa te, błędy w doktoracie Ogórek, to nie tylko błędne przytaczanie nazw instytucji, mylenie nazwisk, czy błędy przy opisywaniu miast, ale przede wszystkim cała strona metodologiczna doktoratu. Kras zarzucił Ogórek przede wszystkim to, że zajmuje się dobrze już zbadanym tematem nie wnosząc do niego nic nowego. Pierwszą rzeczą jaka uderzyła KUL-owskiego profesora było to, że autorka „niezbyt dobrze orientuje się w stanie badań, albo świadomie go ignoruje”. Skutkuje to m.in. tym, że autorka „odkrywa nowe źródła”, które są w istocie dobrze znane od dawna, a „sposób, w jaki to czyni, świadczy, że nie wie z jakimi materiałami rękopiśmiennymi ma do czynienia”. Kras w swojej recenzji podkreśla także, że wiele analiz źródłowych, jakie przeprowadza Ogórek to „badanie już zbadanego materiału, albo powierzchowne opinie wysnute z pominięciem faktów”. W jego ocenie „prostota tej narracji poraża”. Konstatując swoje wywody recenzent zarzuca Ogórek „redukcjonizm metodologiczny i ignorowanie skomplikowanych problemów badawczych” i podkreśla, że styl jakim się posługuje autorka nie ma nic wspólnego z dyskursem naukowym”. Nie było zatem dziwne, że internauci w czasie trwania kampanii zaczęli określać doktorat kandydatki SLD jako „produkt doktoropodobny”. Ale wielu historyków zwróciło również uwagę na to, że wątpliwości budzi sam dorobek naukowy Ogórek. Okazuje się bowiem, że Ogórek nie zajmowała się wcześniej historią Kościoła i nie miała żadnych publikacji na ten temat. Być może tłumaczy to bardzo kiepski poziom tego doktoratu i to, że wysunięto wobec niego tak wiele merytorycznych zarzutów. Chociaż w czasie kampanii wyborczej Ogórek okazało się, że nie tylko jej rozprawa doktorska, lecz także cała zawodowa kariera jest taką zwykłą „wydmuszką”.
Plagiatorzy i złodzieje
Nie tylko niski poziom prac naukowych jest dzisiaj problemem środowiska naukowego w Polsce. Równie potężnym problemem jest uczciwość polskich naukowców, osiągających kolejne naukowe tytuły i produkujących swoje kolejne naukowe publikacje w sposób nie tylko nierzetelny, ale i często sprowadzający się do zwykłej intelektualnej kradzieży. Najgłośniejsza w ostatnich latach była sprawa profesora Ryszarda Andrzejaka – rektora Akademii Medycznej we Wrocławiu, którego rozprawa habilitacyjna okazała się zwykłym plagiatem. Wszystko zaczęło się od tego, że w listopadzie 2008 r. związkowcy z uczelnianej „Solidarność 80” oskarżyli Andrzejaka o to, że w swojej pracy habilitacyjnej przepisał około 90 fragmentów z prac naukowych prof. Witolda Zatońskiego i prof. Jolanty Antonowicz-Juchniewicz. Najpierw pracę Andrzejaka badała specjalna uczelniana komisja, a potem badali ją naukowcy z Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Sprawą habilitacji Andrzejaka zajął się również rzecznik dyscyplinarny przy Ministerstwie Zdrowia oraz Zespół ds. Etyki w Nauce przy Ministerstwie Nauki, który jednoznacznie orzekł, że praca habilitacyjna Andrzejaka jest rzeczywiście plagiatem. Ale opinia ta nie skutkowała żadnymi konsekwencjami dla samego Andrzejaka, który twardo zaprzeczał, jakoby dopuścił się plagiatu. Jednak pomimo trwającego postępowania wyjaśniającego, we wrześniu 2010 r. centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów zawiesiła Wydziałowi Lekarskiemu wrocławskiej Akademii Medycznej uprawnienia do nadawania habilitacji, a ówczesny minister zdrowia Ewa Kopacz zawiesiła rektora wrocławskiej Akademii Medycznej. I chyba właśnie to sprawiło, że o naukowej działalności Andrzejaka dowiedziała się cała Polska.
Swojego czasu głośno było także o dr Katarzyny Polus-Rogalskiej – adiunkcie w Zakładzie Polityki Zrównoważonego Rozwoju Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu im. Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, której monografia habilitacyjna („Etyczny wymiar wartości jednostkowo wspólnotowych we współczesnych koncepcjach społeczno-polityczno-ekonomicznych”) wydana w 2009 r. przez toruńskie Wydawnictwo Grado również była nierzetelna. Okazało się bowiem, że jej trzeci rozdział w 90 proc. został „zapożyczony” z doktoratu prof. Jolanty Zdybel z Zakładu Filozofii Nowożytnej Wydziału Filozofii i Socjologii UMCS w Lublinie, który dotyczył „Filozofii Robina Georga Collingwooda (Wydawnictwo UMCS, Lublin 1997). Dokładne badania rozprawy habilitacyjnej dr Polus-Rogalskiej doprowadziły do jeszcze smutniejszego wniosku. Otóż okazało się, że autorka nie tylko dokonała takich zapożyczeń od prof. Jolanty Zdybel, lecz także od innych naukowców i dlatego pozostałe rozdziały pracy wyglądają podobnie. Mało tego okazało się również, że wcześniejsza książka dr Polus-Rogalskiej („Etyczny wymiar jednostki we współczesnych koncepcjach społeczno-polityczno-ekonomicznych) jest w zasadzie identyczna z jej rozprawą habilitacyjną. Ale zanim uruchomiono uczelniane procedury w tej sprawie minęło wiele miesięcy. Jeszcze bardziej opieszale władze bydgoskiego uniwersytetu podeszły do sprawy złożenia doniesienia do prokuratury o możliwości popełnienia plagiatu, co bezwzględnie nakazuje prawo. Ale najbardziej zaskakujące jest to, że po wielu postępowaniach wewnątrzuczelnianych i śledztwie prokuratury w tej sprawie dr Polus-Rogalska nadal pracuje na bydgoskim uniwersytecie jako „pracownik nieetatowy”.
Równie spektakularny był przed laty przykład dr Jakuba Wójcika – adiunkta w katedrze Filologii Angielskiej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika (UMK) w Toruniu. W jego wypadku chodziło o rzetelność obronionego przez niego w 2006 r. anglojęzycznego doktoratu (pt. „The Devil Incarnate of the Noble Savage, or the Good Indian: the Construction of the Portrayal of the Native Americans in Pre-Civil War American Fiction (1790–1860)”, jak również o rzetelność jego dwóch artykułów naukowych. W obu wymienionych przypadkach okazały się one zwykłymi plagiatami prac zachodnich autorów. Postępowania wyjaśniające w sprawie doktoratu Wójcika i jego publikacji z wielkimi oporami toczyły się przez wiele miesięcy, zarówno na poziomie wewnątrzuczelnianym, jak i w prokuraturze. W ich rezultacie Sąd Rejonowy w Toruniu w lutym 2010 r. (sygn. VIII K 58/10), orzekł wobec niego karę jednego roku pozbawienia wolności, którą zawieszono na okres 3 lat tytułem próby, oraz ukarał go grzywną w wysokości 3 tys. zł, jak również kosztami procesu w kwocie 570 zł. Ale to jeden z nielicznych przypadków, gdy dopuszczający się plagiatu naukowiec został skazany przez polski sąd.
Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz
Jak duża część polskich naukowców jest nierzetelna i dopuszcza się w swoich pracach naukowych nierzetelności, czy zwykłego plagiatu, tego nikt do końca nie wie. Od lat ogranicza się dostęp do prac naukowych (magisterskich, doktoratów, habilitacyjnych) znanych osób, w obawie… przed ich plagiatowaniem. Faktycznie obostrzenia skutecznie zapobiegają odkryciu oszustwa lub nagłośnienia miałkości pracy naukowej.
Pewne jest jedno, że dzisiaj z racji postępu w informatyzacji nauki i lepszych możliwości dochodzenia do źródeł, które coraz częściej są już w formie elektronicznej, o wiele łatwiej jest je wykryć. Ale niestety nie robią tego promotorzy i recenzenci prac naukowych. Nie robi tego w Polsce również żadna instytucja. Jeśli dojdzie już do ujawnienia nierzetelności czy stwierdzenia plagiatu pracy naukowej, to zazwyczaj ma to miejsce wówczas, gdy ich autorzy zdecydują się je opublikować w postaci książkowej, przez co dostęp do nich zyskuje wiele osób. Ale tylko te z nich, które dysponują odpowiednią wiedzą z danej dziedziny lub jej poszukają są w stanie to rozpoznać. Programy antyplagiatowe, jakimi dysponują dzisiaj polskie uczelnie są nadal zbyt ubogie, aby mogły skutecznie to wykrywać. Zresztą nawet gdy okaże się, że mamy do czynienia z plagiatem wcale nie oznacza to, że naukowca, który się go dopuścił od razu dotykają konsekwencje tego czynu. Jak mogliśmy się wiele razy przekonać bardzo często zdarza się, że opinie wewnątrzuczelnianych komisji stwierdzających nierzetelność autora pracy, podważane są przez innych naukowców i sprawa ciągnie się dalej miesiącami. Jeśli już w ramach uczelnianego postępowania dyscyplinarnego zostaje stwierdzony przypadek plagiatu, to sprawca jego dokonania karany jest zazwyczaj upomnieniem lub naganą. W bardzo wielu przypadkach zostaje ono jednak umorzone z powodu przedawnienia, bo tak stanowią obowiązujące przepisy. Niewiele lepiej wygląda to, gdy sprawą plagiatu zajmie się prokuratura i trafia ona później do sądu. Tylko od 30 do 40 proc. spraw, w których chodzi o naukowy plagiat kończy się w polskich sądach wyrokiem skazującym dla nierzetelnego naukowca. Sądy bardzo często umarzają takie sprawy ze względu na niską szkodliwość społeczną.
Zupełnie inaczej jest w krajach zachodnich, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Tam rygorystycznie przestrzega się naukowej rzetelności. Na amerykańskich uczelniach istnieją specjalne biura rzetelności naukowej, które zajmują się zarówno prewencją nierzetelnych zachowań naukowców, jak i ich ściganiem. W USA działa też specjalny urząd federalny (Office of Research Integrity) rozpatrujący każdy przypadek nierzetelności amerykańskiego naukowca, który otrzymał granty i fundusze państwowe. Warto również wspomnieć o tym, że w USA orzeczenia o dopuszczeniu się plagiatu drukowane są w dziennikach urzędowych i informacje o takich osobach pojawiają się w amerykańskich mediach. Osoba, która dopuściła się w USA plagiatu zostaje natychmiast zwolniona i nie ma już żadnych szans na pracę na uczelni. To system, który działa wręcz perfekcyjnie.
Niestety w Polsce jest inaczej. Tutaj można dalej funkcjonować w naukowym obiegu, jak jest to w przypadku dr Polus-Rogalskiej, która jak mówi oficjalna strona uczelni jest dalej jej „pracownikiem nieetatowym”. Mało tego, w Polsce ci, którzy ujawniają plagiaty mają wielkie problemy, skutkujące przede wszystkim marginalizacją przez środowisko naukowe i nie mogą liczyć na granty. Tak było m.in. w przypadku prof. Adama Jedynaka z Politechniki Wrocławskiej, którego działalność związaną z wyłudzaniem pieniędzy z Ministerstwa Oświaty i Szkolnictwa Wyższego na rzekome badania naukowe oraz niszczeniem kolegów, szeroko opisywała przed kilkoma miesiącami „Polityka”. Nierzetelność najbardziej dzisiaj niszczy polską naukę! Ale najgorsze jest to, że nierzetelni naukowcy kształcą tych, którzy potem sami będą kształcili, pracując w szkołach podstawowych i średnich, czy prowadząc zajęcia dydaktyczne ze studentami. Oni również nie wpoją swoim uczniom najważniejszej zasady mówiącej, że nierzetelność to grzech najcięższy. Nie może być zatem dziwne, że cały polski system edukacji jest dzisiaj nierzetelny. Bo jak wytłumaczyć fakt, że uczniowie i studenci nagminnie przepisują publikacje z internetu, a na sprawdzianach, klasówkach i kolokwiach notorycznie ściągają nie ponosząc za to żadnych konsekwencji ze strony swoich nauczycieli."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz